Czasem mam wrażenie, że inni osiągnęli więcej ode mnie. Śpiewam do mikrofonu. Gram na basie. Moi koledzy z ogólniaka studiują w Krakowie, Warszawie, we Wrocławiu. Przyjeżdżają tylko na święta. Pijemy piwo, opowiadamy o starych imprezach. Ale coś jest inaczej. Oni już nie są stąd. Nigdy tu nie wrócą. Po co mieliby wracać? Zostaną w Warszawie, we Wrocławiu, w Krakowie. Znajdą pracę. Ożenią się z dziewczynami z małych miejscowości. W miastach takie zagubienia grawitują ku sobie. Śmieję się ze starych historii, choć w sumie są mi obojętne. Ci koledzy też są mi obojętni. Już nie są stąd. Czasami śni mi się, że jeżdżę pociągiem. Śni mi się głos z megafonu wymieniający nazwy miejscowości. Zapach foteli w pociągach. Taki jak zapamiętałem z dzieciństwa, kiedy z ojcem jeździłem do dziadka. Dzisiaj pewnie pociągi pachną inaczej. Jechaliśmy kilka godzin, z przesiadką. Ojciec miał termos z herbatą. Jajka na twardo i mielone zawinięte w sreberko. Łąki, pola, brzozy – tak wyglądał świat z pociągu. Gram na weselach. Od siedemnastego roku życia. Wtedy grałem w zespole wujka. Śpiewałem. Mam czysty głos. U wujka śpiewała jeszcze dziewczyna, która, jak zdążyłem się zorientować, planowała zostać moją ciocią. Ale wujek zachowywał ostrożność, odkąd ciocia (ta prawdziwa) zabroniła mu widywać się z dziećmi. Powstrzymywał mnie od pica wódki. Dlatego po weselach prowadziłem auto, załadowane instrumentami. Perkusję owijaliśmy ręcznikami. Inni spali. Zespół pił po ostatniej piosence. Wszyscy oprócz mnie. Świt, cisza, chłód. Sarny podnosiły głowy, czekały, aż przejedziemy, i wracały do skubania. Gliniarze wyłaniali się z mgły, z alkomatami jak flety faunów. Słońce, rozproszone w mleku, prześwitywało zza drzew. Dziewczyna, planująca zostać moją ciocią, była zazdrosna o mój udział w zespole, i kiedy ćwiczyliśmy, chciała śpiewać więcej, a żebym ja śpiewał tylko chórki. Ale nawet głuchy usłyszałby, że skala mojego głosu była szeroka (nie chwalę się, to nie moja zasługa, po prostu tak było), podczas gdy jej głosik był mizerny. Aż wujek pokłócił się z nią przy wszystkich. Najpierw obraziła się i udała, że odchodzi, aby później, niby przez wujka przeproszona, wrócić i oficjalnie zostać drugim głosem, choć wujek przekonywał ją, że jest pierwszym. Lubiłem wujka. Ale później zrobiło się między nami trudno. Chciałem mieć większy udział w zyskach. W końcu śpiewałem. Wujek uważał, że to jego zespół. On wymyślił nazwę. I miał busa, do którego ładowaliśmy instrumenty. Nie pokłóciliśmy się. Drapał mnie wąsem, gdy byłem dzieckiem. Pachniał mentolowymi papierosami. Matka mówiła, że gdyby nie wujek, poszedłbym na studia. Zostałbym kimś – tak twierdziła. Wujek powiedział: załóż własny zespół. Więc założyłem. Moja niedoszła ciocia była szczęśliwa. Miałem dziewiętnaście lat i więcej klientów niż wolnych sobót. Kupiłem auto z Francji. Pojechałem na stację diagnostyczną, sprawdzili rozstawienie osi. Ale nie umieli ocenić, czy przekręcono licznik. Utargowałem dwa tysiące. Przewiozłem rodziców po okolicy. Wieś, piątek, lipiec. Tiry jadące w kierunku Niemiec. Kundel gwałcący nogę dziewczynki idącej do kościoła w białych rajtuzach. Właściciel sklepu: tylko odnieście puste butelki… Doberman, z chromą łapą, połknął rajstopy, nie wydalił całości i z odbytu wystawał kontur damskiej stopy. Niekończący się ciąg wesel, tanecznych węży, kobiet zrzucających buty i pląsających z czarnymi stopami, mężczyzn bez marynarek, z trójkątem potu na plecach. Schabowe podawane o czwartej nad ranem, barszczyki, żurki, flaczki. Perkusja wybijająca …a teraz idziemy na jednego… Zabawy w ubywające krzesło albo łapanie wianka. Ludzie na weselach chcą tańczyć przy piosenkach, które znają. Śpiewali razem ze mną. Ale tylko refreny. Zwrotki śpiewałem samotnie. Rano pan młody wciskał nam butelki wódki i dziękował za granie. Czasami czułem wstręt do wszystkiego. Graliśmy nawet w październiku i listopadzie, gdy panny młode, już lekko zaokrąglone, więcej siedziały, niż tańczyły. Później się ożeniłem. Na moim weselu grał zespół wujka. Niedoszła ciocia śpiewała całkiem dobrze. O dwunastej poprosili mnie na scenę. Zaśpiewałem kilka piosenek dla żony i matki, i żona się rumieniała, a matka płakała. Ojciec objął mnie ramieniem i powiedział: synu, nigdy nie piliśmy razem wódki… Na własnym weselu nie piłem prawie wcale, bo przywykłem do trzeźwości w sobotnie noce. Dziwnie czułem się siedząc przy stole. Po raz pierwszy zauważyłem, jak słabo wujek grał na gitarze, starzejący się mężczyzna, ze sztywnymi palcami. Nad ranem wyszliśmy z żoną na zewnątrz i patrzyliśmy na jezioro, księżyc, gwiazdy. Nigdy nie dostrzegamy końca młodości. Żona powiedziała: wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Szaleństwo ptaków o brzasku. Żona pracowała w urzędzie gminy. Teść dał nam działkę, dwieście metrów od niego. Zbudujcie dom. Będziemy pomagali przy dzieciach. Dziadek, do którego w dzieciństwie jeździłem pociągiem, ucinał łby kurczakom. Robił ciach i mała główka leciała w błoto. Czekał, aż krew wycieknie z ciała. Koty lizały kałużę. Sadzał mnie na wozie z sianem. Dawał lejce – czarne, nieufne oko konia. Pachniał wódką, podskakiwałem na dziurach, z czego śmialiśmy się obaj, ja śmiechem dziecka, on śmiechem starca. Później powiesił się w lesie. Na pogrzeb musiałem założyć garnitur z komunii. Matka powiedziała: ksiądz nic nie powie nad trumną. Trumna była zamknięta i jeden z kuzynów szepnął, że dziadkowi ucięło głowę, sznur był zbyt długi, i kiedy dziadek skoczył z gałęzi, pstryk, głowa odpadła, co zapewne nie było prawdą, ale i tak wyobrażałem sobie główki kurczaków, lądujące w błocie. Żona pytała, ile z wesela przypada dla mnie, a ile dla pozostałych? Na jednym z wesel pijani faceci wypłynęli łódką na jezioro, ich żony i matki płakały na brzegu – nie przestawaliśmy grać. Zbrojarz położył druty i wylali fundamenty. Teść przychodził codziennie doradzać przy budowie. Mówił: o nic się nie martw. Pytałem żonę: kto właściwie buduje, on czy ja? Co sobotę grałem na weselu. Jak robot: milion razy te same piosenki. W tygodniu pracowałem w hurtowni elektrycznej – wózkiem widłowym woziłem zwoje kabli. Osiem godzin w labiryncie regałów. Po metalowej rampie do brzuchów ciężarówek. Klawiszowiec wyjechał do Londynu i musiałem znaleźć innego. Nie było chętnego, więc zaproponowałem pracę temu z zespołu wujka. Wujek dzwonił do mnie, jednak nie odbierałem. Musiał być wściekły – bez klawiszowca nie było zespołu. Żona powiedziała, że jest w ciąży i musimy dokończyć budowę. Przestała chodzić do pracy, męczyły ją nudności. Murarze postawili ściany. Zalali stropy. Pokłóciłem się z hydraulikiem. Zginęła część skrętek i rurek, które kupiłem. Żona, trzymając się za brzuch, który jeszcze nie urósł, powiedziała: złodziej. Teść zaproponował pożyczkę. Kupiłem większe auto, bo instrumenty nie mieściły się do starego. Wujek napisał mi przykrego smsa. Teraz brałem zaliczki za wesela. Żona kładła moją dłoń na brzuchu i pytała: czujesz? Mówiłem, że tak, choć niczego nie czułem, tylko ciepło jej ciała. Po pracy w hurtowni pomagałem na budowie. Czasami byłem tak zmęczony, że usypiałem na kanapie, by, obudzony w środku nocy, nie wiedzieć, gdzie jestem ani jaki jest dzień. Na weselach, jedyny trzeźwy, patrzyłem w pijane twarze, rozmazany obraz. Palce prześlizgujące się po strunach basu. Drżenie membran. Młode dziewczyny przepychające się, by złapać wianek. Zmęczone kelnerki. Nowy klawiszowiec grał lepiej od poprzedniego. O czwartej nad ranem piłem kawę i jadłem karkówkę. Pijany mężczyzna chciał pokazać, że umie grać na gitarze. Kabel owinął się wokół nogi, sprężenie, zgrzyt, oklaski. Chłopiec urodził się zimą. Trzymałem go na ramieniu: ślepe zwierzątko. Jego malutka dłoń na mojej. Ciepła główka. Zasypiałem i budziłem się, jakby to nie było moje życie. Na święta przyjechali koledzy z Krakowa, Warszawy, Wrocławia. Na lodowatym wietrze, oparty o samochód, śmiałem się z historii, które opowiadali. Jakby ich życia stanęły w miejscu – rok w rok ta sama historia. Za elektrykę zapłacił teść. Żona przytulała go i szeptała: dziękuję tatusiu. W nocy chciałem się kochać, ale powiedziała, że jeszcze ją boli.



Łukasz Suskiewicz (ur. 1977) – prozaik, ostatnio opublikował zbiór opowiadań Mikroelementy (wyd. Forma). Mieszka w Częstochowie.

Aga Lut (ur. 1992) – projektantka i ilustratorka. Przelewa do ilustracji swoje wewnętrzne niepokoje.