Moim dziecięcym marzeniem było, aby mieć w bloku zsyp na śmieci. Marzenie to spełniło się w latach 2018–2019. Mieszkałam wtedy w największym śląskim bloku, w Superjednostce, gdzie – jeszcze na długo przed pandemią – poczułam, co to znaczy być blisko z sąsiadami. W windzie, podczas wjeżdżania na 11. piętro, nieuniknione są najróżniejsze rozmowy. Zaczęłam prowadzić notatki z windy i ze sklepu osiedlowego. Jedna z nich brzmi tak:

(lipiec 2019)
Wchodzimy do windy we czwórkę. Pan z torbą targową na kółkach, dwie panie, z czego jedna pofarbowana na watocukrowy róż, a druga z siatką eko. Przytula do piersi wielką paczkę papieru toaletowego ze Społem. Dziś była promocja, ja też mam. 
(przypominam, że akcja dzieje się w czasie, gdy żarty pandemiczne jeszcze nie obowiązywały)
– Sąsiad mówi, że idę z papierem toaletowym jak za komuny – chwali się jedna pani drugiej pani.
– Nie powiedziałem komuny! Jak za PRL! To co innego – poprawia ją mężczyzna. 
– Przepraszam, też prawda.
Chwila ciszy. 
– A co my teraz mamy? Jak by to nazwać teraz? – zastanawia się druga pani. 
– Jakaś dziwnolandia. Nie wiadomo, co jest. Co pani myśli? Pani jest młoda. 
Źle trafili. Nie mogę zaczynać takich tematów. Szczególnie, że jestem wkurzona, bo wczoraj nam obwiązali blok flagą Polski, która wygląda jak jakaś kokarda. To wszystko z okazji przyjazdu do Katowic Mateusza Morawieckiego, który pod naszym blokiem zamierza prezentować samoloty i czołgi. W nocy była próba dźwiękowa tego dziwacznego przedsięwzięcia. 
– Demokracja? – odpowiadam niepewnie. 
– Eee…, gdzie tam – nagle macha ręką kobieta z papierem. – Dziwnolandia. I chora pogoda. To wszystko się składa. 
Wszyscy się śmieją, ja też, no bo co mi pozostaje. Jeszcze trzy piętra. Czyli tak jakby jedno, bo winda zatrzymuje się co trzy piętra. Taka mechanika bloku. Pan z wózkiem na zakupy mówi, znowu do mnie:
– Wie pani, jaki był napis na Superjednostce do 1994 roku?
Wzruszam ramionami, ale coś mi świta, bo przeglądałam stare zdjęcia. 
– „Nasze myśli, serca, czyny – tobie, socjalistyczna ojczyzno”. A jaki jest teraz?
Próbuję sobie przypomnieć, tyle razy go widziałam, ale nie jestem pewna.
– „Agata meble”?
Sąsiadka przyklaskuje przez wielki worek papieru toaletowego. 
On mówi:
– Dokładnie! Nie napisali, w czym teraz żyjemy.

Sąsiedzi przydają się nie tylko w czasie podróży windą, by poszerzać wiedzę o życiu w bloku i w naszym kraju, lecz także wtedy, gdy wyjeżdża się z domu, w którym zostają istoty potrzebujące innych. Szczerze mówiąc, nie byłam przez ostatnie lata specjalistką od flory i fauny mieszkaniowej, bo nie umiałam zdecydować, gdzie mieszkać i po co, a rośliny kojarzyły mi się głównie z egzotarium w Sosnowcu, a także z moim balkonem w starym mieszkaniu w Cieszynie, w którym hodowaliśmy pomidory. 

Na Górnym Śląsku, podczas kolejnej wyprowadzki, zostawiłam w portierni Superjednostki paprotkę, którą dostałam od sąsiada z Ronda Sztuki. Moi rodzice przejęli w Zagłębiu usychające „drzewko szczęścia”, które ksiądz polecił im wyrzucić, kiedy chodził po kolędzie, bo nie wypada, żeby drzewko szczęścia stało obok krzyża (podobno ksiądz chlapał je wodą święconą, jakby było brudnym autem w myjni). Znaczenie sąsiedztwa zrozumiałam dosyć późno i nie chodzi mi o to, że krążyłam przez ostatnie trzy lata w pewnym trójkącie bermudzkim – między Górnym Śląskiem, Śląskiem Cieszyńskim a Zagłębiem – i tam szukałam punktów wspólnych. Kiedy człowiek kręci się w kółko, czasem nie widać nic, ale samo to słowo nosi w sobie dobrą semantykę. „Krążenie” oznacza przecież zarówno „posuwać się okrężną drogą, zmieniając kierunek, czasem błądząc”, co brzmi szlachetnie, jak i „bycie powtarzanym, przekazywanym przez wiele osób”. I coś w tym jest, bo – łapiąc idee sąsiedztwa – trzeba uchwycić też rytm plotki, anegdoty, a czasem dorzucić własną historię. Każda opowieść ukrywa moc dramatów. Każdy staje się bezbronny w wyniku tego sąsiedzkiego krążenia. O tym później.

Nie chcę wyrokować, ale myślę, że udało mi się chwilowo znaleźć zszywkę, czyli odkryć sens podróżowania wśród sąsiadów. Krążenie też może zmieniać układ. 

*

Zagłębie, Śląsk czy Beskidy?

Rok temu siedziałam na podłodze w Regionalnym Instytucie Kultury w Katowicach. W wyniku  decyzji Marszałka nazywa się on teraz Instytutem Myśli Polskiej (to zresztą świetny przykład tego, jak – nie ruszając się z miejsca – można tworzyć nową historię instytucji na życzenie władzy). Tak czy inaczej, byłam tam z młodzieżą z różnych miast województwa śląskiego i wybieraliśmy tematy ich tekstów do szkoły reportażu, która miała trochę związać te wszystkie sąsiedzkie miejsca. Zarówno roboczy wybór materiałów, jak i nasze rozmowy były na tyle nieoczywiste, że brzmiały jak zapiski osób, których nienawidzą regionaliści, bo nie dostrzegają granic historycznych województwa, a zanurzają się w tematach „małych”. 

Z tekstów i rozmów wynikało na przykład, że Zagłębie to miejsce zabawne – czysta anegdotyczność wisząca w powietrzu. Można o tym miejscu opowiadać za pomocą historii osób, które są dziwne, i wydarzeń, które mylą się nawet w przekazie National Geographic zachwalającym tutejsze jeziora i przyrodę. W ostatnim artykule napisano tam, że mieszkańcy Dąbrowy Górniczej żądają wyburzenia pomnika Armii Czerwonej, podczas gdy oni – wspólnie z prezydentem – chronią go, bo ma dla nich znaczenie sentymentalne. Pierwszy raz broniono pomnik, o który dziś upomina się IPN, w roku 1991, a protestujący – na pytanie o to, czemu go bronią – odpowiedzieli, że „przypomina im Jimiego Hendrixa”. Zagłębie zadziwia: czy ktoś wie, że z Pustyni Błędowskiej (o którą Zagłębie kłóci się z Małopolską) wzleciały półtora kilometra nad ziemię, jeszcze przed Gagarinem, dwie białe myszki? No właśnie. 

Na Górnym Śląsku rysujemy  konflikt – nie tylko ten wysuwający się na pierwszy plan, czyli wydobywczo-klimatyczny. Kiedy mój były chłopak ze Świętochłowic malował się na czarno na koncerty, jego ojciec-górnik darł się na niego, żeby to zmazał, choć sam był umalowany na twarzy od węgla w dosyć zbliżony sposób (górnicy mają czarne kreski, jakby narysowane, pod oczami). Górny Śląsk to chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie można znaleźć napisy, żeby w środkach transportu nie korzystać z siedzeń w brudnych ubraniach. Tędy płynie Odra, a z hałd – w tym z jednej z najwyższych w Europie, która wygląda jak powierzchnia Marsa – widać Beskidy. A Beskidy to Beskidy. Zalane betonem, straszące banerami i prymitywną deweloperką, ale z różnymi tajemnicami i jakąś siłą przyciągania, której nie jestem nawet w stanie nazwać. Kiedy tylko wjeżdżam do Wisły czy Ustronia, brzydzę się sobą, ale gdy wchodzę na szlak – to uczucie od razu mija. Zapycham usta borówkami i już na nic nie narzekam. 

Prawda jest taka, że rok temu, siedząc na podłodze i planując z młodzieżą reportaże, sama nie wiedziałam, z jakim miejscem z tych wymienionych mogę się identyfikować. Spojrzenie młodych jeszcze bardziej mi to utrudniło. W grupie warsztatowej były osoby z Czeladzi, Imielina, Siemianowic Śląskich, czyli z zupełnie różnych części tego misz-maszu. Na pierwszą wycieczkę terenową pojechaliśmy do… Zawiercia. Akurat tam mogliśmy zobaczyć więcej niż w centrum Katowic. 

I wtedy pojawiła się pewna myśl. Odpuszczam. Mogę mieć trzy w jednym albo nie mieć nic. I to też będzie całkiem niezły układ. Lepiej zdać się na krążenie.  

*

Efekt zszywania

Nie zszyłam się od środka, nie udało mi się też przekuć – przynajmniej na poziomie animacji kultury – w jakąś większą myśl miejsca, jakim jest województwo śląskie. Być może nie jest to możliwe, a wszelkie sieci, które tu powstają, są gęste, choć niewielkie. A może jeszcze tego nie wiem i chwilowo odpuszczam, żeby spojrzeć z dystansu.

Zaczęłam szukać zszywek gdzie indziej – na poziomie prozy. Nie da się zszyć terytorium zewnętrznego, gdy nie jest się poskładanym w środku (i na poziomie słów). 

Dojście do tego wniosku było dla mnie dziwacznym doświadczeniem, bo kiedy pracuje się na dwa etaty, to wszystko miesza się ze wszystkim. Pod koniec wspomnianej szkoły reportażu przyjechał do Katowic Paweł P. Reszka, który napisał kilkanaście lat wcześniej reportaż z Rudy Śląskiej. Jego reportaż okazał się nitką w książce, którą już wtedy pisałam (a teraz kończę pisać). To było zanim skojarzyłam fakty terytorialne – bo pisałam historię, a nie miejsce. A tutaj proszę: coś się samo zaplatało z trzech różnych (do tej pory) przestrzeni na mapie. Wymyślana fabuła styka się z życiem, które z kolei nachodzi na opowieść, zacierając ślady. To, czego nie da się zszywać własnoręcznie, można połączyć wyobraźnią. Spory udział ma przy tym sąsiedztwo, niezależnie od tego, kto jest sąsiadem lub sąsiadką. Nie mam myśli wielkiej historii, tylko małą narracyjkę. 

*

Sąsiadki

To, co mnie najbardziej zaintrygowało socjologicznie przez te ostatnie lata, to sąsiedztwo. A konkretniej – sąsiadki. 

Sąsiedztwo (czy bycie sąsiadką) to forma przejściowa między obcością a bliskością.  Mieszkając w molochu, który ma 726 mieszkań, a na dachu dosyć kuriozalny napis, czułam, jak to jest „mieszkać dziwnie”. Słuchać, jak sąsiad piętro wyżej śpiewa swojej omie do snu, odpowiadać na dziwne pytania w windzie, mieć w bloku dentystę, wróżkę i wynajmować mieszkanie od rodziny Rafała Wojaczka. 

Sąsiedztwo to właśnie ta sfera, w której można inaczej pomyśleć o zaufaniu. Od lat jego poziom w Polsce jest dramatyczny i kiedy w 2015 pisałyśmy z Lidią Ostałowską książeczkę dla dzieci na ten temat, to byłam pewna, że za pięć lat będzie pod tym względem lepiej. Cóż, jest gorzej – zgodnie z uogólnioną zasadą zaufania aż 77% Polek i Polaków woli być ostrożnym niż ufać. Ufa się rodzinie i najbliższym, a sąsiadom już niekoniecznie.

Dla porównania i w formie zaprzeczenia – moja przyjaciółka Iga ma w swojej kamienicy w Chorzowie sąsiadów, z którymi raz w miesiącu spotyka się, żeby wspólnie gotować. Kuchnię chyba wybierają rotacyjnie. Na święta wielkanocne, kiedy nadal obowiązywał reżim epidemiologiczny, zawiesili jej na klamce jedzenie, którego sami nie przerobili. Ona im zawiesiła swoje. Obieg nie mógł się nagle zatrzymać. 

Dlaczego, mówiąc o sąsiedztwie, myślę bardziej o sąsiadkach niż sąsiadach? Pewnie dlatego, że to kobiety częściej angażują się w życie bloku, dzielnicy i otoczenia. 

To właśnie tytułowymi sąsiadkami zajęła się Małgorzata Tkacz-Janik – aktywistka, działaczka kulturalna i pomysłodawczyni ogromnej liczby inicjatyw na Śląsku. Kiedy w zeszłym roku chciała opowiedzieć o herstoriach z przełomu XIX i XX wieku, sięgnęła po ideę sąsiadek. Na otwarcie wystawy prezentującej sylwetki kobiet, które przyczyniły się do rozwoju niezwykłych projektów społecznych i politycznych, zaprosiła wnuczki i prawnuczki wielu z nich. Oczywiście to, co robi Tkacz-Janik, sytuuje się na peryferiach narracji budowanej przez obecną władzę, która nie uwzględnia kobiet w historii naszego sąsiedztwa. W powstającym właśnie, za niemal 50 milionów złotych, „Panteonie Górnośląskim” wśród 158 osób zasłużonych dla Śląska jest… sześć kobiet. 

W Superjednostce są organizowane sąsiedzkie wycieczki i wyjazdy wakacyjne. A mieszkańcy śródmieścia mają klubik psów, które ganiają się w parku pod pomnikiem Ziętka. W gazetce osiedlowej, którą wydawała spółdzielnia, był kiedyś wywiad z kobietą z zarządu, która na co dzień jest kierowczynią taksówki i opowiada o tym, jak łączy pracę z życiem w strukturach bloku. 

Bohaterka mojej nowej książki, Alina – która rozpracowała system krążenia Superjednostki, zajmując się sprzedażą obiadów lepiej niż Uber Eats – mówi do swojej przyjaciółki tak:„Wiesz, przynajmniej raz w tygodniu ktoś się stąd wyprowadza lub umiera. Znoszą meble na śmietnik albo podjeżdżają auta firm utylizacyjnych, żeby upychać  szafki z materacami na wieczny odpoczynek”. I coś w tym jest. Bo na współ-mieszkanie z sąsiadami również należy mieć system.

Karol Habryka w Paciorkach jednego różańca Kazimierza Kutza, które opowiadają o gentryfikacji (zanim w ogóle do Polski dotarło to słowo), nie chce przeprowadzić się do nowoczesnego bloku z domu na Giszowcu. Zostaje do samego końca, a kiedy go przenoszą – umiera.  Sąsiadka rodziny Habryków mówi do nich – w chwili, gdy sami się wyprowadzają – „Dobry sąsiad to najlepszy krewny. I tak to między nami bywało”.

Ale sąsiedzi też się gdzieś przeprowadzają, często znienacka, i krążą. Nie z każdym lubi się wchodzić w głębsze relacje, ale wystarczy sama pocieszna obecność i plotka na ich temat. 

*

Zapamiętywanie sąsiadów – inne miejsce w pamięci

Sąsiadów i sąsiadek nie trzeba zapamiętywać wyraźnie.  I tak mają osobne miejsce w pamięci. 

W marcu zaczepiła mnie na ulicy w Mysłowicach kobieta z własnoręcznie zrobionym stroikiem wielkanocnym.  Spojrzałyśmy na siebie i każda z nas powiedziała coś w stylu: „A my się dobrze skądś znamy”. To było jeszcze w erze przedmaskowej. Spotkałyśmy się wzrokiem i odkryłyśmy, że znamy się z portierni w Superjednostce (gdzie ochrona jest dopiero od kilku lat, pojawiła się raczej równolegle z  Airbnb; nawet w czasie wzmożonego ruchu usług seksualnych nie było takiej potrzeby). Okazało się, że ją zwolnili, bo dostała dwutygodniowe L4. W portierniach i w ochronie pracuje najwięcej emerytów, rencistów i osób z niepełnosprawnością na umowach śmieciowych. Ona zachorowała i teraz plecie stroiki. Też się jej pozmieniało. Dała mi stroik za dwie dychy – ze zniżką. Taka plotka. 

Kiedy wyrabiałam paszport w urzędzie wojewódzkim, babka w okienku powiedziała do mnie: „A ja panią znam”. Myślę sobie: „Wow, ktoś czyta moje książki”, a ona: „Pani od tych Cieplaków, co w Dąbrowie robią pączki?”. Cóż, niestety nie. Później sprawdziła mój adres zameldowania i powiedziała, że ma tam na Gołonogu dawną sąsiadkę i żebym ją pozdrowiła. Sąsiad to lepszy łącznik niż pączki i literatura. Przyśpieszył mi w każdym razie czas wyrabiania dokumentu. 

*

Gniew sąsiadów

We własnym mieszkaniu odbyłam wiele podróży. Nie mam tutaj na myśli historii z przeczytanych książek czy obejrzanych filmów, ale liczbę przechodzonych czy przetańczonych godzin z YouTubem.

Tym sposobem również sprawdzam wytrzymałość sąsiadów w nowych miejscach. 

W Superjednostce nabijałam wirtualną walutę w grze tanecznej Just dance. Mogłam tańczyć sama albo spotykać się z ludźmi z różnych krajów w sieci, by z nimi konkurować. Stanowiło to dla mnie formę odklejenia od tak zwanej pracy zawodowej. Poza tym, takie tańczenie było egoistyczne, bo muzyka leciała głośno, a ja nie słyszałam przez ściany, czy ktoś ma do mnie pretensje, że skaczę po suficie. 

W wyniku wyrzutów sumienia zwolniłam i przerzuciłam się na fitness bez dźwięku. Ćwiczyłam głównie z trenerkami w obcisłych getrach i z premedytacją wyłączałam głos, aby nasłuchiwać z jaką reakcją spotka się moje tuptanie. Zresztą, prowadzące ćwiczenia nawołują (odkryłam to, zanim wyłączyłam dźwięk na stałe), żeby mocno tuptać i zachęcać sąsiadów do ćwiczenia. Mówiły: „A jak przyjdą ze skargą, to im pokażcie, co ćwiczycie. Niech też spróbują”. Dosyć perwersyjna propozycja, ale fajnie, że trenerki fitness wiedzą, gdzie mieszka ich target. Chyba nie chciałabym, aby wspaniała i zupełnie niezmęczona (w przeciwieństwie do mnie) prowadząca z mojego laptopa krzyczała do wkurzonego sąsiada lub sąsiadki stojących w progu: „Teraz chcę, abyś położyła się na brzuchu i unosiła łokcie”. 

Dosyć typową formą wywoływania gniewu w  bloku jest muzyka. Wspólne słuchanie muzyki z sąsiadami jest ryzykowne w trakcie urodzin, świąt i weekendów, ale jeszcze dziwniej, gdy muzyka przychodzi zupełnie z zewnątrz. W zeszłoroczne wakacje odbyła się defilada w samym centrum Katowic i dwukrotnie w nocy organizowano próby wojska z muzyką w tle. Około dwunastej w nocy, na początku lipca, nagle zabrzmiały salwy i sąsiedzi wyszli na balkony. Czy to wojna? Nie, to premier wjeżdża do miasta z nowiną, że mamy wojsko. Aha, to już wolałam, jak do północy leciała kubańska muzyka w knajpie po drugiej stronie ulicy. Pieśń wojskowa miała więc swój nocny refren pod postacią „japierdolę” wyszeptywanego przed snem przez mieszkańców bloku na planie Le Corbusiera. Jakie wydarzenie – taki chór grecki. 

*

Niewątpliwie sąsiedzi i sąsiadki są żywym dowodem na to, że gdzieś się mieszkało. Świadczą oni, że życie rozwija się również w strefie przejściowej między bliskimi relacjami a relacjami obojętnymi. A może to moje subiektywne odczucie i jakaś skaza po Dzieciach z Bullerbyn albo Muminkach, gdzie sąsiedztwo pełniło równie ważną rolę co rodzina. Mrugało się przez okno do sąsiadki. Może dlatego lubię Paciorki jednego różańca Kutza, a mojego nastawienia nie zmienił ani Chimeryczny lokator Rolanda Topora, ani Sąsiadka zespołu Topless. Warto się otworzyć – nie tylko dlatego, że na klatce zwykle dzieje się coś ciekawego (jak głosi piosenka jednego z dąbrowskich zespołów: „Wychodzę z domu, a na klatce tańczy baba jak Fred Astaire”), ale ze względu na samo sąsiedztwo, tak potrzebne do krążenia. Niezależnie od tego, jakie sąsiedztwo mamy na myśli.



Anna Cieplak – polska animatorka kultury, aktywistka miejska i pisarka związana z Krytyką Polityczną. Laureatka Nagrody Conrada i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza za powieść Ma być czysto.