13 V [19]69 r.

Przyjdź do mnie jeszcze raz
zanim zawali się świat
zanim rozsypie się w proch
moje i twoje serce
przyjdź do mnie jeszcze raz
nocą.
(…)

Dzięki ci, Erosie złocisty, że jeszcze kocham i wzbudzam miłość, dzięki ci za tę chwilę cudowną, młodą jak drzewa, które były za oknami, zielone. Mieć go na własność jeszcze raz, jeszcze przez jedną godzinę. Całować go, całować go tam, gdzie bije serce pod ciemną skórą, młodą i napiętą jak skóra dwudziestolatka. Nic mnie nie obchodzą jego sława ani jego nazwisko. On tylko, on sam, jego ciało i dusza, która jest w tym ciele. Dwa razy położył moją rękę tam, gdzie biło jego serce pod nagą skórą.


1 czerw[ca 19]69 r.

Byłam wczoraj z Józefem cały dzień za miastem i byłam bardzo szczęśliwa. On mnie kocha. Z każdym dniem robi się milszy, bardziej subtelny, delikatniejszy. Całował mnie na łące wiosennej, całował moje piersi. Nie jest już brutalny i „rzeczowy” jak dawniej. Mówi mi: „jesteś śliczna”. Ty nie wiesz sama, jaka jesteś miła. Śmieje się z radości i ze szczęścia, trzymając mnie w objęciach. Całuje tak, że świat się zapada, całuje słodko. Już dawno nikt mnie nie całował, a przynajmniej tak jak on. Pocałunki w usta to najbardziej piękna część nocy miłosnej. Pocałunki ciała kobiecego. Mąż nie lubił całować w usta, Józef pierwszy też nie, a Wojciecha ja nie lubiłam całować w usta. Za mało go kochałam, a raczej za mało lubiłam. Usta Józefa drugiego pachną trochę jak usta Seweryna i przypominają mi moją pierwszą wielką i tragiczną miłość – z niekochanym. Mówi do mnie Ania, prawie tak jak Kazimierz, który już nie żyje, który był też moją młodzieńczą miłością. Śpiewa piosenki dla mnie. Kiedy wracaliśmy w pociągu pokazywał na migi, że chce pocałować „na niby” moje palce. Wysuwałam po kolei każdy, a on je całował „na odległość”, stulając usta, to były bardzo romantyczne igraszki młodych zakochanych, a przecież oboje mamy już siwe włosy. Musimy się kryć, przede wszystkim przed Ludmiłką. Tak chciałabym wyjechać z nim chociaż na kilka dni do obcej miejscowości, żebyśmy byli dnie i noce razem. Choć trzy, cztery dni. Co się ze mną dzieje? Niedawno pisałam to samo o Tadeuszu. Czy jestem rozpustnicą? Mam 60 lat, a przecież widziałam jego usta zamknięte i zamknięte oczy, jak się poruszały lekko, kiedy dotykał moich piersi. Był jak w ekstazie, w czystej uduchowionej ekstazie. I widziałam, jak leżał w trawie, z twarzą na moich kolanach, a raczej zanurzoną w zagłębieniu między kolanami, cały był wtedy pragnieniem i hamowaniem tego pragnienia – bo taka moja wola. I widziałam, jak się do mnie tulił, do moich kolan, i czułam, że jest pod moim czarem, pod urokiem mojego ciała i duszy. I że jest w niewoli, mówił, że to jest bardzo wzniosłe, to, co do mnie czuje, widzę, że chociaż drży cały z pragnienia cielesnego, nie ono jest najważniejsze. Co to za różnica między nim a Józefem pierwszym!

Jaką piękną wiosnę dał mi los! Nie spodziewałam się, że życie da mi jeszcze takie szczęście. Kiedy jechałam z nim w pociągu, Adamski w radio mówił wiersz. Słuchałam prawie obojętnie tego głosu, który niedawno jeszcze wyprowadzał mnie z równowagi. A jednak ciągle jeszcze kocham Adamskiego. Co się ze mną dzieje? Mogłabym jeszcze oprócz Józefa pokochać kogoś i kochać równocześnie dwóch, trzech. Myślę odpisać Kazimierzowi Olszewskiemu. Czy to normalne czy nie? Reakcja na piętnaście lat cnoty małżeńskiej.

Chcę mieć ich kilku, kilku słodkich i zakochanych, patrzeć na głowy opuszczone na moje kolana gestem pokory i poddania, gestem prośby o miłość, rozkosz. Dawać rozkosz, być cenną, cennym naczyniem, czystym cennym naczyniem rozkoszy, mając 60 lat. Nie rozpusty, lecz młodej rozkoszy, czystej jak uścisk aniołów.

To jest szczęście i on mi dał to szczęście, on mnie uczynił kobietą, znowu, po tym, co przeszłam.

Muszę mu wymyślić imię, inne niż [miał] tamten, nie chcę go nazywać tak samo. Tamten był brudny jak trędowaty pies.

[sierpień 1969]

Józef mówi: „Widziałem cię wczoraj nagą! Ty sama nie wiesz, jaka jesteś śliczna, jaka młodzieńcza, dziewczęca. Masz jakiś zapach zdrowia i czystości. Jeszcze w tramwaju czułem twój zapach. Nie płacz. Powiedz, że nie muszę mieć wobec ciebie wyrzutów sumienia. Że jestem wobec ciebie w porządku. Twoja budowa ciała świadczy o tym, że nie płeć jest w tobie najwspanialsza. Pokochałem w tobie duszę. Jesteś taka śliczna, zgrabna, w miłości nieegoistka. Taka dobra, dajesz mi takie szczęście. Masz takie śliczne piersi. Śliczne, prześliczne. Anusiu, Anusieńko, jak mi z tobą dobrze. To chyba przeznaczenie, żeśmy się spotkali. Nie żałuję. Ja jestem starszy pan, a ty młoda, o wiele młodsza”.

[6 listopada 1969]

Nie wiedziałam, że tyle było we mnie łez. Zaczęły się lać nagle, płynęły jak woda. To było szczęście, jedna łza wlokła rozkosz ostatecznej pokory, pokory, którą czuje ciało umarłego, i jestem ostatecznie sama, sama, na gruzach życia, stara, nadchodzi śmierć, zanim nadejdzie, czuję jej zbliżanie się już od tylu lat, coraz to męczy, lęk, samotność, Józefa dziś nie ma, prosiłam, żeby nie przychodził, muszę poczuć prawdę, z nim to ciągłe okłamywanie, mówi, że jestem piękna, a to nieprawda. Mówi: „Jesteś moja miłość, moja nadzieja, moja radość”. Mówi: „Jesteś piękniejsza niż las, w którym jesteśmy. To takie szczęście pragnąć cię. Jak ja cię pragnę, to jest szaleństwo. Ty jesteś najpiękniejsza, najsłodsza. Taka calutka szczuplutka, drobna jak dziecko, najcudowniejsza kochanka. Jeśli zbrzydniesz, to będę cię jeszcze bardziej kochać. Jesteś jak zorza najśliczniejsza. Moja pani, moja królowa, a ja twój podnóżek niewart być twoim cieniem”. To mówi Józef, ale to wszystko nieprawda. Mroczy mi głowę czadem swojej miłości, a to wszystko nieprawda. Nie jestem piękna, nie jestem młoda, to jakiś czar padł na tego człowieka. A naprawdę jest inaczej, jestem stara, samotna, on nie jest mój, nie należy do mnie, nie trzeba się przyzwyczajać do jego słów i miłości, on tak mówi może dlatego, że czuje podświadomie, że to się pewnego dnia skończy nagle i zostanę sama. Chce mi swoją czułością dać rekompensatę za to, że nie może być ze mną, że musi ukrywać tę miłość, przy ludziach wstydzi się powiedzieć nawet jednego miłego słowa, czułego. Ja go rozumiem, ja też się ukrywam i boję, ale to nie jest życie. Jakkolwiek nędzna, zhańbiona w swej kobiecości przez Adamskiego, mam przecież prawo oczekiwać, żeby mój mężczyzna nie wstydził się mnie, żebym mogła powiedzieć ludziom: „Ten jest mój, należy do mnie”. Dlatego trzeba się wyrzec tych słodkich słówek, to jak trucizna, zasłania prawdę, nagle pewnego dnia skończy się i zostanę znowu sama jak pies z perspektywą śmierci w przytułku, na łasce ludzi.

Więc płaczę, utulam się w płakaniu, ciągle się boję, pokora wobec życia, kurczę się ze strachu przed życiem, jak pies padam pokornie przed przyszłością na cztery łapy, jakbym tą pokorą chciała przebłagać to, co nadchodzi, co może nadejść, to ciemne, niewiadome, straszne, co się zbliża. Starość, samotność, śmierć.

„Ty jesteś płonący krzak miłości, zatonąłem w tobie”.

[12 stycznia 1970]

Więc już naprawdę koniec, teraz już koniec tej miłości. Wczoraj był rano spacer, piękny, zimowy, a potem wieczorem ostatnie połączenie miłosne. Tak musi być… Nie będę płakać, płaczemy oboje, ale ja muszę prowadzić sama tę rzecz.

Niedawno byliśmy na dansingu. Tańczyliśmy. Niedawno mówił, że mnie kocha jak nikogo i że jestem największą i ostatnią miłością jego życia. Wejdź we mnie, rozpłyń się we mnie. Chcę mieć cię w sobie zawsze. To jest żywioł. Mój promyk słońca, ja żyję tylko tobą. Patrzy na mnie z zachwytem, który mnie żenuje. Wiem przecież, że jestem stara i brzydka. Staram się być dla niego dobra, jak nigdy nie byłam dla Adamskiego. A równocześnie nieraz jeszcze myślę o Adamskim, tęsknię do tego, co było. Rok temu w styczniu był proces rozwodowy. A teraz po roku znów drugi rozwód, rozstanie z największą miłością mojego życia. Zdaję sobie sprawę, że nikt nie będzie mnie już tak kochać jak on. I chyba w ogóle nikt już nie będzie mnie kochać. Ciągle płaczę i on płacze. Żal mi jego i żal mi siebie. Już nad nami wisi cień śmierci. Boję się śmierci. A muszę zebrać ostatnie siły życia, żeby się nie załamać, i stara, rozbita, nieszczęśliwa znów robić dobrą minę do złej gry, znów iść w świat, aby znaleźć tego, z którym spędzę ostatnie lata życia, który mi może zamknie oczy. A może nie znajdę nikogo? Może sama zdechnę.

Dziecko jest nie moje, odchodzi ode mnie. Ma swój egoizm, swoją energię bezwzględną młodości. Nie śmierci się boję, tylko umierania. Żeby mnie nie zaplombowali jak ojca Adamskiego, żeby nie pogrzebali żywcem. Po co ja się rodziłam? To wszystko to straszliwa pułapka. Po co ja się rodziłam? Boże, przebacz mi moje grzechy. Jak uciec z życia, żeby nie umierać? Żeby był jakiś sposób rozpłynięcia się w przestrzeni.

Moja matko, moja matko, po coś ty mnie, biedna, urodziła? Moje biedne kochanie, daruj mi wszystko złe, po coś ty mnie rodziła, nieszczęśliwa urodziłaś nieszczęśliwą.

Już nie mam siły, już kończy się moja energia, którą inni podziwiają. Już kapituluję, życie mnie pokonało. Sześćdziesiąt jeden lat, sama, przerażona śmiercią, która nadchodzi. Sama, sama, sama. Bo Józef jest nie-mój. Kocha mnie dzisiaj, zapomni o mnie jutro. Już nasz stosunek wchodzi w fazę odlotów. Sama tego chciałam, nie może być inaczej. Od mężczyzn nie chciałabym już miłości. Za późno na to.

Chcę przyjaźni. Czy to niemożliwe? Mieć przyjaciela, szarego, skromnego, niepozornego, ale wiernego do śmierci. Przed snem pocałować go w czoło i więcej nic. Chodzić z nim na spacery, do kościoła, robić dobrze ludziom, pisać. Czy takiego nie ma na świecie! Samotnego jak ja, przyzwoitego człowieka jak ja. Chcę mieć na starość czysty rachunek życiowy, czyste sumienie. Chcę mieć kogoś, kto by wobec świata śmiało mógł powiedzieć: „Jestem przy niej, jestem z nią. Jestem jej opiekunem, jej towarzyszem aż do śmierci”. To wszystko. Nie mam już prawa do uniesień miłosnych takich jak z Józefem. (A mój ojciec ma prawie 90 lat i jeszcze ma kochanki, zdaje się, że nie jedną, lecz dwie).

Odwagi, trzeba wziąć się w garść. Jeszcze raz iść w świat z siecią na połów dusz, a raczej jednej człowieczej duszy.

Nasza miłość trwała pół roku, od czerwca do stycznia.


Prezentowany fragment pochodzi z książki Jeszcze kocham. Zapiski intymne.
Wydawnictwo W.A.B., 2019, ss. 160.



Anna Świrszczyńska (ur. 7 lutego 1909 w Warszawie, zm. 30 września 1984 w Krakowie) – poetka, prozaiczka, autorka utworów scenicznych i słuchowisk radiowych. Sanitariuszka w Powstaniu Warszawskim. Jako poetka postać zupełnie osobna; jej wieloletnie zmagania z formą sprowadziły ją do roli niemal wieszczki codziennego wymiaru śmierci i kobiecości: w tomach Czarne słowa (1967), Jestem baba (1972) i Budowałam barykadę (1974) osiągnęła zupełnie nowy poziom języka poetyckiego. Jedna z najważniejszych autorek nurtu feministycznego.