O czym teraz myślisz? – tak swoją recenzję Normalnych ludzi Sally Rooney zatytułował Tomasz Surdykowski, a w tekście przytacza fragmenty łóżkowych dialogów z powieści jako dowody na to, że ta książka to romantyczny banał nieumocowany w rzeczywistości. Żeby sensownie uargumentować moją niezgodę na sposób czytania Surdykowskiego, muszę zdefiniować dwa istotne tutaj pojęcia – banału i diagnozy pokoleniowej – oraz powiązań między nimi.

Czy rozmowy między bohaterami Rooney bywają banalne? Oczywiście, że tak. Banalne, czyli jakie? Proste, typowe, schematyczne, urywane, o niczym, bez żadnej głębi, nieodkrywcze. Czy to dziwne, że takie dialogi pojawiają się w powieści realistycznej podczas imprez, po seksie czy podczas śniadania na potężnym kacu? Chyba jednak nie, jeśli celem jest zachowanie jakiegokolwiek realizmu. Kto prowadzi głębokie rozmowy w takich sytuacjach, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wkładanie w usta młodych bohaterów odkrywczych diagnoz dotyczących współczesności, szczególnie w takich sytuacjach, byłoby co najmniej dziwne; mało kto zachowuje lotny umysł po większych dawkach alkoholu. Pierwsza chętnie przyznam, że czasem – zwyczajnie, chyba jak każdy człowiek – nie myślę o niczym.

Czy tekst uznany za ważny portret pokolenia może być banalny? A jakżeby inaczej, skoro ma mówić o jakimś wycinku rzeczywistości, który z reguły przesiąknięty jest oczywistościami. Jeśli diagnoza ma być diagnozą, musi potrafić ten banał uchwycić i scharakteryzować, bo społeczeństwo składa się zazwyczaj ze zwykłych ludzi i ich typowych historii, nie z wybitnych jednostek, które szastają wnikliwymi uwagami na prawo i lewo. Bohaterowie Normalnych ludzi – Marianne i Connell – nieprzypadkowo są właśnie typowi w swoich próbach określania się wobec „normalnej” większości. W każdej sytuacji zastanawiają się, czy coś ich niepokojąco odróżnia od reszty. Jest to, niemożliwie wręcz, typowe dla młodych ludzi w XXI wieku – według nich o wartości społecznej stanowi to, jak skutecznie jest się w stanie wtopić się w obraz większości.

I właśnie o tym, czym jest dzisiaj wartość społeczna, jest według mnie ta książka. Jej potencjał, aby być diagnozą pokoleniową, tkwi właśnie w pojmowaniu relacji i hierarchii między jednostkami, w opowiadaniu o sposobach budowania swojego wizerunku. Trudno mi zgodzić się z wizją Surdykowskiego, odczytującego tę powieść jako tradycyjną historię miłosną, która mogłaby wydarzyć się w każdych czasach, właśnie dlatego, że problemy, które napotyka związek Marianne i Connella, są dla mnie (symptomatycznie) związane z tym, jak funkcjonuje społeczeństwo w naszych czasach zwanych późnym kapitalizmem.

Trudno mi zgodzić się z wizją Surdykowskiego, odczytującego tę powieść jako tradycyjną historię miłosną, która mogłaby wydarzyć się w każdych czasach […].

Fabuła rzeczywiście jest prosta. Punkt wyjściowy to popkulturowa klisza – schemat typu amerykańska teen czy też high school drama: wyalienowana intelektualistka, niedbająca o wygląd, i popularny chłopak z drużyny futbolowej. Później jednak schemat trochę się komplikuje, gdy Marianne i Connell opuszczają swoją licealną, małomiasteczkową bańkę, a w bańce uniwersyteckiej, wielkomiejskiej, okazuje się, że relacje władzy kształtują się dokładnie na odwrót – Marianne, jako osoba z bogatego domu, znajduje się w centrum uwagi, a Connell spada na sam dół drabiny społecznej jako nieciekawy, zbyt poprawny i ubogi student z prowincji. Chłopak długo nie potrafi otrząsnąć się z szoku po tak radykalnej utracie pozycji. Kolejne rozstania bohaterów nie wynikają z tego, że się nie kochają, bo to dla czytelnika-obserwatora jest od początku dość ewidentne, ale właśnie z relacji władzy, z nierówności, z lęku przed oceną społeczną.

O czym są Normalni ludzie? O budowaniu swojego wizerunku jako marki, która ma konkretną wartość na rynku społecznym, i o postrzeganiu związku jako czynnika osłabiającego lub wzmacniającego tę markę. O myśleniu o swoim życiu jak o projekcie, w którym wszystkie elementy muszą pasować do oczekiwań. O obsesji spełniania czyichś oczekiwań. O próbie wpisania się w schemat, który do bohaterów nie pasuje, ale którego hipnotycznej sile ulegają. O tym, co dzieje się, gdy pozwalamy definiować się innym. Marianne i Connell czują się nieustannie obserwowani przez społeczność, jakby byli wyłącznie emanacjami swoich kont na portalach społecznościowych. Żyją w przeświadczeniu, że sprawą najwyższej wagi jest to, jak każdego dnia zostaną ocenieni w niepisanym grupowym ratingu – każde działanie może obniżyć lub podnieść ich wartość w skomplikowanym systemie społecznych oczekiwań. W swoim skrajnym egoizmie wyobrażają sobie, że nieustannie są w centrum uwagi innych. Nie mają przyjaciół – ich znajomości to ekonomiczna wymiana wartości, takich jak prestiż w grupie. Ich relacje z rówieśnikami to rodzaj darwinizmu koleżeńskiego, walka o wartość, uwagę, przetrwanie w grupie. Dla tego przetrwania są w stanie poświęcić swój związek. Bardzo późno dociera do nich, że tak naprawdę nikt się nimi nie interesuje, bo każdy – jak oni – jest skupiony na sobie.

Takich opowieści – o ekonomii relacji międzyludzkich, o kapitalizmie wdrukowanym w psychikę do tego stopnia, że wszystko ocenia się w kategoriach pozycji społecznej – nie mamy wiele, dlatego powieść Sally Rooney jest istotna i może być uznana za diagnozę. Nie jest to już świat różnic klasowych; tutaj wartość ustanawiana jest zależnie od przynależności do poszczególnych grup społecznych, czasem nawet w poprzek klasowych różnic – trzeba nieustannie zachowywać czujność, choć nie da się przecież dostosować do wszystkich równocześnie, co zostawia poczucie ciągłego niedosytu i świadomość porażki, niezaspokojenia czyichś oczekiwań. Bo nie da się w wieku dwudziestu kilku lat być równocześnie częścią intelektualnego uniwersyteckiego światka, mieć stabilną, dobrą pracę, a do tego założyć rodzinę.

Powieść Sally Rooney jest istotna i może zostać uznana za diagnozę.

Tomasz Surdykowski zarzuca Sally Rooney naiwność, a ja zastanawiam się, czy naiwność ta nie jest wykreowana świadomie. Rzeczywiście, stosunek bohaterów do otaczającego świata jest dość naskórkowy. Koleżanka Marianne pasjonuje się tematami społeczno-politycznymi, jednak dla większości postaci, zatopionych we własnym neurotyzmie i egocentryzmie, te sprawy nie są istotne, dopóki w bezpośredni sposób ich nie dotykają, co wydaje mi się zresztą typowe dla dzisiejszego społeczeństwa. Zarzut o naiwność ma zresztą drugą warstwę, bo Surdykowski oskarża Rooney o naiwność w konstruowaniu fabuły – chodzi oczywiście o skandalicznie pozytywne zakończenie. Pokutuje tu przesąd, że dobra literatura musi kończyć się źle, że tylko wtedy zyskuje miano „prawdziwej” i „głębokiej”, gdy przedstawia tragizm losów jednostki zagubionej w świecie, dla której trudno szukać nadziei. Najwyższy czas wykroczyć poza takie schematy. Tak, czasem zdarza się, że ludzie odnajdują jednak szczęście w związku. Czy literatura ma dla swojego bezpieczeństwa te obszary ludzkiego życia pomijać?

Pisząc o powieści Rooney, nie można pominąć też ciekawego fragmentu opisującego poglądy Connella na temat literatury i spotkań autorskich:

Kultura jest rodzajem performansu społecznego, a literaturę fetyszyzuje się za zdolność zabierania ludzi wykształconych w fałszywą emocjonalną podróż, żeby mogli później czuć się lepsi od ludzi niewykształconych, o których podróżach emocjonalnych lubią czytać. Nawet jeśli sam pisarz jest przyzwoity, a jego książka naprawdę odkrywcza, wszystkie książki ostatecznie sprzedaje się jako symbol statusu i w tym marketingu uczestniczą do pewnego stopnia wszyscy pisarze. Przypuszczalnie w ten sposób branża zarabia. Literatura, przynajmniej taka, jaka jawi się na tych spotkaniach z czytelnikami, nie ma żadnego potencjału jako forma oporu wobec czegokolwiek.
.

Choć Connell wyraża taki właśnie pogląd, wraca do domu z nieudanego (we własnym mniemaniu) spotkania autorskiego i pisze opowiadanie, czerpiąc z tego przyjemność. Jak mamy to rozumieć? Narrator mówi nam, że „to chwile radości na przekór wszystkiemu.”. Widać tu zatem podkreślenie egoistycznej wartości pisania. Czy literatura jest dla Rooney tylko tym? Myślę, że nie. Natomiast świadomość wielopoziomowego uwikłania medium, którym posługuje się autorka, sprawia, że próbuje ona wykorzystać je na własnych zasadach, nie obawia się przy tym, żeby sięgnąć po popkulturowe klisze i proste rozwiązania. Stawia opór wobec poczucia wyższości nad osobami niewykształconymi i tworzy komunikatywny, niemal „przezroczysty”, język, a także prostą fabułę będącą w opozycji wobec skomplikowanych eksperymentów formalnych. Rooney nie przecenia możliwości buntu, nie wyobraża sobie, że jest w stanie przeprowadzić rewolucję. Przedstawia zatem projekt, może dość skromny w założeniach, ale perfekcyjnie w swojej prostocie wykonany.

Blurby na okładkach – czy to polskich czy zagranicznych – zawsze są przesadzone. Są elementem marketingowego uwikłania literatury, o którym wspomina przez usta Connella sama autorka. Gdyby im wierzyć, bylibyśmy otoczeni samymi arcydziełami. Zgadzam się z Surdykowskim – trudno Normalnych ludzi nazwać klasykiem, ja również mam wątpliwości, czy jest to „najważniejsza powieść ostatnich lat”. Jest to jednak powieść interesująca, która zasługuje na wnikliwą interpretację. Nie zasługuje natomiast na sprowadzenie jej do banalnej literacko – to znaczy „często występującej w życiu” – historii miłosnej.



Sally Rooney, Normalni ludzie
ss. 304, wyd. W.A.B, 2020



Aleksandra Byrska (ur. 1990) – absolwentka krytyki literackiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorantka WP UJ zajmująca się polską prozą po 2010 roku. Redagowała pismo kulturalne „Fragile”. Autorka dramatu Śnieg opublikowanego w antologii Nasz głos wydanej przez Narodowy Stary Teatr w Krakowie. Studiuje logopedię, pracuje jako nauczycielka języka polskiego.