Wystarczy prześledzić regały z bestsellerami sieciowych księgarń w ostatnich kilku miesiącach, by poczuć co najmniej konsternację, a może i niechęć wobec karykaturalnego nadmiaru pewnego rodzaju pisarstwa. Obok całkiem udanych Płuczek Pawła Piotra Reszki czy boleśnie przeciętnego Stramera Mikołaja Łozińskiego na szczytach list sprzedaży królują liczne realizacje w estetyce pop pokroju Dziewcząt z Auchwitz czy hiszpańskiej Kołysanki z Auschwitz (właśnie ogłoszony Bestsellerem Empiku 2019). Dalsza wyliczanka zakrawa na makabryczny żart w słabym guście: oto do niekwestionowanego hitu, Tatuażysty z Auschwitz, dołączają w przeciągu kilku zaledwie miesięcy Położna z Auschwitz oraz Anioł z Auschwitz. Tuż przed publikacją tej recenzji premierę miał kolejny przedstawiciel nurtu: Anioł życia z Auschwitz, a na drugą połowę miesiąca zapowiedziano polski przekład Bibliotekarki z Auschwitz[1]. Łatwo można tę sytuację na rynku wydawniczym zbyć śmiechem bądź lekceważeniem, tymczasem, jak każde tego rodzaju zjawisko, wskazuje ona na pewne istotne fakty. Obsesja Holokaustu to znak powrotu wypartego.

Obsesja Holocaustu to znak powrotu wypartego.

„Jest takie powiedzenie żydowskie…”. Ilekroć padają te słowa, wiadomo, że z następującym po nich morałem nie będzie łatwo polemizować. Jak w takim razie ustawić się wobec uniwersalnej mądrości? Między jakimi biegunami rozciąga się przestrzeń renegocjacji fundamentalnych prawd judaizmu? Dawid Szkoła w nowej książce – Bejt znaczy dom – obiera drogę przede wszystkim efektywną, stając w kontrze do efekciarstwa, które tak dobrze sprzedaje się w pop-literaturze o tematyce żydowskiej (choć należałoby raczej mówić o cynicznej symulacji topiki judajskiej). Efektywność konceptu Szkoły zasadza się na obraniu alternatywnej pozycji wyjściowej wobec mainstreamu. Zamiast po linii najmniejszego oporu sprzedawać egzotyczny czar „żydowskich powiedzeń”, autor lustruje ich podszewkę, wychodząc od perspektywy najbardziej interesującej, bo osobistej. Dodając do tego aktualne konteksty wynikające z długiego trwania antysemityzmu oraz obrazki ze współczesnego pogranicza polsko-ukraińskiego, Szkoła kompiluje głęboko osobisty traktat filozoficzny, w którym zmagania z bolesną historią zastępują zwyczajowe uproszczenia popularnej literatury okołozagładowej.

Splot niewygodnej (z perspektywy części Polaków) tożsamości narratora oraz niemej obecności żydowskiej przeszłości w naszym społeczeństwie wyznacza bieguny, spomiędzy których autor wyciąga esencję polskiego wyparcia. Łatwiej jest raz na zawsze o sprawie zapomnieć niż dążyć do uczciwej konfrontacji. Szkoła pokazuje, sięgając do historii z rodzinnej Rzeszowszczyzny, że jest świadom, jak wielokrotnie to zapominanie osiągało swój cel: „Dbanie o białe plamy jest równie ważne co czytanie liter (…), ponieważ na książkę składa się nie tylko to, co napisane, ale również to, co przemilczane. Być może nawet te niewydrukowane fragmenty są ważniejsze i z jakiejś przyczyny zostały pominięte”. Zamiast poddawać się egocentrycznej pokusie wypełnienia pustych miejsc stronniczymi opiniami autor zwraca się ku ogólniejszej refleksji: pamięć jest dobrem wspólnym, należy walczyć o jej właściwą reprezentację. Nie tylko dla oddania sprawiedliwości duchom przeszłości, ale przede wszystkim – by nie powtórzyć schematu powoływania do życia nowych widm. To, co wyparte albo zwyczajnie niechciane, z biegiem czasu infekuje społeczne imaginarium i powraca z niszczącym impetem, wymierzone a to w narodowość, a to w mniejszość seksualną czy konkretne środowisko polityczne. Wszak nie tylko Żydzi mogą paść ofiarą radykalnego przepisywania niewygodnych dyskursów.

W przejmującym eseju o Leopoldzie Buczkowskim autor mimochodem ujawnia genezę wiary w uniwersalny wymiar osobistej perspektywy. Jeśli jest możliwe zbliżenie się chociaż do ułamka tego, co nazwalibyśmy prawdą o przeszłości, musi to nastąpić przez odniesienie do osobistego doświadczenia. Autentyczne przeżycie zawiera się raczej w krótkich momentach współodczuwania niż w wykalkulowanym realizmie opisu. W tej kwestii Szkole bliskie jest myślenie Buczkowskiego. I choć punkty dojścia ich poetyk są ostatecznie różne, to obie mają źródło w podobnym przekonaniu: o rzeczach naprawdę istotnych nie sposób pisać wyłącznie w oparciu o socjologiczno-polityczny obiektywizm; wartościowe poznawczo jest rozważenie wsobnych napięć i sentymentów. Z tego myślenia rodzi się duża dawka odśrodkowego autentyzmu, wciąż jednak dalekiego od emocjonalnej egzaltacji.

Z tego myślenia rodzi się duża dawka odśrodkowego autentyzmu, wciąż jednak dalekiego od emocjonalnej egzaltacji.

Jak mantra w narracji Bejtu powraca przekonanie o niejednoznaczności znaków i słów. W znanym porzekadle „Jeden rabin powie tak – drugi rabin powie nie” Szkoła upatrywałby tyleż nadzieję na poznawczy pluralizm, co niebezpieczeństwo manipulacji. Skoro bowiem proste eufemizowanie ułatwiało już nieraz stosowanie przemocy (vide: nazwanie masowych mordów ludności „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”), to nie sposób nie dostrzec opresyjnego potencjału tkwiącego w słowach. I nawet jeśliby manifestować poglądy w obrębie języka jidysz, „języka bez kraju, bez granic, nie będącego na utrzymaniu żadnego rządu ani władców (…)” – jak pisał przywoływany przez Szkołę Isaac Bashevis Singer – „języka, który jest środkiem wyrazu tysiącletnich doświadczeń Żydów”, to wola silniejszych i tak z łatwością będzie wikłać ten język w wir przemocowych uwarunkowań. Bo czy „dom” nadal będzie domem, jeśli strach do niego wracać?

Zgodnie z wpisaną w tekst ideą wieloznaczności również tytułowy bejt otwiera szereg kontekstów, za którymi warto podążyć. Silnie autobiograficzna perspektywa każe widzieć w nim dom jednostkowy w skali mikro – małą ojczyznę, miejsce urodzenia autora. Galicja daje się czytać zupełnie jak zdania w książce, tyle że zapisane w palimpsestowej kakofonii – równocześnie po polsku, ukraińsku, niemiecku i hebrajsku. Na tych terenach baśń łączy się z horrorem, a magia mitu – z realizmem przekazu historycznego. Szkoła mówi: „Takie rzeczy do pomyślenia były tylko w Galicji” i poświęca drugą z kolei książkę tej jednej prowincjonalnej krainie o tak różnych obliczach. O ile w recenzji poprzedniego zbioru pisałem, że Galicyjskie żywoty są zaginionym rozdziałem większej opowieści, to dziś wiem na pewno, że ta opowieść od początku miała domknąć się w Bejcie. Powtórzone motywy w kontekście drugiego tomu zyskują nowy wymiar. To, co w Żywotach jawiło się jako zwykła pograniczna droga, okazuje się – jak czytamy w Bejcie – „ostatnim odcinkiem ziemskiej wędrówki” Żydów galicyjskich. Z kolei rozdziały biograficzne, jak w misternej układance, łączą się z odpowiadającymi im fragmentami reporterskimi. Książki zestawione w eseistyczną dylogię działają jeszcze lepiej niż osobno, tworząc spójną (co nie znaczy, że sprowadzalną do prostego wzoru) całość traktującą nie tylko o historycznej Galicji, ale i o współczesnych, na wskroś polskich lękach i nieprzepracowanych traumach.

Galicja daje się czytać zupełnie jak zdania w książce, tyle że zapisane w palimpsestowej kakofonii – równocześnie po polsku, ukraińsku, niemiecku i hebrajsku.

Rozdziały w stylu gonzo-reportaży w poprzedniej książce zdawały się swoją szczerkowską poetyką zbyt często wybijać z eseistycznego toku opowieści. W Bejcie zgrabniej wpisują się w całościowy koncept, nie zaburzając narracyjnej koherencji. Chyba nie przemówi przeze mnie wyłącznie przyzwyczajenie do proponowanej przez Szkołę formy, jeśli przyznam, że kolejność rozdziałów wydaje się świadomiej niż w Żywotach podporządkowana jednej zasadzie – kierunki, w których zmierzają reporterskie interludia, są wyznaczone przez nadrzędny temat tomu. Tym samym palimpsestowy obraz współczesnych terenów Galicji rezonuje z opisem architektury w rozdziale o Rzeszowie, a w innym miejscu fragment o przejściu granicznym w Medyce rymuje się zarówno z passusami książki poprzedniej, jak i z nadrzędnym konceptem tej nowszej. Granica jest tu wyraźnym znakiem podziału wykraczającego poza geografię.

Z tej myśli kiełkuje pytanie stale towarzyszące lekturze literatury non-fiction skupionej na relacjach ze Wschodem – pytanie o widmo Saidowskiego orientalizmu. Rzecz w tym, że chociażby relacja z przejścia granicznego Medyka-Szeginie stała się już niemal osobnym, silnie skonwencjonalizowanym gatunkiem. Kanoniczny schemat realizacji tej formy wygląda w uproszczeniu tak: do Medyki przyjeżdża autokar z Przemyśla; na popękanym asfalcie kobiety nielegalnie sprzedają wódkę; godziny spędzone w oczekiwaniu na kontrolę graniczną (najlepiej w upale) upływają na obserwacji wracających ze Lwowa skacowanych Polaków; w końcu burkliwi celnicy podnoszą szlaban; następuje upragnione przejście. Wschodnie jądro ciemności. Ale jeden element jest szczególnie istotny – za każdym razem narrator musi wyrazić żal z powodu niedoli tych, którzy nie mogą skierować się do kolejki „dla obywateli Unii Europejskiej” oraz posłużyć się autokrytycznym west-shamingiem, zawstydzić swojego wewnętrznego, uprzywilejowanego Zachodniego Człowieka, którego system wtłoczył w niechcianą, postkolonialną rolę.

Nie oskarżam w tej chwili ani o cynizm, ani o poczucie wyższości samego Dawida Szkołę – mimo że to fragment Bejtu sprowokował powyższe przemyślenia. Jestem wręcz przekonany (co potwierdzają wszystkie jego teksty o Ukrainie), że to pisarz, który rzetelnie przestudiował historię i głęboko przemyślał wzajemne stosunki polsko-ukraińskie. Nie mam też wątpliwości, że gorycz towarzysząca obserwacji niesprawiedliwości dotykającej naszych wschodnich sąsiadów – towarzysząca zarówno jemu, jak i wielu innym piszącym – wynika ze szczerego przejęcia sprawą. Nie stawiam oskarżeń, lecz z autentyczną ciekawością zastanawiam się nad statusem niefikcjonalnych przekazów literackich dotyczących omawianego tematu.

W jaki sposób pisać dziś o Ukrainie, by unikać krzywdzących schematów? Gdzie przebiega granica, za którą rozpoczyna się opisany przez Saida orientalizm? Z drugiej strony: czy można (i w imię jakich wartości) ignorować obiektywne różnice między społeczeństwami rozdzielonymi linią na mapie? Czy jest możliwy alternatywny dyskurs, wykraczający poza powtarzanie założeń przyjętych dawno temu i ufundowanych na stereotypach?

W jaki sposób pisać dziś o Ukrainie, by unikać krzywdzących schematów?

Nowa książka Szkoły na pewno jest pod tym względem krokiem w dobrą stronę. W całym bogactwie wątków kulturowych, historycznych czy społecznych stanowi dowód na niesłabnący ferment w polskiej eseistyce. Nieformalna galicyjska dylogia wrocławskiego pisarza jest manifestem o tyle istotnym, że z rzetelną podbudową badawczą sprawdza status stosunków między sąsiadującymi ze sobą narodami środkowej Europy, rewiduje opinie o polskim antysemityzmie oraz rozpoznaje współczesny powrót niebezpiecznych tendencji politycznych. Minie jeszcze wiele czasu, zanim ludzie zamieszkujący te ziemie w przeszłości oraz ich potomkowie doczekają się świadectwa, na jakie zasługują. Prawdopodobnie nigdy nie uda się odczytać pierwotnej historii zapisanej w pogranicznym krajobrazie, jednak z każdą próbą wypełnienia pustych miejsc opowieść nabiera coraz wyraźniejszych konturów.


[1] O trywializacji literackich relacji z Auschwitz pisała ostatnio Justyna Sobolewska, a wcześniej zjawisko sygnalizowała Paulina Małochleb .


Dawid Szkoła, Bejt znaczy dom,
wyd. Officyna, 2019, ss. 272.



Igor Kierkosz (ur. 1996) – ukończył studia na poznańskiej polonistyce licencjatem o idiolekcie Michała Witkowskiego. Obecnie studiuje w Warszawie, gdzie zajmuje się literackimi świadectwami stosunków polsko-ukraińskich. Miłośnik literatury współczesnej oraz entuzjasta filmu. W wolnym czasie pisze o tym, co go interesuje w kulturze i tworzy muzykę. Publikował w „artPapierze” oraz na portalu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, zamekczyta.pl.