Kiedy na plaży odrywałem się na chwilę od budowania zamków, interesowałem się horyzontem, pytając rodziców, co tam jest. Odpowiadali, że Szwecja. W ten sposób poznałem pierwszą nazwę kraju, bo Polska to była nazwa domu, nie kraju czy państwa. Kiedy po wakacjach dostałem mapę Europy, spostrzegłem, że rodzice przeoczyli Bornholm, czyli kawałek Danii na środku Bałtyku. Ich wiedza geograficzna pozostawiała wiele do życzenia, należeli do roczników uczących się geografii z komunikatów wojennych: w Berlinie w 1939 defilować mieli nasi ułani, rok później jacyś inni żołdacy paradowali po Champs-Élysées, Londyn płonął jak Sodoma, Moskwę obronili krasnoarmiejcy, na Pustyni Libijskiej klęska Włochów i Niemców, lądowanie sprzymierzonych w Normandii. Historia weszła geografii w paradę. Wspominałem rodziców w Cascais nad Atlantykiem, to oni zaszczepili mi bakcyla podróży.

Co odpowiadają rodzice małych Portugalczyków na pytanie, co jest za horyzontem? Jedni zapewne mówią, że tam jest Brazylia, inni, uśmiechając się, wspominają o Atlantydzie. Ostatecznie każdy ma swoją Atlantydę, miejsce, gdzie jego życie mogłoby wyglądać inaczej, gdyby dopisało szczęście.

Ale szczęście to tylko iluzja, jakby powiedział Fernando Pessoa, który do wszelkich form pocieszenia odnosił się nieufnie. Zdaje się, że nie było mu ono potrzebne. Niczego się nie spodziewał po swoich współczesnych. Kiedy zobaczył figurę z brązu przy stoliku obok Café Brasileira na lizbońskim Largo do Chiado, musiał się zdziwić. Blat przed poetą jest pusty, od pomników żądamy abstynencji. Obok przy zwykłych stolikach siedzą żywi ludzie. Na ogół nie zwracają uwagi na sąsiedztwo Pessoi, czasami ktoś przysiądzie się do niego, żeby pozować do pamiątkowej fotki. Nie wygląda na autora Księgi Niepokoju. Ale czy Marek Aureli na swoich marmurowych wizerunkach wygląda na kogoś innego niż na cezara, choć rola władcy tak mu ciążyła? A portret Montaigne’a w kapeluszu nie ukazuje nam przede wszystkim un gentilhomme français du XVIème siècle? Odwaga w myśleniu jest czymś tak tajemniczym, że portreciści i rzeźbiarze są wobec niej bezradni. Autor figury Pessoi dał za wygraną – i dobrze zrobił. Ważne, że poeta jest w środku swojego miasta i mówi do mijających go ludzi słowami z Księgi Niepokoju:

„Nigdy nie zajmowałem się niczym innym niż marzeniem. Moim jedynym prawdziwym zajęciem było moje życie wewnętrzne. Nigdy nie poświęciłem uwagi tym, którzy mi opowiadali o życiu. Zawsze należałem do tego, co było gdzie indziej niż ja, i do tego, czym nigdy nie mogłem być”.

Szczęście to tylko iluzja, jakby powiedział Fernando Pessoa, który do wszelkich form pocieszenia odnosił się nieufnie.

Ludzie oddający się bez reszty marzeniom wolą się trzymać z daleka od ludzi trzeźwych. Na określenie marzycieli moraliści i kaznodzieje mają wiele różnych słówek. Są więc oni osobnikami infantylnymi, niedojrzałymi społecznie, kochankami obłoków. Nikt na ogół nie ma ochoty zostać tak napiętnowany. Pessoa, podobnie jak Bernardo Soares, wymyślony przez niego autor i bohater Księgi Niepokoju, przestrzegał epikurejskiej zasady: żyj w ukryciu. Przez ostatnie dwie dekady dużo pisał, ale publikował w czasopismach. Trzymał się na uboczu, zarabiał na życie, prowadząc w kilku firmach korespondencję handlową z angielskimi i francuskimi kontrahentami. Zabierało mu to dwa dni w tygodniu. Można sobie wyobrazić, jak skromnym budżetem się zadowalał. Bernardo Soares był pomocnikiem księgowego w firmie handlującej tekstyliami, mieszczącej się na Rua dos Douradores w lizbońskiej Baixy. W Przedmowie do Księgi Niepokoju Pessoa, najwyraźniej nawiązując do własnych doświadczeń, tak go charakteryzuje:

„Nie miał nigdy żadnych zobowiązań. Swoje dzieciństwo spędził w samotności. Nigdy nie podjął studiów. Nigdy nie należał do tłumu. Nigdy nie musiał się mierzyć z wymaganiami państwa ani społeczeństwa. Od wymagań własnej natury wykręcił się. Nic go nigdy nie skłoniło do szukania przyjaciół lub kochanek. Byłem jedynym człowiekiem, który wszedł z nim w pewną zażyłość. Wiedziałem jednak, że musiał do siebie kogoś dopuścić, aby mu pozostawić swoją książkę”.

Pessoa, podobnie jak Bernardo Soares, wymyślony przez niego autor i bohater Księgi Niepokoju, przestrzegał epikurejskiej zasady: żyj w ukryciu.

Nigdy nie należał do tłumu i tłumowi nie schlebiał. Ta pochwała życia autonomicznego brzmi znajomo. W Dzienniku, w grudniowym numerze „Kultury” z roku 1954, Gombrowicz sformułował dla siebie i dla dusz pokrewnych przykazanie bliskie Soaresowi, ale przede bliskie wszystkim Pessoi.

„Zanurzony w falującym tłumie – mówi diarysta – czułem się nieco jak marynarze Odysa: ileż syren kuszących w tych twarzach przyjaznych i garnących się do mnie, idących mi na spotkanie! Nie byłoby może trudne rzucić się tym ludziom na szyję, powiedzieć: jestem wasz i zawsze wasz byłem. Ale — ostrożnie! Nie daj się przekupić sympatią! Nie pozwól aby cię roztopiły mdłe sentymentalizmy i słodkawe porozumienie z masą. Bądź zawsze obcy! Bądź niechętny, nieufny, trzeźwy, ostry i egzotyczny. Trzymaj się, chłopcze! Nie daj się swoim oswoić, przyswoić! Twoje miejsce nie jest wśród nich, ale poza nimi, jesteś jak sznur, zwany przez dzieci skakanką — wyrzuca się go przed siebie, aby przeskoczyć”.

Mnogość i tłum nie sprzyjają narodzeniu się wartości. Zgiełk stłumi każdy nowy ton, hałas zagłuszy słowa porozumienia. Tylko człowiek obdarzony ostrą świadomością konfliktu między sobą a całą resztą może wskrzesić wartość. Masa kocha swoje ceremonie, które lubi upiększać. Władza, kult, propaganda, kreowanie wroga potrzebują jakiejś retoryki, pozłacanych dekoracji, nad którymi trudzą się najemnicy. Ale ty nie daj się oswoić ani kupić.

No dobrze, ale jak wygląda ta słynna Baixa (czytaj: Bajsza) i trochę mniej słynna Rua dos Douradores, ulica Pozłotników, gdzie Pessoa kazał Soaresowi mieszkać i pracować w roli pomocnika zacnego Moreiry, księgowego, i gdzie sam fabrykował korespondencję handlową w językach obcych? Ulic, które ofiarowali nam pisarze, nie warto konfrontować z rzeczywistością. Z Krochmalnej na warszawskim Mirowie pozostało zaledwie kilka kamienic pamiętających Izaaka Bashevisa Singera i bohaterów jego powieści. Kiedy będę w Dublinie, nie pójdę na Eccles Street, domu pod 7 już tam zresztą nie ma. Lizbońska Rua dos Douradores jest wąska i ciemna, pozbawiona sklepów i flanerów, co w Baixy jest raczej wyjątkowe. Dla Bernardo Soaresa była centrum świata i niech tak pozostanie.

Mnogość i tłum nie sprzyjają narodzeniu się wartości. Zgiełk stłumi każdy nowy ton, hałas zagłuszy słowa porozumienia.

Trudno się oprzeć pokusie wypicia podwójnego porto w Café Brasileira, nie sposób dłużej odmawiać sobie widoku Tagu z lizbońskich wzgórz. Zamieszkaliśmy więc w dzielnicy Bairro Alto, dwa kroki od Praça Luís de Camões. Kiedy wydostaliśmy się z czeluści metra na Largo do Chiado, objął nas gwarny tłum, ktoś z Afryki, może z Brazylii, dobrze śpiewał. Łatwo odnalazłem osamotnioną figurę Pessoi, o której opowiadali mi przyjaciele. Przyszedłem mu w sukurs, taszcząc w walizie Księgę Niepokoju w przekładzie Michała Lipszyca. Z Largo już tylko kilka kroków dzieliło nas od Rua do Norte 45, naszego lizbońskiego adresu. Kamieniczki ukryte za północną pierzeją Praça de Camões są trzypiętrowe, na oko kilkusetletnie, być może nawet sprzed trzęsienia ziemi, bo Bairro Alto mało ucierpiało. Uliczki mają najwyżej trzy, cztery metry szerokości razem z wąskimi chodnikami. Niektóre z nich zróżnicowania na ruch pieszy i kołowy nie biorą w ogóle pod uwagę. Przed dwustu czy trzystu laty musiał na nich panować tłok, a i stan sanitarny  pozostawiał wiele do życzenia. Mieszkania były gęsto zaludnione. Nasza kamienica stoi na rogu Rua do Norte i Travessa da Espera. Po stromych schodach wdrapujemy się na drugie piętro. Mieszkanie było kiedyś dwupokojowe, ale jeden pokój został przedzielony. Dysponujemy więc dwiema sypialniami, salonem i sporą kuchnią z normalnym stołem, prawie tak dużym jak u nas na Kopernika. Nawet w podróży warto mieć namiastkę domu.

Z Bairro Alto do placu Rossio i do Baixy najszybciej dojść można Rua Garrett, która bierze początek na Largo do Chiado. Jest to ulica niezbyt długa, ale handlowa i kulturalna, zawsze ożywiona i pełna turystów. Spacerowanie Rua Garrett było chodzeniem po śladach Pessoi. Largo do São Carlos (niegdyś Largo do Directório), pierwszy lizboński adres przyszłego poety, jest o dwa kroki stąd. Na niewielkim placu, na wprost klasycystycznej fasady Opery lizbońskiej, stoi kamienica, gdzie Pessoa urodził się w roku 1888 i spędził kilka pierwszych lat życia. W swoim przewodniku po Lizbonie pisarz poświęca teatrowi całą stronicę, zna doskonale jego historię i architekturę. Sąsiedztwo teatru nie jest na pewno przypadkowe, oboje rodzice pisarza byli uzdolnieni muzycznie, ojciec, Joaquim de Seabra Pessoa, urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości, publikował w prasie recenzje muzyczne. W pierwszych latach życia dopadły Pessoę doświadczenia zgoła apokaliptyczne: śmierć ojca w 1893, a w pół roku później śmierć młodszego brata. Unicestwienie najbliższych uderza w dziecko z całą brutalnością. Dorosły jest lepiej przygotowany na taki cios, stoi mocno na nogach i skutecznie broni się przed utratą równowagi. Dziecko nigdy nie uwolni się od wspomnień, od obrazu oddawania ukochanej osoby ziemi, od trupiego widma śmierci.

Na rogu Rua Garrett i Rua Anchieta, pod numerem 73-75, mieści się słynna Livraria Bertrand, założona trzysta lat temu. W jednym z sześciu wielkich pokojów wypełnionych po sufit książkami znajduję kilkanaście tytułów Pessoi i o Pessoi w kilku językach. Na ścianach kawiarenki portrety pisarza. Przy sąsiednim stoliku rozmawiają lizbońscy inteligenci. Nie wiem, o czym mówią, ale powściągliwość i sceptyczne nuty w głosie zdradzają notorycznych czytelników; pod każdą szerokością geograficzną mają pewne cechy wspólne. Bliżej im do Pessoi niż mnie. Sięgam po album poświęcony poecie i fotografuję wybrane strony. W jego ostatnim domu, gdzie wynajmował mieszkanie przez piętnaście lat, na Rua Coelho da Rocha, mieści się dziś muzeum. Nie dostanę się do środka z powodu remontu i przebudowy. Jasna fasada dwupiętrowej kamieniczki mówi cytatami z wierszy i z Księgi Niepokoju.

Dziecko nigdy nie uwolni się od wspomnień, od obrazu oddawania ukochanej osoby ziemi, od trupiego widma śmierci.

Dzieciństwo i wczesną młodość Pessoa spędził w Durbanie w Afryce Południowej, gdzie jego ojczym był konsulem. Uczęszczał do szkoły powszechnej prowadzonej przez irlandzkie i francuskie zakonnice, a następnie do angielskiej szkoły średniej. Poznał gruntownie francuski, debiutanckie wiersze i prozę eseistyczną publikował po angielsku. Później miał wydać pięć tomów w tym języku, w tym cykl sonetów miłosnych na szekspirowską modłę. 

Był Europejczykiem z wyboru, z doświadczenia był mieszkańcem brytyjskiego imperium kolonialnego. Wychował się wśród Europejczyków zamieszkałych w Afryce, pielęgnujących kulturę oderwaną od pejzażu i klimatu duchowego. Był Portugalczykiem, ale mógł zostać Anglikiem, Francuzem, może nawet Burem mówiącym afrykańską odmianą niderlandzkiego. Wrócił do portugalskiego, bo poeci trzymać się muszą jednego języka, ale żadna z tamtych afrykańskich iskier w nim nie wygasła. Był jak Joyce, Beckett, Stempowski czy Miłosz mieszkańcem większej Europy, o której ludzie zasłaniający sobie oczy i zatykający uszy nie mają pojęcia.

Do Lizbony wrócił w roku 1905, by studiować tajniki służby dyplomatycznej. Nie bawiło go to i po kilku semestrach rzucił studia. W dziesięć lat później widzimy Pessoę wśród założycieli i autorów kwartalnika „Orpheu”. Wyszły tylko dwa numery, bo Mário de Sá-Carneiro, poeta, który regulował rachunki w drukarni, zresztą bliski przyjaciel Pessoi, popadł w depresję i popełnił samobójstwo w hotelu na Montmartrze. Dwa numery „Orpheu” wystarczyły, aby zdetronizować  w Portugalii wiek XIX i zainaugurować modernizm.

Nie należał do żadnego pokolenia, żadnego ruchu intelektualnego, żadnej partii. Rzadko się to udaje w młodości, później też nie, bo wiek dojrzały ceni wygodę, którą dać może tylko konformizm. W epoce kolektywizmu Pessoa manifestował osobność, Soaresa uczynił lizbońskim pustelnikiem. Interesuje się on drugim człowiekiem, ale poprzestaje na obserwacji. Inny jest obcy i niepojęty, trud włożony w zbliżenie się do niego wydaje się bezowocny.



Andrzej Stanisław Kowalczyk, Pessoa lizboński,
Wydawnictwo Austeria



Andrzej Stanisław Kowalczyk (ur. 1957) – historyk literatury (Instytut Literatury Polskiej UW), muzealnik (Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza). Ostatnio opublikował drugie wydanie biografii Sawinkow (Biblioteka „Więzi” 2017) i antologię Wspólny wiek XX. Litwa i stosunki polsko-litewskie na łamach „Kultury” i „Zeszytów Literackich” (Instytut Literacki – Instytut Książki 2019). Warszawiak.