Zyta Oryszyn, pisarka, dziennikarka, redaktorka i tłumaczka, a z wykształcenia filozofka, przyszła na świat w 1940 roku w Zagórzu jako Zyta Anna Bartkowska. Przez dekadę związana była z Edwardem Stachurą, ale na temat swojego małżeństwa wypowiadała się niechętnie, właściwie wcale. O kulisach twórczego warsztatu czy autobiograficznych inspiracjach także konsekwentnie milczała. Osiem lat temu, w jedynym udzielonym wywiadzie, przyznała, że choć ceni literaturę faktu, nie byłaby w stanie jej tworzyć. Powstrzymywał ją strach, „że komuś dokopie, że komuś niesprawiedliwie coś przypisze”. „Boję się, że kogoś skrzywdzę” – tłumaczyła. 

W Najadzie, jej fabularnym debiucie z 1970 roku uhonorowanym Nagrodą im. Wilhelma Macha, pięknie wznowionym właśnie przez nowo powstałe Wydawnictwo Drzazgi, uwagę zwraca najpierw język narracji: daleki od reporterskich standardów, archaiczny i nowatorski zarazem, ze stylizacją gwarową dominującą w partiach dialogowych i pełen niezwykle plastycznych opisów („Ucapione Sawki gorejące słońce odpadło od niego dopiero przy sieni i siadło ciężko na smołowanym dachu”, albo „Nabiła najpierw fajkę, a potem strzepnęła z rękawa plamkę słońca i powiedziała”, albo jeszcze: „Autobus szarpnął, zakołysał, jak stara Martyniakowa, kiedy miała przekroczyć wysoki próg”). Oswojenie z formą utworu pozwala dostrzec zasadę organizującą treść: programową ostrożność, wyrozumiałość, niekiedy wręcz czułość, z jaką Oryszyn traktuje bohaterki i bohaterów.

Powieść wpisywana dotąd w ramy nurtu chłopskiego ujawnia też inną cechę, charakterystyczną dla całej twórczości autorki: wnikliwość portretowania ludzkich słabości, frustracji i tęsknot, bezlitośnie potęgowanych przez okoliczności niesprzyjające jakimkolwiek przemianom. Pojawieniu się postaci pierwszo-, drugo- czy trzecioplanowych każdorazowo towarzyszy przekonanie, że – bez względu na pochodzenie, płeć, wiek, charakter i doświadczenia – wszystkie one „żłobią ślad w ziemi, ciężką, głęboko zaoraną bruzdą” i , co więcej, że „bez tych bruzd świat byłby nieważny”. Proza ta podąża tropem takich właśnie bruzd. Prócz literackiej brawury zdumiewa przede wszystkim aktualnością. Tym, co po pięćdziesięciu latach od premiery wyróżnia Najadę na tle współczesnych, mniej lub bardziej uładzonych i wykoncypowanych kobiecych narracji o wsi (takich choćby jak Strupki Pauliny Jóźwiak czy Po trochu Weroniki Gogoli), jest rodzaj surowego autentyzmu – krytycznego dystansu nieprzefiltrowanego przez sentyment, niewziętego w nawias.

Świetnie pokazuje to scena otwierająca powieść, która rozgrywa się podczas zabawy w Przyrowie – skrzypek Leon określa pośladki jednej z dziewcząt mianem „morgów”; następnie „przeciąga po nich smyczkiem”. Mówi i robi zatem coś, co z dzisiejszej perspektywy należałoby nazwać molestowaniem. W obronie ofiary, Marychny, staje mimowolny świadek zajścia, Sawka. Kilka zwartych zdań wrzuca nas w sam środek rzeczywistości zakorzenionej w patriarchalno-przemocowych tradycjach, która ma do zaoferowania gotowe scenariusze zachowań i z góry rozpisane role. Oto rzeczywistość, w której „szczapa była tylko podpałką, wiśnia tylko zarobkiem, a chłopiec tylko kandydatem”. 

Ramy tego świata, urządzonego dawno temu i źle znoszącego zmiany, próbuje rozszczelnić Maria Białawska. Nie zdążyła poznać swojego ojca, jej starszy brat wyjechał, a dziadka „już oczy do nieba ciągną”, toteż ciężar jej wychowania spoczywa na matce, która „rękę ma twardą i rzemieniem potrafi siec”. Choć przyrowski salon fryzjerski Marychna opuszcza z nową, modną fryzurą (trwała), trafia tam, ponieważ chce ukryć się przed zaczepkami chłopaków z okolicy. Z kolei decyzję o kupnie papierosów po udanym dniu targowym (sprzedaż wiśni) podejmuje z młodzieńczej przekory, wiedziona wolnościowym impulsem. Realne braki uzupełnia fantazjami, wspomnieniami, opowieściami – przechwyconymi od najbliższych i traktowanymi jak własne. Inni potępiają jej skłonność do zmyśleń czy brak pewności siebie, ale skrycie cieszą się, że „to zwyczajna kłamczucha, a nie taka, co jakąś władzę ma”. Ona sama, choć wyrywa się ku czemuś jeszcze nierozpoznanemu i nienazwanemu, jednocześnie odczuwa obezwładniający lęk, że „znowu może się coś przytrafić jej nieutorowanemu życiu”. 

Prócz literackiej brawury „Najada” zdumiewa przede wszystkim aktualnością.

Podobny rodzaj niedopasowania charakteryzuje Sawkę. To mężczyzna wychowywany przez przybraną babkę i od najmłodszych lat wtajemniczany w praktykowane przez nią amatorskie zabiegi przerywania ciąży, czyli wypędzania „dziewczyninych” diabłów (takich, które lubią „noce gwiaździste i siano dopiero co skoszone po stodołach”) przy pomocy żelaznych prętów. Powróciwszy w rodzinne strony po dłuższej nieobecności spowodowanej tragicznymi okolicznościami (nieudany zabieg i późniejsza śmierć babki), jako swój-obcy próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jest, czego pragnie i kogo chciałby widzieć u swego boku (być może wcale nie kobietę). Dobrze wie, co składa się na powszechnie akceptowany repertuar męskości – picie wódki, zaloty, bójki, łowienie ryb w nawiedzonym stawie, praca w nowo powstałej tuczarni – a co z pewnością się w nim nie mieści. Dlatego też, kiedy trzeba, „zwyczajnie podnosi pięść”, innym zaś razem „zmienia trochę fakty, bo jak tu się przyznać, że się leżało nad stawem, nie wiedząc nic, nie wiedząc, po co nad stawem i po co na świecie”. 

Najada nie jest jednak wyłącznie damsko-męskim dwugłosem; to bardziej złożona, polifoniczna opowieść, w której perspektywa wielokrotnie ulega zmianie, a te same wydarzenia powracają po wielokroć, prezentowane w zupełnie innym świetle. Centralne miejsce w odmalowanym przez autorkę, niepokojąco znajomym krajobrazie polskiej wsi – dusznej, biednej, bezlitośnie patriarchalnej – zajmują zaprzepaszczone nadzieje i złamane życiorysy. „Nie jest to prawda – czytamy – że najady wychodzą tylko w ciemne noce ze stawów nabrzękłych oparem albo zza krzaków bzu. Najady w ludziach mają zacisze i wypełzają krętymi pytaniami, kiedy sercem ludzkim targnie byt, bo są to pytania o sens”. Tytuł powieści wydaje się więc nieco zwodniczy, trudno bowiem mówić o jednej, wspólnej wszystkim postaciom zjawie. Ich kolejne wcielenia czyhają nie tylko na młode, niepokorne pokolenie; regularnie nawiedzają także tych starszych, samotnych, skrzywdzonych, wciąż niepogodzonych z przeszłością, rozpamiętujących ją skrycie i w milczeniu. 

Czytaj także:
Igor Kierkosz recenzuje
Pokorę Szczepana Twardocha

Marginesy historii, w której gwara współistnieje z lirycznością, a metafizyka z tym, co fizjologiczne, zaludniają też inne, nierzadko bezimienne, widmowe istoty. Inga Iwasiów, autorka posłowia, określa je wiele mówiącym mianem „panien z dzieckiem” – dziewcząt i kobiet, na których reputacji, zdrowiu, a nawet życiu cieniem kładły się niechciane ciąże i nieudane związki. Tych siadających „na zydelku w kąciku, cichutkich, z załzawionym, niewidzącym wzrokiem”, ale i tych z pozoru rezolutnych, siedzących z nogą założoną na nogę w kuchni przybranej babki Sawki, palących papierosy i śmiejących się, jakby wbrew świadomości podejmowanego ryzyka („Wyście, babko, nie zwariowały czasami? Takimi chomątami?” – pyta jedna z pacjentek, dodając jednak po chwili: „Ja jestem, babko, w trzecim, a chcę być w żadnym, niech będzie… Widać takie muszą być te narzędzia”). Oryszyn pisze z samego centrum wiejskiego świata, zaskakująco często umieszczając w nim to, co zwykle tabuizowane i przemilczane, o co najpewniej nie pytali odwiedzający wieś studenci-ankieterzy, wspominani przez kolejne postaci, : pokątne romanse, seksualne napaści, wykonywane na stołach wiejskich chałup aborcje, samotne macierzyństwo, fizyczną i symboliczną przemoc, brak perspektyw. 

Pięć lat temu, podczas debaty o polskiej wsi – prowadzonej w ramach Apostrofu. Międzynarodowego Festiwalu Literatury – Wioletta Grzegorzewska sygnalizowała podwójny brak: „powieści o wiejskiej babie” i „nurtu chłopsko-babskiego” jako takiego. Najada dowodzi jednak, że da się wypełnić tę lukę. Kto wie, może najwyższy czas przestać fantazjować i zacząć mówić – pewnym głosem, z pełną powagą, bez cienia ironii – o literaturze nurtu babskiego? Powieść Oryszyn reprezentowałaby go wprost znakomicie.


Zyta Oryszyn
Najada

wyd. Drzazgi, 2021, s. 180


Aleksandra Kumala (ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze” (2019). Teksty poświęcone filmom i literaturze publikowała m.in. na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów”, „Popmoderny” czy „Przekroju”.