„Do łatwej uprzejmości nie przychylam się. Pokłonów na prawo i lewo nie rozdaję. Z nikim się nie chcę rozmówić. W obrębie życia prywatnego również pozostaję dość milkliwy” – mówi o sobie Ludwik Prokopiuk, narrator najnowszej powieści Zyty Rudzkiej. To postać pretensjonalna, chociażby ze względu na słabość do włoskich ubrań i eleganckich hotelowych barów (gdzie „pewnego uroczego popołudnia” mogłyby „całkiem ustać mu czynności życiowe”). Do tego naprawdę niesympatyczna: pediatra nielubiący dzieci, a w ich matkach dostrzegający wyłącznie fizyczne mankamenty; mąż zdradzany regularnie i otwarcie przez żonę wciąż dzielącą z nim łóżko; ojciec z sobie tylko znanych przyczyn zmilczający istnienie syna; wreszcie – syn ojca, którego „trudno znać”, Michała Prokopiuka.

On także był kiedyś lekarzem, tyle tylko, że wiejskim. Podobno latami wiódł żywot Dona Juana w kitlu, ale trudno orzec, ile w tych przechwałkach prawdy, a ile zmyślenia, bo stary Prokopiuk, uwielbiający wyolbrzymienie i teatralną przesadę, rzadko kiedy wychodzi ze swojej roli. Nie kontroluje jednak całego przedstawienia – pierwsza żona porzuciła go dla innego, druga nagle zmarła. Rozregulowana pamięć ciągle płata mu figle, zazębia przeszłość z teraźniejszością. Z kolei dawna chuć ustępuje miejsca coraz silniejszemu pragnieniu rychłej, choćby samobójczej, śmierci. Jak się okazuje, właśnie to pragnienie – możliwie najszybszego zakończenia swojego żywota – łączy obu bohaterów.  

Czytaj także:
Bartosz Sadulski recenzuje
Owoce wiśni Osamu Dazaia

O ile w poprzednich powieściach Rudzka oddawała głos kobietom, o tyle w Tkankach miękkich wyraźnie marginalizuje ich pozycję. W świecie Prokopiuków kobiety zdają się istnieć po to, by mogli robić im wymówki, oskarżać je i krytykować. Albo traktować szorstko, złośliwie i przedmiotowo. I tak na przykład „pacjentki, żony pacjentów, córki, siostry, kuzynki, młodsze ciotki, rozochocone pociotki” mogą zaistnieć wyłącznie jako anonimowe statystki w opowieściach o erotycznych ekscesach wiejskiego doktora, który za młodu miał je wszystkie „jebać”, „młócić”, „rypać”, „pieprzyć” czy „przewalać”. Gdzieś w tej bezimiennej kobiecej masie jest miejsce także dla żony Ludwika; ma romans i chciała się zabić, niewiele więcej o niej wiadomo. Podobnie z jego matką – wyszła za mąż za Romka, więcej danych brak. Wyjątek od reguły stanowi macocha protagonisty, Regina – pochodziła z Ukrainy, zostawiła tam swoją córkę, Cwietę. Podobno to wojenne traumy przyczyniły się do jej nagłego odejścia. Paradoksalnie, garść konkretów jedynie wzmacnia tu efekt obcości, dodatkowo rozmywa kontury najwyraźniejszej z migotliwych kobiecych sylwetek. 

O ile w poprzednich powieściach Rudzka oddawała głos kobietom, o tyle w „Tkankach miękkich” wyraźnie marginalizuje ich pozycję

Największą niewiadomą pozostaje jednak adresatka tej blisko trzystustronicowej, na wielu płaszczyznach rwanej, jakby pożegnalnej opowieści. Najprawdopodobniej od dawna jest martwa. Zginęła tragicznie? Została zamordowana? Cokolwiek się wydarzyło, pamięć o tym wydarzeniu i jego ofierze nie chce bohatera opuścić, co rusz powraca i dręczy. „Myślałem, co się nam zdarzyło. Płaciłem każdą cenę, byś mi wypadła z pamięci. Tyle lat. Tyle lat i nic po tobie niezatarte. Ani tego zostawić, ani zrzucić. Nie umiem swoją drogą się wyprawić. Słyszysz, słyszysz, co do ciebie mówię?”, czytamy. 

Rytm tej powieści narzuca jej język – jednocześnie zbyt oszczędny i przesadnie bujny. Z charakterystyczną dla siebie sprawnością Rudzka wystrzeliwuje serie krótkich zdań, które pęcznieją w locie, nabierają ciężaru i zgodnie z niecnym planem autorki trafiają w znaczeniową pustkę. Potęgują chaos, zaciemniają obraz, zamiast go rozjaśniać. Ta strategia sprawia, że powieść czyta się z niemałym trudem. Czytelni(cz)kom narzucona bowiem zostaje lekturowa dyscyplina; wymaga się od nich nie lada skupienia, ponownego odczytywania zarówno pojedynczych zdań, jak i całych stron. Ma to swój urok, ale i swoją cenę – czar pryska, ilekroć aforystyczne frazy zbyt gładko osuwają się w banał, tandetę, ilekroć gra słów jest zbyt oczywista, nieśmieszna i płytka („Obracał imię w ustach jak monetę, by nie powiedzieć: minetę”). Język blokuje swobodny przepływ informacji, dodatkowo komplikuje fabułę; jest narzędziem, za pomocą którego Rudzka mnoży pytania, zamiast podsuwać odpowiedzi. Z pozoru upraszcza i dosadnie wykłada, w rzeczywistości jednak spiętrza, udziwnia, oddala od sedna, a w ten sposób dodatkowo maskuje i tak skrzętnie ukryte powieściowe sensy. 

Czytaj także:
Oskar Meller
o debiucie poetyckim
Joanny Bociąg

Podobna gra paradoksów charakteryzuje centralny dla Tkanek miękkich wątek: męskość. Schyłkową w swym zaniku damsko-męskich namiętności i dążeniu wyłącznie do śmierci; momentami odstręczającą patriarchalnym nalotem, innym razem niepozwalającą traktować się poważnie, samą siebie biorącą w nawias i cudzysłów. To męskość wybujała i wybrakowana zarazem. Ma ona wielu reprezentantów: oprócz lekarskiego duetu ojca i syna, także wiejskiego księdza Władysława, ledwie wspomnianych ojczyma Ludwika i jego potomka, czy choćby obsługującego go w hotelowym barze „młodego, a już siarczyście ponurego” kelnera. Męskość u Rudzkiej awansuje do rangi osobnego, dysfunkcyjnego bohatera – kto wie, czy nie właściwego protagonisty tej książki. 

Można by uznać tę prozę za opowieść o desperackich wręcz próbach zachowania choćby pozorów dominacji – nie tylko nad kobietami, także nad własnymi emocjami, wspomnieniami, pragnieniami i wyrzutami, nad intymnością, którą, niczym największą słabość, trzeba ukryć, opancerzyć pustosłowiem, zagadać. Mamy tu do czynienia z męskością zdezaktualizowaną i zdetronizowaną. Schwytaną we własną pułapkę, szamoczącą się i szwankującą. Zamiast naoliwiać ten szwankujący mechanizm, Rudzka nieustannie rozregulowuje go i od wewnątrz sabotuje jego działanie – wskazuje tym samym, iż jest coś ważniejszego, niż fabuła i jej chronologia. Wymagając skupienia, autorka jednocześnie programuje czytelnicze dystrakcje – chce, aby dało się wyczuć, że w tym świecie coś nie działa, że czegoś mu brakuje. Oto, na czym polega tytułowy mały-wielki sabotaż – sprowadzić fabułę do rangi pretekstu, męski dwugłos ojca i syna wykorzystać jedynie jako gęstą zasłonę dymną. W centrum umieścić to, czego żadna z postaci nie potrafi wysłowić, do czego nie potrafi się przyznać, nad czym zarazem nie może zapanować. Dopiero to – tylko to – naprawdę ma w tej historii znaczenie.


Zyta Rudzka
Tkanki miękkie

Wydawnictwo W.A.B., 2020, s. 288.



Aleksandra Kumala (ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze” (2019). Teksty poświęcone filmom i literaturze publikowała m.in. na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów”, „Popmoderny” czy „Przekroju”.


1 thought on “Mały sabotaż (Zyta Rudzka, „Tkanki miękkie”)”

  1. Pingback: NOWE KSIĄŻKI: Listopad/Grudzień 2020 | Aktualnik | Wizje

Comments are closed.