Publikujemy fragment powieści Wzgórze przyśnień Arthura Machena, walijskiego pisarza i eseisty. Książka, w przekładzie Macieja Płazy, ukaże się w czerwcu w Państwowym Instytucie Wydawniczym.


Lucian znów zadrżał, przeszyty dreszczem zgrozy; obawiał się, że jest przepracowany i doświadcza pierwszych objawów poważnej choroby. Jego umysł tkwił w plątawisku jakichś strasznych wspomnień i z obłąkańczą inwencją przydawał formę i substancję widziadłom; gdy Lucian brał głębszy wdech, wręcz odnosił wrażenie, że powietrze w jego pokoju jest cuchnące i ciężkie, że wciąga w nozdrza skażoną atmosferę krypty. Ciało zaś wciąż miał bezwładne i choć uczynił nieznaczny ruch, by się podnieść, nie zdołał wykrzesać z siebie dość energii i opadł z powrotem na krzesło. Tak czy inaczej nie wolno mu już myśleć o tamtym smutnym domu wśród pól; musiał wrócić myślami do swych długich zmagań pisarskich, do szczęśliwych nocy, gdy odnosił zwycięstwa.

Pamiętał co nieco, jak uciekł od osamotnienia i gorszych rzeczy niż osamotnienie, które nękały go obsesyjnie podczas pierwszej zimy w Londynie. Uwolnił się pewnego ponurego lutowego ranka i gdy już wreszcie miał tamte straszne tygodnie za sobą, stos papierów na sekretarzyku znów pochłonął go bez reszty. Kilka miesięcy później, w pewną bezsenną letnią noc, gdy leżał i słuchał śpiewu ptaków, rozswawoliły mu się w głowie promienne obrazy. Przez godzinę przed nadejściem świtu czuł, że wreszcie nadeszła właściwa pora, że zmartwychwstaje życie ukryte dotąd pod zielonymi polami, i serce mu zadrżało z radości, gdy uzmysłowił sobie, że wreszcie posiadł i uratuje całe piękno, które od tak dawna murszało i gniło. Natłok rozpędzonych myśli nie pozwolił mu zasnąć, zaraz po śniadaniu wybiegł więc z domu i kupił papier i pióra w pewnym niebiańskim sklepie papierniczym w Notting Hill. Ulica była niezmieniona, gdy szedł tam, a potem wracał ze sprawunkiem. Konne furgony mijały się z łoskotem, od strony śródmieścia przejechał rzadko widziany powozik, tramwaje sunęły z szumem i brzękiem po szynach. Na chodnikach jak zwykle toczyło się ospałe życie; nieliczni przechodnie, trudni do sklasyfikowania, pozbawieni jakichkolwiek wyrazistszych cech, próżniaczyli się bądź przechodzili z zachodu na wschód lub ze wschodu na zachód, bądź skręcali z wolna w boczne uliczki, kierując się ku czarnemu pustkowiu na północ od dzielnicy lub błędnymi ścieżkami zmierzając w stronę rzeki. Lucian zerkał w głąb tych przecznic, jak zawsze zdumiony ich tajemniczością i pustką. Niektóre były całkowicie opustoszałe: dwuszeregi przerażających, zgrabnych domostw, zadbanych i przyozdobionych, jak gdyby ktoś jednak w nich mieszkał, ciągnęły się po obu stronach oślepiająco białych jezdni, nie widać było jednak żywej duszy i ani jeden dźwięk nie zakłócał ciszy. Była to jakby pustka głuchej nocy, tyle że rozjaśniona światłem dnia, bezruch i jałowość kojarzyły się z głęboką, uroczystą ciszą przedświtu. Inne przecznice, nieco starsze, zabudowane były okazalszymi domami, odsuniętymi dalej od chodników, każdy w otoczeniu miniaturowego zagajnika, zaglądało się więc w te ulice niczym w głąb lasu, widziało się równą jezdnię osłoniętą niskimi murkami, a przecież nietkniętą ludzką stopą, spowitą w liściastej ciszy. Tu i ówdzie na tych dudniących pustką ulicach pojawiała się w oddali ludzka sylwetka, idąca leniwie, z wyraźnym wahaniem, jakby zagubiona w labiryncie. Trudno było orzec, co wygląda bardziej przygnębiająco: czy te puste przecznice, czy główna aleja wypełniona swym narkotycznym, widmowym życiem. Ta ostatnia wydawała się bowiem olbrzymia, bezkresna, szara, a ci, co ją przemierzali, nie wyglądali jak rzeczywiste, żyjące ciała, byli raczej niepewnymi i ulotnymi kształtami, podobnymi do tych, które przemierzają pustynie w baśniach Wschodu, gdy podnosi się wzrok znad piachu i dostrzega się w dali przejeżdżającą karawanę, w całkowitej ciszy, bez jednego okrzyku czy pozdrowienia. Tak właśnie mijali się przechodnie na chodnikach, zjawiali się i znikali, każdy skupiony na własnych sekretach, spowity własną nieprzeniknionością. Można było przysiąc, że żaden nawet nie widzi tych, co go mijają czy potrącają, że każdy jest dla innych tylko widmem, choć przecież szlaki ich kroków przecinały się wzajem, a ich oczy wyglądały jak oczy żywych ludzi. Gdy dwie osoby szły razem, mamrotały coś i rzucały za siebie nieufne spojrzenia, jakby obawiając się, że cały świat jest im wrogi, a tupot ich stóp brzmiał jak bębnienie przelotnego deszczu. W niektórych miejscach gromadziły się szczególne zwidy czy pozory życia, co pewien czas bowiem szereg willi urywał się i ustępował ponuremu rzędowi sklepów o tak rozpaczliwym wyglądzie, że trudno było pojąć, kto w nich kupuje. Kobiety kokosiły się niespokojnie przy warzywniakach, nieokreślone postacie w zrudziałych czarnych strojach obmacywały czerwone połcie, które podsuwał im nieogolony rzeźnik, w gospodzie na rogu już rozbrzmiewał pomieszany gwar: głosy wznosiły się i opadały jak w żydowskich zaśpiewach, ciała podrygiwały bezrozumnie niczym marionetki wprawiane w ruch udający wesołość. Dalej, po drugiej stronie jednej z przecznic, która wyglądała jak zaklęty w kamień szary środek zimy, przechodziło się z jednego świata do innego, za skrzyżowaniem stał bowiem stary, rozsypujący się dom otoczony ogrodem. Wawrzyny zmieniły się w czarne szkielety upstrzone resztkami zieleni, ganek omroczony był rozrośniętym ostrokrzewem, cedr wyjałowił kwietne rabatki. Ciemne oploty bluszczu spowijały wiąz, na trawniku zaś pleniły się sprośnie kępy brązowych grzybów, wskazujące, gdzie tkwią jeszcze butwiejące pniaki ściętych drzew. Weranda oraz balkon nad wejściem, dawniej niebieskie, były zszarzałe, a stiuki pokryte brzydkimi zaciekami od deszczów; od bramy bił ciężki fetor rozkładu, wyziew czarnej, zgniłej ziemi, typowy dla starych miejskich ogrodów. Dalej szereg zatęchłych willi wypychał sklepy w stronę chodnika i nieokreślone postacie odziane w zblakłą czerń znów kręciły się i trajkotały wśród zwiędłych główek kapusty i czerwonych połci mięsa.

Była to ta sama straszna ulica, której chodniki Lucian tak często przemierzał, gdzie słońce wydawało się jedynie krzykliwym świecidłem, gdzie wiecznie unosił się wyziew wypalanych cegieł. W czarne noce zimowe widywał tam tylko rzadkie światła migoczące w deszczu, zlewające się ze sobą, im bardziej ponura aleja znikała w dalekiej perspektywie. I może wtedy właśnie wyglądała najznośniej: gdy z mieszczańskich willi i lichych sklepików nie zostawało nic prócz jasnych okien w mroku, gdy stare domiszcze w swych butwiejących zaroślach było jedynie ciemną chmurą, a przecznice odchodzące na północ i południe wyglądały jak gwiezdne szlaki wiodące w nieskończoną czerń. W dziennym świetle aleja budziła w Lucianie odrazę i niesmak, szare domy i boczne zaułki wyglądały jak grzybiaste odrośle, wykwity straszliwego rozkładu.

Lecz tego pogodnego ranka ani ta okropna ulica, ani ci, co się po niej snuli, nie wzbudzili w nim zgrozy. Lucian wrócił żwawo do swojego zacisza i z namaszczeniem położył kartkę na biurku. Dookolny świat był ledwie szarym cieniem majaczącym na oświetlonej ścianie; jego gwar był nikły jak szelest drzew w dalekim lesie. Piękne, niezwykłe postacie tych, co służą Bursztynowej Wenus, rysowały się w jego wizji mocno i wyraźnie, a ku jednej z nich, która przyszła do niego w ogniu brązowych włosów, jego serce rwało się z miłosnym uwielbieniem. Ona to właśnie wystąpiła naprzód i padła na twarz przed promienną postacią z bursztynu, odpiąwszy swoje spinki z osobliwego złota, brosze z błyszczącej emalii, i wysypawszy ze srebrnej szkatuły cały skarbiec klejnotów i kamieni szlachetnych, chryzoberylów i sardonyksów, opali i diamentów, topazów i pereł. A potem rozdziała swoje ciało z kosztownych szat i stanęła przed boginią w świetlistej mgiełce swych włosów, modląc się, by mogła, oddawszy wszystko i przyszedłszy nago do sanktuarium, otrzymać dar miłości i łaskę Wenery. Kiedy wreszcie po dziwnych przygodach jej modlitwa została spełniona, gdy z morza nadeszło słodkie światło, jej oblubieniec stanął o brzasku w glorii tego brązu, potem zaś ujrzał obok siebie małą statuetkę z bursztynu. A w sanktuarium w dalekiej Brytanii, gdzie marmury poczerniały od czarnych deszczów, oboje znaleźli przepyszną, paradną statuę Złotej Wenus; ostatnia szata z delikatnego jedwabiu, jaką oblubienica poświęciła bogini, spływała z palców statui, u jej stóp zaś leżały klejnoty. A jej twarz była jak twarz oblubienicy, gdy słońce zalśniło na niej w dzień poświęcenia.

Czytaj także:
Thomas Bernhard
Minetti (fragment)

Brązowa mgiełka skrzyła się Lucianowi przed oczyma; miękkie falujące włosy zdawały się dotykać jego czoła, jego warg, jego rąk. Miazmat wypalanych cegieł i odór gotowanej kapusty nawet nie tknęły jego nozdrzy, wypełnionych wonią rzadkich balsamów i tchnieniem fioletowego italskiego morza. Jego rozkosz była odurzająca, była radosną ekstazą, która niczym jedno uderzenie białej błyskawicy unicestwiła całą plugawą okolicę, wszystkie buszmeńskie siedliszcza i błotniste aleje; tego dnia Lucian przez długie godziny siedział i pisał jak zaczarowany, nie z mozolną cierpliwością rzemieślnika, lecz porwany do innego czasu i urzeczony srebrzystym błyskiem w oczach swojej pani.

Krótkie opowiadanie Bursztynowa statuetka ukazało się wreszcie nakładem skromnej oficyny, pierwszej wiosny po śmierci jego ojca. Autor był nikomu nieznany; wydawcą był drukarz i hurtownik artykułów papierniczych, który dopiero rozwijał interes; Lucian był więc zdumiony, gdy książka odniosła umiarkowany sukces. Krytycy przyjęli ją z ponurą irytacją, Lucian do dziś z rozbawieniem wspominał recenzję we wpływowej gazecie codziennej, zaopatrzoną w sympatyczny tytuł Gdzie są środki odkażające?.

A potem… Niestety wszystkie kolejne miesiące wydawały się niepewne, Lucian zachował z nich jedynie strzępki wspomnień o długich godzinach żmudnej pracy i bezsennych nocach, gdy obserwował, jak gaśnie blask księżyca, a światło latarń gazowych blednie z nadejściem świtu.

Nasłuchiwał. Był pewien, że słyszy plusk deszczu na rozmiękłej ziemi, ciężki chlupot wielkich, nabrzmiałych kropel strącanych z mokrych liści porywami wiatru, a potem znów ponad szum zawieruchy wzbił się jęk wyginanych gałęzi; był to dźwięk żałosny, jak gdyby sztorm chwiał masztami okrętu. Wystarczyłoby wstać i wyjrzeć przez okno, a ujrzałby deszcz siekący kałuże pod latarnią, mógł przecież jednak jeszcze chwilę zaczekać.

Usiłował zrozumieć, dlaczego na przekór wszystkim powziętym postanowieniom jego umysł coraz mocniej spowija jakaś ponura zgroza. Przecież tyle razy siedział i pracował w takie noce jak dziś, rad, gdy trafnie składały się słowa, choćby za oknem wył wiatr, choćby powietrze było czarne od deszczu. Nawet książeczka, którą wydał, zdawała się mieć jakąś skazę; ilekroć o niej myślał, poprzez otchłań zapomnienia dobiegało go echo czegoś okropnego. Wspomnienie ofiary złożonej Wenerze i urokliwych fraz, które potem układał, z jakiegoś powodu znów wydobyło z jego pamięci owe mrokliwe sylwetki, które tańczyły orgiastycznie pod migotliwymi mosiężnymi lampami; i znów naftowe płomienie wskazały mu drogę do smutnego domu wśród pól, a czerwony blask oświetlił zapleśniałe ściany i czarne okna wyzbyte nadziei. Lucian z trudem łapał oddech, zdawało mu się, że wdycha ciężkie powietrze cuchnące rozkładem i zgnilizną, w nozdrzach miał odór gliny.

Owa nieznana chmura, która omraczała jego myśli, czerniała coraz bardziej, pochłaniała go, rozpacz ciążyła mu jak kamień, serce mdlało z przeraźliwej trwogi. Czuł, że za chwilę rozsunie się zasłona i ukażą mu się jakieś przeokropne rzeczy.

Spróbował podnieść się z krzesła, krzyknąć, lecz nie zdołał. Gęsto, bardzo gęsto oblepiła go ciemność, dźwięk burzy dobiegał z wielkiej oddali. Rzymski fort nadpłynął ku niemu, przerażający, Lucian ujrzał gałęzie wijące się w kręgu, a za nimi blask i żar ognia. Ohydne kształty kłębiły się w gęstwinie dębów; wzywały go i nęciły, i wzbijały się w górę, w płomienie, które z niebios prażyły w szańce. Widział wśród nich postać swej oblubienicy, ale z jej piersi wystrzelały płomienie i towarzyszyła jej okropna starucha, naga; one również wzywały go, by wspiął się na wzgórze.

Słyszał, jak doktor Burrows szepcze o dziwnych rzeczach znalezionych w chacie sędziwej pani Gibbon, obscenicznych figurkach i nieznanych przyborach. Była czarownicą, mówił, i przywódczynią czarownic.

Lucian walczył z koszmarem, walczył z tym zwidem, który porażał mu zmysły. Całe jego życie, myślał, było złym snem; pospolity świat przyoblekł się w nierzeczywisty czerwony strój, który płonął w jego oczach. Prawda i sen tak się wymieszały, że już nie umiał ich rozdzielić. Pozwolił, by Annie wypiła jego duszę pod wzgórzem, w noc, gdy świeciła pożoga księżyca, nie był jednak pewien, czy widział ją wywyższoną w ogniu, Królową Sabatu. Przypominał sobie mgliście, że doktor Burrows przyjechał kiedyś zobaczyć się z nim w Londynie, lecz czy nie wymyślił sobie całej reszty?

Ponownie znalazł się w półmrocznym zaułku i Annie spłynęła do niego z księżyca nad wzgórzem. Znów oparł głowę na jej piersi, lecz ach! jej pierś stała w płomieniach. I spojrzał po sobie, i ujrzał, że jego ciało stoi w płomieniach, i wiedział, że ten ogień nigdy nie zgaśnie.


Arthur Machen
Wzgórze przyśnień
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2020
Przekład i posłowie Maciej Płaza



Arthur Machen – walijski pisarz i eseista żyjący na przełomie XIX i XX wieku. Na język polski tłumaczone były jego powieści Inne światy i Troje szalbierzy. Jego twórczość, niesłusznie wtłaczana w ramy opowieści grozy, znacznie wykracza poza ten gatunek. „Literatura na Świecie” poświęciła mu numer 09-10/2019 przygotowany przez Macieja Płazę.

Maciej Płaza – prozaik i tłumacz, autor powieści Skoruń i Robinson w Bolechowie, przekładał m.in. H.P. Lovecrafta, Mary Shelley, Christosa Tsiolkasa, Marjorie Perloff i Fredrica Jamesona.