Zawsze niecierpliwie i z dużą przychylnością wyczekuję kolejnych książek najbliższych mi współczesnych poetów. W przypadku Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego to „ulubieństwo” dzielę z co najmniej kilkoma piszącymi rówieśnikami, jednak dla mnie ma ono również nieco bardziej prywatny wymiar. Otóż pierwszym tekstem krytycznym, jaki opublikowałem (którym debiutowałem – a co!), była recenzja wydanego dwa lata temu nakładem Lokatora Nie dam ci siebie w żadnej postaci, przedostatniego zbioru wierszy Dyckiego. Gdy usłyszałem o premierze Dwóch głównych rzek,wiedziałem, że coś o tej książce napiszę – niezależnie co, w jakiej formie i gdzie, byle kontynuować tradycję zapoczątkowaną na łamach „artPapieru”. Podzieliłem się planami z kilkoma kolegami, spodziewając się aprobaty. Głosy były dość jednoznaczne: „nic nowego w tym tomie nie ma”, „wciąż ten sam Dycio”, „to już nie ten kaliber, co Piosenka…”. Co istotne, najbardziej dobitny komentarz padł z ust krytyka, który kilka lat temu poświęcił poezji Dyckiego kilkusetstronicową monografię: „Chce ci się o tym pisać?” – zapytał z troską. Wtedy, jeszcze przed pierwszą lekturą, w ciemno postawiłem sobie zadanie (jak się okazało – niezwykle ambitne): wybronić nowego Dyckiego za pomocą wszelkiego możliwego arsenału. Nie udało się.

Po zebraniu głosów osób mniej lub bardziej zainteresowanych twórczością Tkaczyszyna wyodrębniłem dwie główne, a jednocześnie wykluczające się ścieżki prerecepcji i lektur właściwych. Z jednej strony oczekiwano dokręcenia motywów najważniejszych dla tej liryki – ech i powtórzeń – pracy nad ukonstytuowanym już idiomem. Z drugiej domagano się bardziej radykalnych zmian, przełamania impasu formy, być może wyjścia poza tożsamościowy schemat, Wólkę Krowicką, Lisie Jamy i dzieje rodzin sąsiedzkich. Od początku było wiadomo, że obu tych grup nie da się zadowolić tylko jedną książką. Wszelkie przekształcenia poetyckiego obrazowania, w przypadku dykcji tak ściśle opartej na powtarzalności formalnej i sprawdzonych schematach melodycznych, wydają się przecież niemożliwe. Niestety, ostatni zbiór wydany nakładem WBPICAK-u studzi zapędy zwolenników odświeżenia poetyk(i) Dyckiego, a jednocześnie wcale nie dogadza tej drugiej grupie, która oczekuje nie tylko pogłębienia wątków z wcześniejszych wólkowickich kronik, ale również kolejnych manierystycznych trawestacji znanych już idiomów. Pierwszych z pewnością Dwie główne rzeki nie zainteresują, drugich – prawdopodobnie rozczarują.

Jeśli przyjrzeć się relacjom między tytułami kolejnych książek poetyckich ETD a podstawowym gestem, za pomocą którego budowane są elementy jego poetyki, łatwo dostrzec pewną symptomatyczną zależność. Kochanka Norwida jasno wskazywała, kto będzie bohaterem tomu, a zarazem wokół jakich rodzinnych więzów zostanie zawiązany indywiduacyjny schemat mówiącego. Chłopiec o wzorowych obyczajach uczynił leitmotivem młodość Dyciowego podmiotu, który przeglądaliśmy naprzemiennie w refleksach kategorii erotyzmu i chłopięcej niewinności. W NDCSWŻP tytułowy pierwszoosobowy zwrot do czytelnika stanowił autoteliczny unik w obrębie hermeneutyki poetyckiego ja bohatera. W tym ostatnim z wymienionych wyżej zbiorów to właśnie dopracowany autotematyczny koncept, zawiązujący wiele wątków z poprzednich książek, stanowił o jego sile, sprawiał, że bohaterem strof Dyckiego znów stawały się po prostu poezja i język, czyniąc chorobę, tożsamość, rodzinne więzy i lokalną historię jedynie rejestrami, w których te najpełniej wyrażają się we frazie poety. Trudno ustalić, jaka relacja spaja tytuł najnowszego tomiku z jego zawartością – czy to w warstwie fabularnej, formalnej, czy też w zastosowanym arsenale poetyckich znaków. Oczywiście, punktami zaczepienia mogą pozostać związki między tytułowymi dwiema rzekami a przełożeniem tej dychotomii na charakterystyczne figury poezji ETD jak zmieszana krew, dwa nazwiska, dwie ojczyzny czy w końcu – choroba dwubiegunowa. Sugestia podsuwana w wierszu tytułowym, gdy podmiot nazywa rzeki przeszłością i przyszłością, zdaje się zapowiadać zdecydowanie donioślejszy projekt, niż w rzeczywistości jest realizowany. Padają wprawdzie frazy: „wróciłem z miasta bardzo stary”; „zostanie po mnie pieśń”; „im jestem starszy”; „jeszcze we śnie pozostaje chłopcem”. Nieco Schulzowskie opisy wycieczek w Przemyskie czy rejony domostw Bełskich i Papiernickich nie proponują jednak nic, czego byśmy u ETD nie czytali wcześniej. Towarzyszące im czasowe inwersje i (dokonywane ze starczej perspektywy) sądy nad upływającymi latami nie przynoszą przy tym inspirującej propozycji zaburzenia metafizycznego ciągu tytułowych nurtów, którą moglibyśmy potraktować jako poetycką próbę odwrócenia biegu wiecznie wymijających się nurtów przeszłości i przyszłości. W tych fragmentach, które zgodnie z tytułem miałyby więc dyktować bieg całej książki, jest bodaj najbardziej przewidywalnie i sztampowo. Korytarze tych rzek nie prowadzą czytelnika do żadnego konkretnego, sensualnego dopływu, gdzie „rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem”.

Patryk Szaj w blurbie na stronie wydawcy Dwóch głównych rzek z pewnym optymizmem dostrzega w powtórzeniach wracających w nowym zbiorze próby „zwichnięcia czasu”, „załamania chronologii”, zdaniem krytyka mające tu dawać „intrygujące rezultaty”. Niestety, mimo najszczerszych chęci podporządkowania się ramom tych lirycznych narracji o względności czasu, nie dostrzegłem nie tylko załamań i zwichnięć, ale również najdrobniejszych pęknięć w strukturze przyczynowo-skutkowej lirycznych wycieczek w krainę dzieciństwa. Narzucany przez sam tytuł i cytowane wcześniej sekwencje model lektury należy zdecydowanie odrzucić, jeżeli z nowego tomu Dyckiego chcemy wyciągnąć coś, co świeże, ważkie i intrygujące na tle tego, co niekoniecznie przeciętne, jednak wtórne i zasłyszane już w poprzednich zbiorach Dyckiego. Jak w przypadku NDCSWŻPznów najmocniejszymi sekwencjami wydają się te, w których Dycki pisze o pisaniu, a właściwie o przygodzie pisarza, poetyckiej inicjacji, stawaniu się poetą i uciekaniu przed poetycką tożsamością. Być może dziś, po przeszło dwudziestu pięciu latach od premiery Nenii, to nie wspomnienia dwubiegunowej matki banderówki, wycinki z kronik rodzin Argasińskich i Bełskich czy liryczne reanimacje chachłackich dialektów stanowią o krytycznym potencjale nowych tomów, lecz autoteliczne wiersze – instrukcje obsługi, w których podmiot Dyckiego przedstawia się jako poeta, nawiązuje bezpośredni dialog z czytelnikiem, czy w sobie właściwym stylu ujawnia poetycką tożsamość nawołując muzę o natchnienia: „przytul się do mnie wierszu / zwłaszcza w nocy przytul się”. Dycki mówi odbiorcy, w jaki sposób tę poezję rozgrywa, z jakich źródeł pochodzi jej tworzywo w wierszach rozpoczynających się anaforą: „język mojej poezji jest”, która w dalszej części książki, przywołana w postaci echa, przekształca się w formułę: „język mojej poezji był”.

Już w poprzedniej książce, w której Dycki nie chciał nam „dać siebie w żadnej postaci”, w sekwencjach najsilniej autotematycznych przyznawał się do faktograficznego blefowania, mistyfikacji na poziomie ciągłości tożsamościowych identyfikacji podmiotów. Również w nowym tomie Ja mówiące wielokrotnie wyraża niechęć do dzielenia się swoim „rzeczywistym ciałem”. Dwie główne rzeki rozpoczynają zresztą słowa: „moje ciało nie jest moim ciałem choć do mnie należy”. Podobnie jak musimy obejść się smakiem, nie doczekawszy się ostatecznego dokręcenia przypowieści o rodzinnych księgozbiorach, dziadku Rezunie, ciotce i chłopcach z AK, tak samo kwestii niezawisłości wszystkich – tych poetyckich i nie – ciał Dyckiego, tomik również niewiele rozstrzyga. Należy zgodzić się ze słowami Szaja, że jest to skutek rozmachu poetyckiego projektu, zakładającego niemożność domknięcia powracających historii, a przez to ostatecznego zdefiniowania podmiotu/podmiotów. Jednak co pewien czas do arsenału idiomatycznych anafor powtarzanych przez ETD z tomu na tom, obok „jesień już Panie a ja nie mam domu” czy „w lubelskich domach publicznych moich przyjaciół” dołączały kolejne, nieco automatycznie przenosząc główne motywy i figury fabularne ze starszych utworów do wierszy najnowszych. W Dwóch głównych rzekach trudno znaleźć wersy, które w poezji Tkaczyszyna jeszcze nie zdążyły ulec takiemu echowemu zapisowi, a jednocześnie wykazywałyby taki potencjał. Mimo tego – autotematyczne świadectwa zmagań ja podmiotu mówiącego, naznaczonego przez historię, dwujęzycznego człowieka, z ja poety, zostającego poetą, stwarzanego ponownie jako poeta, ewokują kilka odautorskich wskazówek mocno poszerzających instrukcje obsługi tej twórczości. W zamykającym zbiór Układzie padają bodaj najistotniejsze rozstrzygnięcia w perspektywie rozszczepienia podmiotowości mówiącego i ego autora:

Mogę być nikim
ale pod warunkiem
że nie będę udawał
kogoś innego (generała
kardynała) mogę być
poetą lecz pod warunkiem
że dziś w nocy przyjdzie
do mnie ów jeden jedyny
tekst na jaki czekałem z niedowierzaniem
i już pozostaniemy razem
w układzie który się zawsze sprawdzał
ja na dole ty na górze

Wiersz przychodzi do Dyckiego w nocy, zostaje zesłany w postaci epifanii, należy do sfery objawień wyższych instancji. Być poetą zostaje przeciwstawione nihilistycznej formule być nikim, zatem bycie poetą jest byciem kimś. Czy gdyby poetą nie był, byłby nikim? Poezja stwarza jego podmiotowość, jednak w oparciu o doświadczenia wyłowione z korytarza „jednej z dwóch głównych rzek”, strumienia biografii, doświadczenia i tożsamości. Być może w momencie inicjacji poetyckiej „dwie główne rzeki” krzyżują się. Być może tam właśnie znajduje się niedostępne miejsce, w którym zakrzywia się temporalność, a rzeki zmieniają swój bieg, uchylając ku sobie brzegi. Ów „jeden jedyny tekst” wydaje się tyleż objawieniem, co ocaleniem, spełnieniem artystycznym, ale, jak się zdaje, także finałem lirycznej walki ja mówiącego – wewnątrztekstowego poety, z ja pierwowzoru bohatera tych lirycznych narracji, zarówno Dycia, „chłopca o wzorowych obyczajach”, jak i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego – jednego z najważniejszych rodzimych poetów współczesnych. Niestety, Układ nie jest tym obiecanym wierszem-epifanią, próżno szukać go również wśród pozostałych tekstów najnowszego tomu.

Ostatecznie koncept, w który mają układać się autoteliczne fragmenty, nie zostaje zawiązany tak konsekwentnie jak w przypadku poprzedniej książki. W NDCSWŻP Dycki mnożył poetyckie postaci podmiotu, żonglował maskami, jednocześnie znajdując przekonujące usprawiedliwienie dla wywodzenia czytelnika w pole. W ostatniej książceco rusz powracający rachunek wszystkich ciał mówiącego, w którym ten na nowo wstępuje i porzuca kolejne tożsamości, dezorganizuje śledzenie indywiduacji podmiotu w korytarzach głównych rzek przeszłości i przyszłości. Jakże intrygującą lekturą mogłoby być równoczesne odczytanie wiersza, w którym ojciec niszczy rękopisy młodego poety (niebanalnie rozwinięcie motywu utraconego arcydzieła), w parze z tekstem o powrocie poety starca z miasta, na którego ulicy ktoś, fałszując, recytował jego niegdysiejsze wiersze, gdyby dzielące je świadectwa rozbierania ego podmiotu, rozdzielanie ciała na rzeczywiste i nie, nie zakłócały tymi deformacjami biegu tytułowych nurtów. Jak bowiem ufać poezji utraconej adolescencji, gdy sam autor przyznaje, że „język jego poezji bywa mylony z językiem dzieciństwa”?

Dla tych, którzy liczyli na radykalne zmiany w poetyce, dykcji czy warstwie formalnej nowego tomu, wystarczającą antyreklamą powinien być fragment wiersza Pokusa:

otóż głupcy nie wiedzą
że każdy poeta (choć się
zacina) pisze o sobie
jeden i ten sam wiersz

Rzeczywiście, w strukturze utworów, rytmizacji i sposobie obrazowania Dwie główne rzeki nie przynoszą żadnych nowości. Dycki rzadko wychodzi poza formuły 4+4+2 czy 4+4+4. Nie ma tu również wyraźnego intra czy epilogu, w których poeta wcześniej pozwalał sobie na nieco dłuższe strofy, a nawet krótkie poematy, jak choćby w przypadku Ad benevolum lectorem, otwierającego Peregrynarz. Figury i motywy eksploatowane we wcześniejszych zbiorach również nie zyskały sensownych zamienników. Znów echem odbija się apostrofa „moja matka banderówka”, drzewa genealogiczne Bełskich i Kąkolów rozrastają się o kolejne gałązki, a nierzeczywiste ciało Dycia ponownie kursuje między Wólką i Lisimi Jamami. Zarówno w portrecie kochanki Norwida, jak i w dokrętkach z kronik chachłackich familii trudno wyodrębnić gest, który zostawałby z czytelnikiem na dużej, w pewien sposób przewartościowując utrwalone w tej dykcji kategorie i obrazy. Słowem-kluczem tomu wydaje się jednak „zolafren” i akurat w tekstach, których „język poezji pozostaje zależny od niego”, a więc tam gdzie echo dykcji parafrazuje dwubiegunowość, Dycki pozostaje najświeższy. Jak bowiem głosi fragment jednego z najciekawszych liryków zbioru Miss schizofrenii: „piękno znajduje się pod maską choroby”.

Dwie główne rzeki potwierdzają cytowany wcześniej fragment Pokusy: Dycki pisze jeden i ten sam wiersz. Z powodzeniem moglibyśmy, zgodnie z konceptem z Oddam wiersze w dobre ręce, oznaczyć pierwszy tekst zbioru cyfrą następującą po tej, którą oznaczylibyśmy ostatni liryk z NDCSWŻP. Nowe strofy to tylko kolejne zwrotki dopisane do ogromnego poematu, który nie może domknąć się za życia jego autora. Sprawnego funkcjonowania w obrębie wielkiego poetyckiego projektu Tkaczyszyna odmówić tym nowym wierszom nie można. Z ogromnym żalem trzeba jednak przyznać, że chociaż Dwie główne rzeki pozostają integralną częścią znakomitego, nadzwyczaj konsekwentnego poematu, to jednak wydają się jego najgorszym rozdziałem. Z pewnością nie jest to tom grafomański, mierny, niszczący pomnik, jednak zdecydowanie za słaby jak na poziom jednego z najważniejszych głosów współczesnej poezji.


Eugeniusz Tkaczyszyn-DyckiDwie główne rzeki,
wyd. WBPiCAK, 2019, ss. 58.


Tekst rozpoczyna autorski cykl krytyczny Oskara Mellera – „re-Wizje”.



Oskar Meller (ur. 1993 w Zgorzelcu) – doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk literacki. Recenzje i szkice publikował w „artPapierze”, „Kontencie”, „Literaturze na Świecie”, „Nowych Książkach”, „8. arkuszu Odry” i „Wizjach”, z którymi stale współpracuje. Obecnie przygotowuje rozprawę doktorską dotyczącą języka poetyckiego Tomasza Pułki i jego wpływów na dykcje pokoleniowych rówieśników. Interesuje się głównie polską poezją najnowszą, XX-wieczną poezją anglosaską oraz reprezentacjami nurtu Bildungsroman w literaturze XIX i XX wieku.