Biel płótna malarskiego, na środku czarna kropka – jak myślisz, jaki jest tytuł tego obrazu? Samotność. Nie wiem nawet, czy taki obraz istnieje, czy może jego istnienie sobie uroiłem, a jeśli istnieje, skąd się o nim dowiedziałem – z książki, telewizji, wykładu pani od plastyki?

Moja znajomość sztuki jest bardzo mizerna. Z wykształcenia jestem ekonomistą, pochodzę z rodziny chłopskiej, a mój status materialny jest – oględnie mówiąc – niski. Choruję na zaburzenia schizoafektywne (tak przynajmniej brzmi ostatnia diagnoza). Właściwie nie posiadam nic poza wolnym czasem. Z czasem jest jednak tak, że kiedy go brakuje, każda wolna minuta i godzina jest drogocennym skarbem, ale kiedy ma się przed sobą bliżej nieokreśloną liczbę dni, w trakcie których nie musi się robić niczego konkretnego, czas zaczyna przytłaczać, zaczyna się za dużo myśleć. To niebezpieczne, zwłaszcza dla człowieka, który ma skłonność do urojeń i całymi dniami pozostaje sam. Nie jest chyba przypadkiem, że większość proroków wyruszała na pustynie i tam, w całkowitej samotności, zaczynała rozmawiać z Bogiem. Żeby temu zapobiec – spotkaniom oko w oko ze Stwórcą – zacząłem pisać te rozważania. Można by powiedzieć, że piszę, aby uratować strukturę mojej osobowości przed całkowitym rozpadem – tak przynajmniej ujęłaby to moja Psychiatra, jest ona zresztą pierwszą (a czasami jedyną) osobą, która czyta moje zapiski. Jeśli nawet tylko udaje, że je czyta, udaje tak dobrze, że gotów jestem jej to wybaczyć. Bez uprzedzenia przechodzę z wątku w wątek, jakbym chciał opowiedzieć wszystko naraz, to chyba wina mojej choroby, a może tego, że słucham Swing Jazz Radio i zaczynam się huśtać na huśtawce mojej hipomanii, zatem przełączę na jakąś stację z muzyką poważną i zacznę pisać na poważnie. O, już leci jakiś Mozart czy inny Beethoven, zatem zaczynam:

Samotność, której doświadczam, nie ma właściwie związku z obecnością albo absencją ludzi, bardziej związana jest z niemożnością bycia wobec kogokolwiek całkowicie szczerym, a zatem zawiązania autentycznej więzi międzyludzkiej. Moje relacje z innymi ograniczają się do „proszę” i „dziękuję” w sklepie, „dzień dobry” i „do widzenia” do mijanej sąsiadki czy omówienia spraw praktycznych z rodzicami albo bratem. Cierpię m.in. na lęk antycypacyjny – lęk przed lękiem. Brzmi to dziwnie, nawet zabawnie, jest jednak jak najbardziej realne i czyni ze mnie kalekę społecznego.

Spróbuję to wyjaśnić: gdybym siedział na widowni teatralnej jako zwykły widz, który całkowicie anonimowo będzie raczył się przedstawieniem, i nagle – zupełnie niespodziewanie – otrzymałbym wezwanie, żeby wejść na scenę i powiedzieć kilka słów o sobie, byłby to dla mnie szok, ale nagłość sytuacji może sprawiłaby, że byłbym w stanie tego dokonać, zwłaszcza gdyby czekała na mnie jakaś gratyfikacja. Ale gdyby pół godziny przed tym przedstawieniem powiedziano mi, że w trakcie przedstawienia będę musiał wejść na scenę, najpewniej nie usiadłbym nawet na widowni, tylko uciekł jak najdalej od gmachu teatru. Bo gdybym nie uciekł, to w trakcie tych trzydziestu minut wyobrażałbym sobie po wielokroć, jak wchodzę na scenę, jak drży mi głos, jak cały się trzęsę, jak ludzie się ze mnie śmieją. I gdybym po tej półgodzinie, w trakcie której wielokrotnie przeżyłem już ten lęk, wyszedł na scenę, rzeczywiście bałbym się tak bardzo – cała ta przeklęta machina lękowa byłaby tak rozpędzona – że głos drżałby mi i nie byłbym w stanie wypowiedzieć ani słowa, aż wreszcie cały zacząłbym dygotać. W rezultacie niektórzy z widzów zaczęliby się śmiać. Doświadczałem podobnych sytuacji wiele razy i nie trzeba było wielkich widowni, wystarczali koledzy i koleżanki z podwórka, klasy, biura. Wystarczały wesela, przedstawienia szkolne, uroczystości rodzinne, a lęk antycypacyjny wcale nie trwał pół godziny, ale wiele dni, tygodni, a nawet miesięcy. Przysłowie, że „tchórz umiera wiele razy, człowiek odważny tylko raz”nabiera w tym kontekście całkiem nowego znaczenia.

A gdyby na tym białym malarskim płótnie obok czarnej kropki było wiele innych kropek koloru zielonego?

Teraz przed sztalugą pojawia się mój nauczyciel matematyki z ogólniaka. Jest to zażywny szpakowaty pan, pedant pod każdym względem. Całymi latami nosił ten sam szary garnitur, zresztą nienagannie wyszczotkowany, spodnie były idealnie odprasowane, a w jego butach wyglancowanych na błysk można było się przejrzeć jak w lusterku. Pan Marian, bo tak miał na imię, miał bardzo sztywne włosy, które przypominały włosie szczotki ryżowej. Chciał je nosić zaczesane do tyłu, jednak mimo całego trudu, jaki wkładał w ich żelowanie i zaczesywanie, włosy stawiały zaciekły opór i przybierały postać irokeza. Pan Marian był tradycjonalistą i zaciekłym wrogiem wszelkich ekstrawagancji typu kolczyki w uszach czy długie włosy, jednak – o przewrotności losu – jego niesamowity upór i samozaparcie w walce z nieposłuszną materią włosów sprawiły, że zyskał wśród uczniów przydomek „Irokez”.

Pan Marian staje przed sztalugą, poprawia czerwony krawat na białym kołnierzyku koszuli, przeczesuje dłonią irokeza i zaczyna wykład: „Widzimy więc na naszym płótnie zbiór kropek, do którego należą wszystkie kropki, z tego zbioru wyodrębnić możemy zbiór kropek zielonych, do którego należą wszystkie kropki zielone, a z których wykluczona jest kropka czarna. Jest to najprostsza definicja wykluczenia. Niewiele jednak wspólnego ma to z matematyką i doprawdy nie wiem, jak znalazłem się tutaj, przed tą sztalugą dwunastego maja dwa tysiące dziewiętnastego roku (w którym to roku miał miejsce najdłuższy strajk nauczycielski III RP), kiedy w najlepsze trwają egzaminy, a ja powinienem sprawdzać prace maturalne. Pozwólcie zatem, że wrócę do swoich obowiązków”.

W ogólniaku przyjaźniłem się tylko z jednym kolegą, pozostała część klasy traktowała mnie jak powietrze, jakbym był przezroczysty. Powód był bardzo prosty: pochodziłem ze wsi, co byłoby jeszcze do wybaczenia, gdyby nie to, że byłem biedny. Biedny, zatem ubrany biednie, niemodnie, obciachowo i na dodatek prawie zawsze w te same rzeczy. Nie sposób było ze mną pogadać o jakichś interesujących rzeczach takich jak filmy, bo nie miałem odtwarzacza wideo, a jedyny telewizor, jaki był w domu, ojciec wyłączał o dwudziestej pierwszej, bo o czwartej nad ranem wstawał do karmienia świń. Rozmowa o muzyce też odpadała, nie miałem kolekcji kaset czy płyt CD, nie oglądałem MTV, nie miałem nawet za dużo czasu na słuchanie radia, bo musiałem pomagać w pracach polowych. Całą kasę, jaką dawali mi rodzice albo jaką zarobiłem, wydawałem na fajki, nie było więc sensu chodzić ze mną po sklepach czy barach.

Nie miałem z kolegami wspólnych tematów do rozmów. Kiedy oni opowiadali o swoich przygodach z wakacji, cóż ja mogłem opowiedzieć? Jak wyglądają żniwa w wielu gospodarstwach na zamojskiej wsi pod koniec XX wieku? Że nie kombajny, ale kosy, kosiarki i snopowiązałki? Jak zapleść powrósło z pszenicy, a jak z owsa, żeby się nie zerwało? Że powrósło służy do wiązania snopów, że ze snopów stawia się dziesiątki? Jak zakłada się czapy na dziesiątki? Że najbardziej piecze kurz z żyta i pszenżyta zmieszany z potem, aż człowiek miałby ochotę obedrzeć się ze skóry? Jak układa się snopy na wozie drabiniastym na siedem rzędów wzwyż i zwozi do młócki? Jak młóci się później i schodzi z młockarni z centymetrową warstwą kurzu na całym ciele? Ze trzeba potem iść do rzeki, żeby się wykąpać w chłodnej wodzie? Jak szczęśliwy jest człowiek po takiej kąpieli? Jak dobrze śpi się po takim dniu pracy, bez żadnych marzeń ani koszmarów sennych?

Zostaję wywołany do odpowiedzi przez Irokeza. Staję przed białym płótnem, na którym jest jedna czarna kropka i wiele kropek zielonych. Co możesz powiedzieć o zbiorach obecnych na tym obrazie? Jest to zbiór kropek do którego należą wszystkie kropki, z tego zbioru wyodrębnić możemy zbiór kropek czarnych, do którego należy jedna kropka czarna, a z którego wykluczone są wszystkie kropki zielone. Tak przedstawia się definicja indywidualizmu, jednostka pozostaje z własnej woli outsiderem, ponieważ nie akceptuje norm i zachowań panujących w jej otoczeniu społecznym. Irokez patrzy na mnie przenikliwie i każe siadać, nie stawia mi żadnej oceny.

Biblioteka Publiczna na ulicy Kościuszki to było moje ulubione miejsce w Biłgoraju. Spędziłem tam znaczną część czasu, którą teoretycznie powinienem był spędzić w ławce szkolnej. Już po pierwszym semestrze nauki w liceum wygasł mój zapał do zdobywania wiedzy metodą szkolną, odtąd postanowiłem kształcić się własnymi metodami, w związku z tym miałem największą w klasie liczbę nieobecności. Moja metoda nie była może idealna, ale oszczędziła mi sporo stresu i być może dzięki niej nie załamałem się nerwowo już w ogólniaku, ale dopiero kilka lat później. Poza tym metoda ta była bardzo prosta, bazowała na przyjemności płynącej z czytania tego, co chciałem i co mnie interesowało.

Autobus dojeżdżał do miasta o siódmej trzydzieści, bibliotekę otwierano pół godziny później, te pół godziny spędzałem w pobliskim parku, siedząc na ławce, paląc papierosy. Żeby dojść do biblioteki musiałem tylko przejść przez jezdnię i otworzyć jedne z wielu, ale chyba najbardziej niepozorne drzwi budynku, który ciągnął się jakieś sto metrów wzdłuż ulicy Kościuszki. Wypożyczalnia mieściła się na parterze, na piętrze była czytelnia. O ósmej, mijając w holu sprzątaczkę, która myła mopem podłogę, jako pierwszy wkraczałem do biblioteki. W wypożyczalni mówiłem „dzień dobry” pani bibliotekarce – przez cztery lata moich wizyt w tym miejscu nie zdobyłem się na choćby słowo więcej – po czym odwracałem się i łakomymi paluchami zaczynałem grzebać w szufladach z kartami książek. Kiedy już byłem zaopatrzony w literaturę, szedłem do czytelni, po drodze znowu mijając sprzątaczkę, która myła teraz schody.

Czytelnia była dosyć duża, chyba nie ustępowała wielkością auli w liceum im. Organizacji Narodów Zjednoczonych, do którego uczęszczałem. Pod jedną ścianą stały regały z książkami, które z uwagi na sporą wartość albo unikatowość można było czytać tylko w czytelni. Swoją drogą, zawartość tych regałów ciągle mnie rozczarowywała. Niedostępne były dla przykładu, zarówno w czytelni, jak i w wypożyczalni, dramaty Micińskiego;dobrze, że były przynajmniej poezje. Pośrodku czytelni ustawiono rzędy stołów, przy których można było czytać i robić notatki. Przy drugiej ścianie umieszczono regał z prasą codzienną, tygodnikami, miesięcznikami i pismami specjalistycznymi. Przy regale z czasopismami stały wygodne fotele, z których zawsze korzystałem. Jeśli idzie o czasopisma, interesowały mnie tylko „Zeszyty Literackie” i „Świat Nauki”. Polityką w tamtym czasie nie interesowałem się zupełnie. W „Zeszytach Literackich” polowałem na „mocne” współczesne wiersze. W „Świecie Nauki” czytałem o teorii strun, czarnych dziurach, wszechświatach równoległych; nic tego nie rozumiałem, więc czytałem jeszcze raz, dalej nic nie pojmując. Jednym słowem – nieustająca frajda. Potem brałem się za wypożyczone książki.

Moja metoda wypożyczania książek w całym swoim szaleństwie była bardzo prosta: czytać nie te książki, które były lekturami szkolnymi i właśnie omawiane na lekcjach języka polskiego, oraz czytać cały dorobek wybranego autora.

Kiedy miałem dwanaście lat, podczas przeszukiwania strychu w nadziei znalezienia jakichś ciekawych artefaktów znalazłem cztery walizy wykonane z czegoś, co przypominało grubą tekturę, wyposażone było jednak w zamki na klucz. W tych walizach znajdowały się książki; jak mi później powiedział dziadek, była to spakowana biblioteka mojej ciotki, która kilkanaście lat temu opuściła rodzinny dom. Większość książek stanowiły lektury do szkoły średniej ze znaczącą przewagą epoki romantyzmu. Spośród tych na mojej wrażliwości czytelniczej odcisnęły się później Poezje wybrane Norwida, Idiota Dostojewskiego i – last but not least – Lord Jim Josepha Conrada.

Właśnie od Conrada rozpocząłem moje seanse w czytelni, a konkretnie od jego pierwszej powieści, Szaleństwa Almayera.

W jego twórczości najbardziej chyba przemawiał do mnie szczególny rodzaj romantyzmu, wywodzący się z bezgranicznej wiary w wolną wolę człowieka oraz w to, że siła tej woli może pokonać wszelkie przeciwności, jakie stawia na naszej drodze los. Poza tym piękno żywiołu, jakim jest ocean, oraz bezmiar odwagi ludzi, którzy pokonują go na łupinach żaglowców – to przyjemnie drażniło moją wybujałą, młodzieńczą wyobraźnię.

Drugą wielką miłością tamtych czasów był Szekspir. Przeczytałem wszystkie jego tragedie i kroniki, nie tknąłem jednak wtedy żadnej komedii. Tak pozostało do dzisiaj – w tamtych czasach uważałem komedie za błahostki, którymi nie miałem zamiaru zaśmiecać sobie umysłu przeznaczonego do rzeczy wyższych. Ostatnio doszedłem jednak do wniosku, że skoro Szekspir mógł marnować czas na pisanie komedii, to i ja mogę zmarnować trochę czasu na ich czytanie.

Szekspir, w przeciwieństwie do Conrada, chyba nie wierzył w wolną wolę. Myślę, że blisko jego utworom do teorii Freuda. Widzimy na stronicach tych dramatów, jak wielkie żądze cielesne i żądze władzy miotają ludźmi, jakby ocean podświadomości miotał na swych falach łódeczkami świadomości, których pasażerom zdaje się, że wiedzą dokąd płyną. Żeby było jeszcze straszniej – gdzieś tam na górze czuwają bogowie, żeby owe łódeczki nie uszły przypadkiem słusznemu gniewowi fal, lecz raczej poszły nieuchronnie na dno największej głębiny.

Mrożka czytać nie mogłem. Przez całe życie przekręcano moje nazwisko i stawiano kropkę nad literką „z”, której to kropki nigdy w moim nazwisku nie było. Może stąd zrodziło się we mnie pragnienie, by samemu zostać pisarzem, żeby moje nazwisko stało się głośne, żeby przyćmić tego Mrożka, żeby tego Sławomira Mrożka mylono z wielkim Mirosławem Mrozkiem. Kiedy jednak przeczytałem opowiadania ze zbioru Słoń, uzmysłowiłem sobie, jak trudne zadanie mnie czeka; kiedy przeczytałem Tango Emigranci zrozumiałem, że zadanie jest niewykonalne.

Dzięki Mrożkowi dotarło do mnie, że pisanie nie jest ani bardziej, ani mniej absurdalne niż inne czynności, na które ludzie marnotrawią czas swojego życia. Jeśli spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, nie sposób nie marnotrawić życia, bo życie oparte jest na marnotrawstwie. Życie nie ma sensu i nie ma powodu, nie ma celu i nie ma przyczyny. Życie to groteska. Groteska to życie.

Stoję przed sztalugą i maluję obraz, który przedstawia mnie, stojącego przed sztalugą i malującego obraz, który przedstawia mnie, stojącego przed sztalugą i malującego obraz, który przedstawia mnie, stojącego przed sztalugą i malującego obraz, który przedstawia mnie, stojącego przed sztalugą i malującego obraz…

Pierwszy wiersz napisałem w wieku dwudziestu czterech lat. Doświadczałem w owym czasie dziwnego pobudzenia, którego nie potrafiłem w żaden sposób ukoić, nie pomagało ani czytanie, ani alkohol, ani muzyka, ani autoerotyzm. Wreszcie zasiadłem przed komputerem i spróbowałem wyrazić swoje myśli i uczucia. Napisałem ledwie kilka wersów, które z literaturą nie miały nic wspólnego, za to w jakiś dziwny sposób usatysfakcjonowały mnie i zaspokoiły. Odtąd prawie codziennie próbowałem coś napisać. Tak powstało około pięćdziesiąt wierszy. W trakcie pierwszej psychozy uroiłem sobie, że „Oni” chcą mi je wykraść i wydać jako własne. Po pierwszej hospitalizacji przeczytałem te wiersze jeszcze raz, wydały mi się dziecinne i pretensjonalne. Usunąłem wszystkie.

Od tamtego momentu minęło szesnaście lat. Przez ten cały czas podejmowałem próby literackie. Udało mi się wydać trzy tomy wierszy, nie znalazłem natomiast wydawcy zainteresowanego moim zbiorem opowiadań, które powstały na podstawie wspomnień z pobytów w szpitalu psychiatrycznym, nikt nie zainteresował się też moją autobiograficzną powieścią. Nie ustaję jednak. Moje pisanie ma charakter psychoterapeutyczny – proces twórczy to przecież w dużej mierze intuicja, a więc ujawnianie się treści podświadomych. Później oswajanie tych treści, świadoma praca nad nimi. A przecież najbardziej boimy się tego, co nieznane, oswojone strachy nie są już takie straszne. Postępy są jednak nieznaczne i okupione wielkim wysiłkiem.

Czasami oglądam w internecie streamingi ze spotkań z poetami i pisarzami z okazji festiwali literackich albo gal wręczenia nagród literackich. Później wyobrażam sobie siebie na takim spotkaniu, wyobcowanego, siedzącego gdzieś na rogu, milczącego, nieśmiejącego unieść wzroku znad kufla z piwem, śmiertelnie przerażonego. Wykluczonego. Tak wygląda życie literackie. A literatura? Literatura to samotność. Wielka literatura to wielka samotność. Wielka samotność, która łączy ludzi. Literaturę tworzy się w samotności i obcuje się z nią w samotności.



Mirosław Mrozek (ur. 1979 r. w Szczebrzeszynie) – poeta, prozaik, publicysta. Mieszka w Czarnymstoku. Laureat m.in.:  IV edycji Turnieju Poetyckiego „Orzech” im. J. Kozarzewskiego w Nysie (2010), 2. edycji Konkursu Literackiego imienia Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie” za tom poetycki Horyzont zdarzeń (2014), za który był także nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2015), 6. Ogólnopolskiego Konkursu na Tomik Wierszy Duży Format (2018). Publikował w czasopismach, na portalach  internetowych oraz w wydawnictwach pokonkursowych. Wydał tomy poetyckie: Horyzont zdarzeń (2014, wydanie 2: 2015), Odpowiedź retoryczna (FORMA 2016), Paragnomen (Fundacja Duży Format 2018).