Niewielki skwer gdzieś w Szczecinie. Budynek w tle przypomina szkołę. Stara, zaniedbana piaskownica otoczona jest niskim murkiem. Przy bliższych oględzinach okazuje się, że jeden z tworzących go kamieni różni się od pozostałych. Odgarnięty na bok piasek odkrywa wyraźne żłobienia, które układają się w litery alfabetu hebrajskiego. Zbliżenie nie pozostawia wątpliwości – w uścisku zwietrzałej zaprawy, wciśnięta pomiędzy poobtłukiwane kamienne bloki, tkwi macewa.

Podobnie niespodziewanych odkryć można dokonać w wielu miejscach. W czasie wojny i po niej kamienie nagrobne z setek żydowskich cmentarzy splądrowanych przez okupantów używane były w najróżniejszych celach – stawiano z nich mury i brukowano nimi podwórza kamienic, umacniano drogi i nasypy kolejowe, budowano z nich piece i krawężniki. Wiele służy do dziś jako kamienie szlifierskie. Tropem tych zaskakujących znalezisk podążał Łukasz Baksik, kompletując fotografie do albumu Macewy codziennego użytku. „Ponad czterysta cmentarzy żydowskich nie przetrwało – pisze o swojej pracy – zostały zagospodarowane na osiedla, boiska, wysypiska śmieci czy kopalnię piasku – piach z niej, wykorzystywany do budowy bloków mieszkalnych, miesza się z ludzkimi szczątkami”. Wykonane przez niego zdjęcia mają charakter wizualnego śledztwa. Artysta, podchodząc z aparatem coraz bliżej, w kolejnych kadrach ujawnia hebrajskie inskrypcje, które pokrywają z pozoru przypadkowe elementy zwyczajnych miejskich i wiejskich krajobrazów. Jeśli trzeba, zdziera tynk albo odwraca połamane chodnikowe płyty, rozgrzebując tym samym przeszłość i wyciągając na światło dzienne niewygodną prawdę o powojennym szabrze, z którego skali mało kto zdaje sobie sprawę, a który nie ominął także żydowskich cmentarzy.

Podobnego przedsięwzięcia podjął się Maciej Robert w wierszach składających się na tom Co mogło pójść nie tak. Wspomniane fotografie mogłyby wręcz stanowić ilustrację do niektórych z nich:

I
Szkolne boisko wybudowano
na terenie dawnego cmentarza.
Jak tylko popada, to zaraz wyłażą,
mówi jeden z mieszkańców.
Czasami całe szkielety, czasami
tylko żebra lub pojedyncze kości.
Nasz pies pogryza je w cieniu.
Wszyscyśmy przyzwyczajeni.

II
A u nas, jeszcze w czas wojny,
wyniesiono z kirkutu macewy,
położono na schodach katedry,
wyżłobione napisy ku górze,
żeby w deszczowe i śnieżne dni
wycierać sobie buty przed wejściem
do świątyni. Pragmatyczny naród.
Na lśniącej posadzce nie zostaje błoto.

(„Niebezpieczeństwa narracji”)

Przeszłość, która wydaje się raz na zawsze pochowana, wychodzi na wierzch w najmniej oczekiwanych momentach – wystarczy rozgrzebać cienką warstwę gleby, by odkryć coś, o czym żyjący na powierzchni starają się zapomnieć. Taką właśnie technikę grzebania w przeszłości stosuje Robert, a jego działania przyjmują postać „miejskiej archeologii” – rozumianej zarówno przenośnie, jako próby wydobycia z głębin pamięci zbiorowej nieopowiedzianych historii, jak i całkiem dosłownie, to znaczy wtedy, gdy trzeba ubrudzić sobie ręce:

Cała niedziela na klęczkach,
dzień z głową tuż przy ziemi,
jakby słuchać głuchych
głosów z tamtej strony,
mamrotać (nie wierzę!) modlitwy
wzmacniane przekleństwami.

Chwytać się czegokolwiek,
pozbywać się korzeni. Splątane,
chude jak kości, jak kości
wytrzymałe, porośnięte
pyłem. Jakby się pochylać
z miotełką nad grobem.

Rozkładają się ciała, minerały
wracają do skał. Najpierw
znajduję kałamarz, potem drut
kolczasty. Rzucam go w kąt
ogrodu, gdzie od dawna leży
strącone przez burzę gniazdo.

(„Ulica ptasia”)

Poeta kierowany impulsem detektywistycznym śledzi utajone połączenia, które wiążą przypadkowe przedmioty, miejsca i sytuacje; niewidzialne linie, które tworzą zagmatwaną sieć historycznych zależności. Spekulując, domyśla się tego, co figuruje w równaniu jako niewiadoma. Powstają w ten sposób lapidarne mikrohistorie, po trosze nawiązujące do konwencji mitu, przypowieści czy legendy, a po trosze przyjmujące formę anegdoty – starej, niekoniecznie godnej zaufania pogłoski. Kim był tajemniczy Aleksy, o którym milczą kroniki, a który „handlował pod ladą na brudnym szaberplacu” i „po godzinach gdzieś znikał” (Aleksy (legenda), s. 9)? Czy słynny scenarzysta i filmowiec urodzony w Suchej jeździłby PKS-em, gdyby żył pół wieku później (Billy Wilder, s. 12)? Większość pytań pozostanie bez odpowiedzi, ponieważ archeologia śledcza przypomina pracę „widmowej koparki” (Archeologia, Elementarz, s. 5), świadkowie są nieobecni, a zamiast na jakiekolwiek namacalne dowody trafiamy jedynie na puste miejsce:

W piwnicy, na jednej
ze starych zbutwiałych
książek, które tam zostały
po dawnych właścicielach,
rozsiadła się ropucha.

A kiedy wróciłem
ze szczotką i wiadrem,
ropuchy już nie było, nie było
też piwnicy i nie było domu
na końcu ślepej uliczki.

(„Historia naturalna”)

Maciej Robert już w poprzednich zbiorach wykazywał zainteresowanie szeroko pojętą przeszłością. Wspomnienia z dzieciństwa, które dominowały w pierwszych jego publikacjach – Porze deszczu (2003) i Pustych polach (2008) – w późniejszych tomach przyjęły formę pamięci całych pokoleń, pamięci wpisanej w mury łódzkich kamienic (Księga meldunkowa, 2014). Ta z kolei w Nautilusie (2016) ustąpiła miejsca przeszłości miasta utrwalonej w strukturze siatki ulic i budynków, której wykładnią jest mapa jako abstrakcja dokumentująca, a jednocześnie kształtująca losy przestrzeni miejskiej poprzez podporządkowanie jej założeniom wyrażonym w planie urbanistycznym. W tomie Demologos (2017) przeszłość pojawiła się pod postacią na poły fabularyzowanej refleksji historiozoficznej, a mapa – wraz z archiwum i muzeum – stała się figurą myślenia o formach upamiętniania i wielkich opowieściach o przeszłości. Wydany w 2019 roku Superorganizm był natomiast powrotem do jednostkowego, bardzo prywatnego zapisu zmagań ze śmiercią bliskiej osoby.

Co mogło pójść nie tak jest więc kolejnym tomem, w który poeta dąży do tego, aby ustosunkować się do przeszłości. Dokonuje tego jednak za pomocą innych środków i z odmiennej perspektywy. Choć bez wątpienia w grę wchodzi tu przeszłość zbiorowa, nie mają już zastosowania muzealne i kartograficzne metafory porządku – Robert nie podejmuje problemu retorycznych ram stabilizujących historyczne narracje i kolektywnie konstruowanych historycznych wizji jak w Demologosie, interesują go raczej przypadki pojedynczych istnień. Ich badaniu nie towarzyszy jednak medytacja nad przemijaniem, kruchością ludzkiego ciała i nieuchronnym procesem starzenia się, które znaleźć można było w Superorganizmie. Spojrzenie w przeszłość, zapośredniczone przez opowieści i przedmioty, pozwala dostrzec jedynie cień ludzi, od których oddziela nas nieprzebyty mur zapomnienia – choć wciąż odnajdujemy pozostawione przez nich ślady, oni sami pozostają nieuchwytni; rekonstruując ich biografie, zdani jesteśmy wyłącznie na domysły. Podczas takiej rekonstrukcji Robertowi udaje uniknąć mitologizacji, w którą zdarzało mu się – niezamierzenie chyba – popadać w poprzednich tomach. Księga meldunkowa, choć chciała boleśnie szczerze sprawozdawać życie „złej” dzielnicy, konsekwentnie nadawała ludziom, miejscom i rzeczom nieomal metafizyczne znaczenie, przypisując im konkretną rolę w spektaklu osiedlowej codzienności. Co mogło pójść nie tak wolne jest od tego rodzaju mitu. Podmiot, mimo że nieustannie próbuje dostrzec drugie dno w codziennych sytuacjach, nie podporządkowuje ich jednej perspektywie. Z odkopanych fragmentów i szczątków nie stara się odtworzyć rozbitej całości, każdy ogląda z osobna i odkłada na bok – prowadzi kronikę codziennych wędrówek oraz towarzyszących im odkryć i myśli.

Czytaj także:
Juliusz Pielichowski
o wierszach zebranych
Arkadiusza Kremzy

Wspomnieć należy również o tym, w jaki sposób zorganizowana jest przestrzeń, po której porusza się miejski archeolog. Porzuca on spacerowy rytm kroków flâneura, który stanowił oś wierszy z tomu Nautilus, jak i pierwszoosobową, ruchomą perspektywę, a jego ciało nie stanowi już miary doświadczanych sytuacji, która umożliwiałaby wyrażenie zależności przestrzennych w antropometrycznych jednostkach kroku, pola widzenia, zasięgu zmysłów czy czasu potrzebnego na przemierzenie odległości. Znajduje to odzwierciedlenie w strukturze podmiotowego doświadczenia. W Co mogło pójść nie tak nie znajdziemy bowiem obrazów skonceptualizowanych w kategoriach organicznej namacalności, które były tak charakterystyczne choćby dla wspomnianego Nautilusa:

(…) Zaskorupiały w muszli,
zapatrzony w siebie. Groza! Groza! Odcisk zalany

wapnem w muzeum osobliwości. Syk gaszonego
diablego mięsa. Znamię, które się dopomina o pamięć.

(„7”, „Nautilus”)

Choć podmiot wciąż pozostaje istotną zmienną obserwowanych sytuacji, sama obserwacja przybiera formę relacji, która gra z sugestią obiektywizmu i odracza pointę w myśl świetnie realizowanej strategii minimalizmu, a jednocześnie skupia się na materialnej stronie rzeczywistości:

Dźwignąłem się i patrzę. Robotnik
na wysięgniku majestatycznie

się wznosi, składając wymyślną
konstrukcję, w której jego koledzy

zrzucali z dachu gruz. Zwolnione
tempo filmu puszczonego od końca,

prześwietlone kadry. Żółty kask
robotnika, żółte ramię mokrego

dźwigu i jego żółty kosz, żółte
segmenty rury. I żółte rzędy kubłów.

I jeszcze żółta tabliczka z nazwą
inwestora, wisząca na płocie

w miejscu, gdzie zawsze panuje
cień. Nie widać żadnych chmur.

(„Chmury”)

Być może tę właśnie materialną poszczególność i bezpretensjonalną rzeczowość podkreślić chciał w swoich ilustracjach Janek Koza – jeśli tak, udało mu się to nad wyraz dobrze. W obliczu przaśnej antyestetyki koślawych, niezgrabnych rysunków (kto choć raz miał okazję spojrzeć na niepodrabialny styl Kozy, ten wie, co mam na myśli) nie może być mowy o jakichkolwiek próbach upiększenia rzeczywistości czy nadania jej głębszego sensu. Stłoczone obok siebie przedmioty tworzą przypadkową zbieraninę – i nie udają niczego więcej.

Nie może tu być mowy o jakichkolwiek próbach upiększenia rzeczywistości czy nadania jej głębszego sensu

Odejście od impresji na rzecz bardziej systematycznego oglądu zaobserwować można na przykładzie wierszy z „cyklu zwierzęcego”, który w tomie obejmuje trzy utwory opatrzone zbiorczym tytułem Nowy Źwierzyniec. Choć zwierzęta od początku znajdowały się w orbicie poetyckich zainteresowań Roberta, w tomie Co mogło pójść nie tak zauważyć można wyraźne przesunięcie. W Pustych polach wątki zwierzęce podporządkowane były dziecięcej, silnie doświadczającej podmiotowości, działającej w oparciu o zasadę wrażenia:

Jest upał, jest upał, jestem małym szkrabem, powietrze
faluje i ja wraz z powietrzem nasiąkam wilgocią,
nabrzmiewam i puchnę, zanim zdążę wstać. Jest upał,
jest upał, powietrze jest ciężkie i nad wyraz lepkie,

jak odwłoki pszczół krążących nad sadem, kiedy
wreszcie idę na poranny obchód. Jest upał, jest upał,
lecz ciało mam blade i widać dokładnie na spodzie
przedramienia siateczkę małych żyłek, czerwonych

i cienkich, lekko trzepoczących. Odnóża rozwielitek
w sklepie zoologicznym są niemal takie same. Lecz
dziś znowu zamknięte. Jest upał, jest upał, zielonkawy
zamsz wgryzł się w brudne szyby, garść tłustych

glonojadów zostawiając w tyle. Kilka rybek zdechło,
nad powierzchnią wody lśnią pękate brzuchy, nadgryzione
płetwy (…)

(„Akwaria”)

W Księdze meldunkowej zwierzęta są już przedmiotem bardziej uporządkowanej obserwacji, która pozostaje jednak na poziomie „parapetowej ornitologii” – sceny z życia ptaków opowiadane są w trybie niezobowiązującej anegdoty, a wszystko odbywa się w lokalnym kontekście życia podwórka:

Parter. Od paru dni obserwowane
ptactwo. Wszędobylskie gołębie:
nieporadność, harmider i głośne
klaskanie skrzydeł, gdy pojawia się
kawka – powściągliwy podglądacz.

Czasem w trawie buszują kosy,
jakkolwiek by to nie brzmiało
(brzmi nieźle). Często trafia się sroka,
skrzecząca na wszystko z góry.
Jest czerwiec, słychać nawet słowika.

Zniknęły gdzieś wszystkie wróble.
Może to sprawka pustułek, w które
mało kto tutaj wierzy. Poza tym
piskliwe jerzyki i nader łebskie
gawrony, wszystkożerna inteligencja.

(„Ptaki miejskie. Reprint”)

Co mogło pójść nie tak stanowi próbę przyjęcia odmiennej perspektywy. Robert nie tylko wprowadza tu sugestię rygorystycznej systematyczności (tytuły wierszy to łacińskie nazwy występujących w nich stworzeń), lecz przede wszystkim zwraca uwagę na globalne relacje zależności, w skład których wchodzą podmioty ludzkie i nieludzkie:

Jest efektem mutacji. Prawdopodobnie
powstał w Niemczech w wyniku skrzyżowania
dwóch osobnych gatunków. Pod koniec
tysiąclecia cieszył się estymą pośród akwarystów,
ale wymknął się spod kontroli. Sprawę utrudnia
fakt, że rak marmurkowy potrafi się rozmnażać
bez udziału samców (dzięki partenogenezie
jeden dorosły rak może sprowadzić na świat
nawet kilkaset młodych, a one – i tak dalej).

Jego populacja liczy kilkadziesiąt tysięcy
i drastycznie się zwiększa. Dziki gatunek
stanowi realne zagrożenie dla lokalnej
biosfery. Z rakiem marmurkowym nie radzi
sobie człowiek, nie radzą sobie drapieżcy.
Służby biją na alarm: nasz ekosystem się chwieje.
Stąd apel do turystów: zgłosić każdego raka!
Co dzieje się po zgłoszeniu – media nie podają.
(Konieczne działanie człowieka w jego eliminacji).

(„Procambarus fallax”)

Świat zwierząt nie jest już oddzielony od świata ludzkiego – przenikają się one tak, że nie sposób ustalić, co jest naturalne, a co sztuczne. Nad coraz bardziej złożonymi sieciami wielokierunkowych powiązań nie sposób sprawować kontroli, role podmiotu i przedmiotu działań ulegają bowiem ciągłej wymianie, a same te pozycje okazują się jedynie nieadekwatnymi już fikcjami. Jak słusznie zauważył już dwie dekady temu Bruno Latour – by sensownie uprawiać ekologię, porzucić trzeba pojęcie natury (a przynajmniej przestać udawać, że odsyła ono do możliwej do wyodrębnienia, realnie istniejącej całości). Zadanie archeologa nabiera więc nowego wymiaru: ma on wydobywać na wierzch zależności niewidoczne na pierwszy rzut oka, bo przykryte warstwą zdroworozsądkowych przekonań wynikających a to z niezamierzonej ignorancji, a to z niechęci do zagłębiania się w szczegóły. Zmusza też do zmierzenia się z niewygodnymi faktami, niemożliwymi do wyjaśnienia w prosty sposób.

Świat zwierząt nie jest już oddzielony od świata ludzkiego – przenikają się one tak, że nie sposób ustalić, co jest naturalne, a co sztuczne

Konsekwentny materializm i wyczulenie na niedostrzegalne związki Robert łączy z silnie rozwiniętą wrażliwością społeczną. Z tym, że – inaczej niż w poprzednich tomach – bardziej interesuje go tym razem szersza perspektywa wspólnotowości. Scenę tych rozważań zarysowuje lapidarny i enigmatyczny, ale chyba trafny w swojej diagnozie wiersz Polska (s. 13):

Łże-uzdrowiciel odjeżdża.
Nabudowali rond!

Choć rondo wydaje się realizacją zasady rozumu nowoczesnego, który dąży do pragmatyczności, w drugim wersie dochodzi do zaprzeczeniu tej zasady. „Nabudowali rond” – tak może powiedzieć z przekąsem wujek na imieninach albo rozeźlony kierowca. Ten bardzo „polski” lament odzwierciedla bardzo „polską” postawę niechęci wobec rozwiązań, które mają na celu ułatwienie życia ogółu za cenę wyrzeczeń jednostki. Na rondzie każdy musi zwolnić, nikt nie jest uprzywilejowany. Nie da się „przemknąć”, omijając utrudnienie, nie da się „zdążyć na żółtym”, nie da się ronda oszukać; każdy musi cierpliwie je objechać. Z tego właśnie powodu rondo stoi w jaskrawej sprzeczności z polską mentalnością, która domaga się uznania i poszanowania, a jednocześnie odmawia wszelkich ustępstw czy ograniczeń jednostkowej wolności na rzecz wspólnoty; skłonna jest własny przypadek zawsze uważać za wyjątkowy i opryskliwie żądać powściągliwości od innych, samej sobie przyznając prawo ignorowania reguł, które mają dotyczyć wszystkich. Rondo to więc dla Polaka łże-usprawnienie – bo niczego nie ułatwia. To niepotrzebne, bezsensowne wręcz widzimisię oderwanych od rzeczywistości urzędników miejskich, którzy małpują zachodnie rozwiązania.

Czytaj także:
Marta i Paweł Tomczokowie
podsumowują debatę wokół
tomu Karl-Heinz M.

Kim jest więc odjeżdżający łże-uzdrowiciel? Umykającą nam, wycofującą się z Polski (z przerażeniem spoglądając przez ramię) europejską nowoczesnością, której w sposób zamierzony się pozbyliśmy, a i która sama niebyt dobrze się tu czuła? Kto się z tego odjazdu będzie cieszył; kto z niego skorzysta, a komu przyniesie szkodę? Czy koniec łże-uzdrawiania oznacza koniec kłamstw, którymi karmił nas Zachód, czy może koniec oszukiwania Zachodu przez nas i wmawiania wszystkim, że możemy i chcemy być nowocześni? Tak czy inaczej konkluzję – jasno wyrażoną w najnowszym tomie Roberta – stanowi przeświadczenie, że sknociliśmy sprawę i nie ma już odwrotu:

Byliśmy tak blisko!
Co mogło pójść nie tak?

(„Byliśmy“)

Wiele utworów w tomie uderza zresztą w tony katastroficzne, kierując myśl czytelnika w stronę kryzysu klimatycznego i perspektywy rychłej zagłady gatunku ludzkiego, który ma szansę okazać się jedynie krótkim epizodem w dziejach planety:

Przetrzebiony, opustoszały ul,
zapadnięty w sobie – taki będzie
nasz koniec. Przyjdą tu po nas
(…)

(„Dzikie pszczoły”, s. 32)

Nikogo tutaj nie ma.
Stawili się. Prawie
wszyscy umarli.

On szedł między nimi.

A tamci poznawali go
i pozdrawiali. Człowiek.
Największa mniejszość.

(„***”)

Odpowiedź na retoryczne pytanie podmiotu „Co mogło pójść nie tak” może jednak dotyczyć właśnie problemu wspólnoty, a dokładniej – naszej (nie tylko polskiej) niezdolności do pogodzenia interesów, zawieszenia egoizmu i przystąpienia do solidarnej współpracy:

Ktoś klaskał do rytmu,
ale szybko przestał.

Ktoś klaskał do rytmu,
ale zgubił rytm.

Ktoś nie słyszał krzyku,
ktoś pomylił krok.

Moglibyśmy przecież
obyć się bez słów.

(„Wszystkie piosenki. Repryza”)

Może to prawda – może rzeczywiście nie ma dla nas ratunku. I może musimy przeminąć, by ustąpić miejsca nieznanej jeszcze wspólnocie, której członkowie ustalą lepsze zasady współżycia. A z resztek, które pozostaną, nasze losy odtworzy przyszła, postludzka archeologia:

(…)
Na czwartym co do wielkości
zimnym księżycu Jowisza
pod lodową skorupą
groźnie buzuje ocean,
który będzie zaczynem
życia innego niż nasze.
(…)

(„Europa”)


Maciej Robert
Co mogło pójść nie tak

Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2020, s. 46


Adam Partyka (ur. 1994) – student Uniwersytetu Jagiellońskiego, krytyk literacki współpracujący z Kwartalnikiem Literackim „KONTENT”, krytyk teatralny współpracujący z portalem „e-teatr” w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna, członek Kolektywu Kuratorskiego. Mieszka w Krakowie.