I

Doskonale pamiętam mojego pierwszego Carpentiera. Kupiłem go w księgarni na krakowskiej ulicy Długiej. Dziś też działa tam księgarnia, ale już inna i o mniejszej powierzchni – kącik z literaturą hiszpańskojęzyczną mieścił się w głębi lokalu i tam właśnie natknąłem się na wydanie Eksplozji w katedrze zapierające dech w piersiach. Była to edycja Muzy, która wznawiała wówczas sporo klasyki, w tym latynoskiej, a seria Biblioteka Bibliofila rzeczywiście odstawała od ówczesnych standardów wydawniczych: wprawdzie lata poligraficznej smuty krańcowego PRL-u dawno już minęły, niemniej sztuka edytorska pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych manifestowała swą witalność nadmiarem koloru, błyszczącą czcionką na okładce i wypukłościami – na tym tle twarda oprawa, połyskliwa obwoluta i elegancko drobny druk na śnieżnobiałych stronach robił wrażenie. Nie zdołały go zatrzeć nawet rozsiane tu i ówdzie literówki. To była jesień 1995 roku, książki pewnie były wtedy raczej tanie – ale nie dla mnie, studenta pierwszego roku iberystyki, o nader ograniczonych zasobach finansowych. Nad zakupem każdej książki trzeba się było porządnie zastanowić.

Nie miałem pojęcia, kim jest, czy też raczej był, Alejo Carpentier, w ogóle nie znałem wtedy jeszcze literatury latynoamerykańskiej czy hiszpańskojęzycznej, w liceum przeczytałem raptem Sto lat samotności i pierwszą część Don Kichota, przedmiot „literatura hispanoamerykańska” pojawiał się dopiero na trzecim roku, toteż czytałem na ślepo, opierając się na tym, co leżało na księgarskich półkach i co znajdywałem w bibliotekach, przeżywających wtedy swoje najchudsze lata. I takie czytanie dawało mnóstwo frajdy, bo – choć sięgałem po absolutnych klasyków i dzieła światowej sławy – tak naprawdę dokonywałem odkryć. A odkryć na własną rękę Carpentiera – to jest coś.

Carpentier literacko zrobił mi to, co robiły niektóre, te najlepsze, książki czytane w dzieciństwie – przenosił w opisywany świat.

Z tej pierwszej lektury Eksplozji w katedrze pamiętam mój absolutny zachwyt i najprawdziwsze zmysłowe oszołomienie. Chyba najmocniej wbiła mi się w pamięć scena, w której bohaterowie płyną wzdłuż kubańskiego wybrzeża i Sofia wpatruje się z pokładu w morze, podziwia wyłowione rośliny i zwierzęta, ich kolory i kształty. Karaiby kojarzyły mi się wtedy zasadniczo z powieściami o piratach, tamtejszą przyrodę znać mogłem jedynie z filmów przyrodniczych, a tymczasem lektura tej powieści niespodziewanie czyniła karaibski świat wręcz namacalnym, a w każdym razie doświadczalnym zmysłowo. Carpentier literacko zrobił mi to, co robiły niektóre, te najlepsze, książki czytane w dzieciństwie – przenosił w opisywany świat.

Zachwyt, absolutny zachwyt.

II

Lata później, tak naprawdę zupełnie niedawno, wróciłem do Eksplozji w katedrze i przeczytałem ją z ogromną satysfakcją, odkrywając zarazem, że zapamiętałem ją zupełnie inaczej. Teraz widzę książkę Carpentiera jako znakomicie utkaną powieść historyczną, której prawdziwą bohaterką jest Rewolucja. Przygodowa fabuła zbudowana została wokół postaci Wiktora Huguesa, autentycznej zresztą, który trafił do Hawany jako kupiec, poznał tam Sofię, Carlosa i Estebana, z przyczyn politycznych musiał uchodzić z miasta, los rzucił go wraz z Estebanem do Francji, w której rozgrzała właśnie wielka rewolucja, a potem obaj dotarli na Gwadelupę, gdzie Wiktor wprowadził rewolucyjne porządki, zniósł niewolnictwo, a z bastionami zacofania walczył przy pomocy gilotyny. Potem Esteban wraca na Kubę, Wiktor trafia do Gujany, a w ślad za nim Sofia, wreszcie wszystko kończy się w Madrycie, tratowanym przez napoleońską konnicę. Wspaniały historyczny fresk, który odsłania przed nami niezbyt znany fragment dziejów – następstwa rewolucji francuskiej w Nowym Świecie. Dziś bardzo rzuca mi się w oczy polityczny kontekst powieści, pisanej przez Carpentiera pod koniec lat pięćdziesiątych, poza ojczystą Kubą, z której musiał uchodzić ze względu na represje reżimu Batisty, ale wydanej już na Kubie i to po triumfie rewolucji castrowskiej, w nowym porządku, którego pisarz stał się beneficjentem i współtwórcą, piastując poważne stanowiska państwowe. Eksplozja… pokazuje obie twarze rewolucji – każdej, także castrowskiej: szczytne ideały ustępują bezpardonowej walce o władzę, rewolucja pożera własne dzieci, krąg historii zamyka się, Wiktor Hugues najpierw daje czarnoskórym wolność, a potem znów zakuwa ich w kajdany, bo – jak wyznaje z cynizmem godnym polityka-pragmatyka – takie zaszły okoliczności. Jednocześnie rewolucja wciąż jest marzeniem o lepszym jutrze, a nawet więcej niż marzeniem: działaniem na jego rzecz, bo przecież, jak wykrzykuje Sofia w kluczowym momencie, „coś trzeba robić!”. Rewolucja daje nadzieję, by zaraz ją odebrać, ale w ostatecznym rozrachunku lekko popycha świat do przodu. Dziś, czytając powieść Carpentiera jako – by tak rzec – czytelnik zawodowy, widzę te wszystkie zabiegi i techniki, tę stylistykę, neobarokową formę, piętrzenie opisów, staranny dobór słów, zderzanie pojęć ze świata sztuki i splendoru z karaibską rzeczywistością, cały ów mechanizm narracyjny, który służył Kubańczykowi do oddania rzeczywistości Ameryki Łacińskiej, nazywaną przez niego cudowną, lo real maravilloso, w ramach osobistego wariantu realizmu magicznego. Tyle że właśnie to pierwsze podejście do jego prozy – to, które można by nazwać naiwnym, gdyby tylko przymiotnik ten nie niósł w sobie posmaku pogardliwej wyższości – jest prawdopodobnie właściwsze. O taki efekt Carpentierowi zapewne chodziło: jego książki mają zabrać nas w podróż do innego, nowego, naprawdę niesamowitego świata.

III

Podróż leży u źródła carpentierowskiego pisarstwa. Podróż rozumiana jako patrzenie na świat oczyma przybysza z zewnątrz. Pierwsza udana powieść Kubańczyka, Królestwo z tego świata, jest efektem wyprawy na Haiti – czyli w sumie niedaleko jak dla mieszkańca Kuby – i jej krótkie podsumowanie zawarł pisarz w słynnej przedmowie do tej książki. Carpentier przeżył tam, jak twierdzi, coś w rodzaju epifanii: oglądając scenerię historycznych wydarzeń, odczuł niesamowitość wyspy, jej przyrody i kultury, zrozumiał, że rzeczy obiektywnie cudowne faktycznie miały i wciąż mają tu miejsce. Pisarz stawia wręcz tezę o ontologicznie odmiennym statusie latynoamerykańskiej rzeczywistości. To zresztą stała śpiewka twórców związanych z realizmem magicznym; García Márquez przy wielu okazjach powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak realizm magiczny, jest tylko realizm, u niego w kraju takie rzeczy są na porządku dziennym. To oczywiście teza raczej trudna do podtrzymania, a chodzi raczej o to, w co wierzą mieszkający tam ludzie (o tym z kolei wprost mówił Miguel Ángel Asturias, odnosząc się do świata gwatemalskich Majów), natomiast w przypadku Carpentiera tak naprawdę idzie właśnie o sposób, o technikę pokazywania świata. Królestwo… to także powieść historyczna, sam autor zaznacza, że oparł ją na solidnych badaniach i lekturach, tyle że została napisana tak, by wszelkie rusztowania racjonalnego oglądu świata, chronologii, łańcucha przyczyn i skutków rządzących dziejowym procesem zostały zatarte, a na wierzch wydobyto elementy niesamowite – na przykład kultura i światopogląd czarnoskórych Haitańczyków. Nie wiem, co tak naprawdę przeżył Carpentier podczas haitańskiej podróży, ale nawet jeśli faktycznie było to jakieś wizyjne objawienie czy natchniony trans, to zostały one przekute na bardzo precyzyjnie wymyśloną i zrealizowaną praktykę pisarską.

Carpentier przeżył tam coś w rodzaju epifanii: (…) zrozumiał, że rzeczy obiektywnie cudowne faktycznie miały i wciąż mają miejsce.

To ciekawe tym bardziej, że Carpentier przecież mieszkał na Kubie, choć jego rodzice byli nie-Kubańczykami, i sam mógł oglądać równie niesamowity świat afroamerykański co na Haiti: rzeczywistość potomków niewolników, ich obyczaje, kulturę, wierzenia i magiczne praktyki. Dziś na Kubę tysiące turystów jeżdżą właśnie po to, żeby przejść inicjację w religijnej praktyce santeríi czy palo, albo choćby zobaczyć ich obrzędy. Afrokubańska religijność uważana jest zgodnie za jeden z najcenniejszych skarbów kulturowych wyspy, choć wcześniej castryzm miał z nią pewien problem (z jednej strony prawdziwa kultura ludowa, lecz z drugiej – nielicujący z materialistycznym światopoglądem zabobon!), ale w czasach młodości Carpentiera (mówimy o początkach XX wieku) bogactwo to dopiero odkrywano, powoli odzierano je z odium pogaństwa i zacofania. Pisarz należał do owego grona odkrywców, jego pierwsze opowiadania oraz debiutancka powieść Ecué-Yamba-O! dotyczą właśnie świata Afrokubańczyków, czyli własnego podwórka. A jednak efekty nie były zadowalające, sam pisarz zablokował na dekady wznowienia tej pierwszej powieści, bo wydawała mu się (słusznie) bardziej etnograficzna niż literacka. Musiał wyjechać z kraju, spojrzeć oczyma obcego, odbyć podróż, by wpaść na to, jak należy opisywać wielokulturowy świat Karaibów.

IV

A zatem – carpentierowska metoda patrzenia na świat to coś w rodzaju literackiego odpowiednika perspektywy turysty? Poniekąd tak. Tyle że bez – znów pojawia się to słowo – naiwności. Bo pisarz doskonale rozumie, na czym polega delikatność tej metody.

Czytaj także:
Jakub Skurtys recenzuje
Parkingi podziemne… Aleksandra Trojanowskiego

Świadectwem tego jest trzecia z jego wielkich powieści – Podróż do źródeł czasu. Oryginalny tytuł nie zawiera słowa „podróż”, ale to ona jest podstawą tej historii. Narrator wyrusza z amerykańskiego miasta w głąb amazońskiej puszczy, żeby przywieźć eksponaty dla muzeum. Rzeczywistym tematem powieści jest to, jak patrzy się na zmieniającą się rzeczywistość: im dalej od cywilizacji, tym większy zachwyt, tym autentyczniejsze wszystko się staje, tym wspanialsze. Nie jest to jednak pochwała prostoty i zwykłego powrotu do natury, z czego łatwo zdajemy sobie sprawę, czytając peany wygłaszane przez naszego bohatera. Skały widziane w puszczy skojarzą mu się ze śmiałym malarstwem; zamiast cieszyć się smakiem pieczonego mięsa będzie dumał nad mistycznym rytuałem, w ramach którego myśliwy poćwiartował zwierzę; na widok praczek wzruszy się, bo ich piękne ludowe pieśni nie mają prawa bytu w społeczeństwach używających pralek. Ale przecież dla miejscowego skała to tylko kupa kamieni, mięso się kroi, żeby nie iść spać na głodnego, a śpiew praczek, prawda, przyjemny, przynajmniej im się nie nudzi podczas żmudnych obowiązków. Narrator Podróży… jest turystą, który przywozi do nowego miejsca cały bagaż swoich doświadczeń i skojarzeń, widzi to, co chce zobaczyć – i jest dzięki temu szczęśliwy, przynajmniej przez jakiś czas. Owszem, raj utracony został odzyskany, a potem utracony ponownie, ale nie byłoby tego chwilowego odzyskania, gdyby nie umiejętne patrzenie na rzeczywistość.

V

Carpentiera warto czytać na wiele sposobów, a jednym z nich może być właśnie lektura podróżnicza: kubański pisarz pokazuje, jak patrzeć na świat, by ten stał się ciekawszy, jak egzotyzować – z zyskiem dla siebie. Niemało jest literatury, która zaprasza na spacer i podpowiada, jak wiele można z niego wycisnąć. W. G. Sebald szedł sobie przez hrabstwo Suffolk i dumał, a może raczej: leżał w szpitalu i dumał o tym, o czym dumał, spacerując po Suffolk (Pierścienie Saturna), Michał Cichy prowadzi nas po dzisiejszej i nieoczywiście atrakcyjnej Warszawie (Zawsze jest dzisiaj), Jakub Kornhauser przemierza rowerem krakowskie rubieże, na które mało kto się zapuszcza (Premie górskie najwyższej kategorii) – wszyscy oni (i wielu innych) uczą czytelnika, jak dostrzegać niesamowitość w miejscach niepozornych. Carpentier zaś pokazuje nam świat Daleki i Egzotyczny (przez duże „D” i „E”), oszałamia nim, zadziwia, nie tyle tłumaczy, ile daje odczuć, nie pokazuje go z perspektywy miejscowych, ale pozwala się nim zachwycić.

A czy zachwyt w literaturze nie jest jedną z tych rzeczy, których warto szukać?



Tomasz Pindel – tłumacz, badacz i propagator literatury hispanoamerykańskiej, autor książek literaturoznawczych, biograficznych i reportażowych, współautor Piątki z literatury w RMF Classic.