„Ile lat temu?… dwadzieścia siedem… w lipcu, jak dziś pamiętam”. Ale na pewno? Skoro „dwadzieścia siedem lat temu. Rocznica. No, rocznica niezupełnie, brakuje miesiąca i trzech dni”. A może jednak „lat temu dwadzieścia i siedem, bez jednego miesiąca i czterech dzionków, proszę panoczkostwa mego”? A może w ogóle chodzi o wycieczkę do „owego miejsca sprzed lat dwudziestu trzech”?

To Leon, w Kosmosie, najbardziej bezlitosnej rozprawie z naszymi fikcjami porządkowania tak zwanej rzeczywistości, gdzie wszystkie siatki pojęciowe, matryce poznawcze, języki, którymi dysponujemy, masowo plajtują i okazują się równie sensowne jak rzekome połączenie między powieszonym wróblem, patykiem i ustami. Wrzucony w zupełnie odczarowany, mechaniczny żywioł czasu człowiek, nie ufa już żadnym jego metafizycznym uspójnieniom – nie ma tu miejsca ani na teologiczny model zmierzania ku Królestwu Bożemu, ani na jego pozornie świecki wariant w postaci linearnego i jednokierunkowego postępu dziejów aż ku jakiejkolwiek szczęśliwej mecie, komunistycznemu rajowi robotników czy liberalnemu końcowi historii. Pozostaje tylko jedna, będąca zresztą obsesją Gombrowicza, fikcja porządkowania, kalendarz. Ten jednak okazuje się wyjątkowo dziurawym sitem, podtykanym pod strumień czasu z nadzieją, że a nuż coś na nim się osadzi i może ten jeden, te kilka okruchów akurat nie przecieknie i nie ucieknie, że choć „życie przecieka przez daty jak woda przez palce”, to jednak dzięki takiemu durszlakowi ocalimy z doświadczenia jakąś grudkę, a potem może nawet uda się coś z nią zrobić, wyroić jakieś kształty, kierunki i osie, podług których będziemy postępować. Jak Leon, kiedy organizuje wycieczkę, a właściwie pielgrzymkę w rzekomą rocznicę swojej rzekomej seks-schadzki, „największej frajdy życia mego”.

Niepewne są więc rocznice. Pamiętając o tym, trzeba powiedzieć, że…

Pięćdziesiąt lat temu, w lipcu, przestał zipać Witold.

Sporo jest świadectw szoku, jaki wywołała ta śmierć, jak gdyby wydawała się dość powszechnie nie do pomyślenia. Szczególnie przejmująco pisał o tym Miłosz w jednym z najpiękniejszych nekrologów, jakie chyba kiedykolwiek popełniono[1]. Niewyobrażalność tego zgonu wynikała z tego, że pisanie Gombrowicza było przecież jedną wielką niezgodą na śmierć i pancerzem przeciwko wyrokom biologicznej wegetacji: „My, śmiertelni, którzy nie możemy pogodzić się ze śmiercią i z tym, aby młodość i piękność miały być tylko pochodnią przekazywaną z ręki do ręki, nie przestaniemy buntować się przeciw tej brutalnej perfidii natury”.

Kiedy na koniec ostatniego wywiadu zapytano go o plany na przyszłość, odpowiedział całkiem trzeźwo: „grób”. A przecież unikał słowa „umieram”, pisząc jedynie „kapcanieję”, wciąż konsekwentnie prowadząc swoją rozgrywkę, przekonany, że nawet śmierci trzeba spróbować choć trochę uszczknąć z absolutyzmu i nadszarpnąć jej kategoryczności. Ciągłe profanacyjne obniżanie rejestru wyrastało u niego więc z przekonania, że wszelki absolutyzm i nieludzko himalajskie rewiry abstrakcji, w której zanika jednostka, operują na wysokości, na której nie ma szans przeżyć żadne życie. W epoce, w której kolejne nurty myślowe znajdowały swoje ostateczne uzasadnienie w pochwale śmierci jako jedynej zasady naprawdę pewnej i absolutnej, Gombrowicz postawił wszystko na kartę pojedynczego życia, jak powiedziałaby Agata Bielik-Robson, „errotycznego”, odszczepiającego się od porządku naturalnego, błądzącego, nieuładzalnego, ciągle przekornego i obdarzonego nadwyżką popędowej energii.

Jeśli Gombrowicz wydaje mi się wciąż działać z takim impetem, to także dlatego, że to, co biologiczne, materialne i cielesne ustanawia tu jedyny w swoim rodzaju i wciąż tak trudny do opisania splot z tym, co wytworzone przez nas w przestrzeni społecznej. Jego zamiary były przecież zupełnie zuchwałe. Przedrzeć się literaturą do życia, myślą do najbardziej intymnych, pulsujących tkanek jednostkowego doświadczenia, by w jakiś sposób nawiązać nierozwikływalną relację między słowem a ciałem. Jeśli gdzieś Gombrowicz miałby wciąż stale przeżywać swoją śmierć, to może tak po prostu, właśnie w każdym naszym jednostkowym akcie lektury, w którym pisanie to wdziera nam się do krwiobiegu, przyspiesza nam tętno i dotyka naszych ciał.

A spróbujcie nie struchleć, kiedy w Ślubie po tym, jak historia poharatała ludzi i namnożyła ruin, dostajemy to posępne wyliczenie klęsk – podobno jedyny moment, kiedy Gombrowicz w trakcie pisania zapłakał. Albo nie przerazić się, kiedy w Kosmosie dziką enumerację rzeczy przerywa nagle gwałtowna pauza: „– – – Lunęło”, i kiedy cały ten klecony z mozołem światek i bieda-kram znaczeń kompletnie rozmywa się, rozpada i zostaje porwany przez apokaliptyczny potop. Albo nie zadrżeć, kiedy w Pornografii wydarza się już całkowita likwidacja świata, „ale w pewnej chwili wzrok mój… moje oczy… oczy w popłochu i ciężkie” zaczynają na nowo zawiązywać relacje i rozpłomieniać się nadzieją, bo „ten kark i tamten kark. Te dwa karki. Te karki były…”.

Jednocześnie Gombrowicz nigdy wbrew pozorom nie odrzucił całkowicie „kulturowych form”, które określałyby życie, ale raczej pragnął takiego ich przekształcenia, by przestały pętać elementarne jednostkowe odruchy, by przestały krępować jak gorset nasze gesty, a może nawet, w ostateczności, zaczęłyby sprzyjać każdemu konkretnemu i poszczególnemu życiu zamiast podporządkowywać jednostkę kolektywowi czy wpisywać to, co pojedyncze w strukturę ogólności. Nie chodziło więc o żadną redukcję do stanu życia nagiego, bezjakościowego i czysto biologicznego, ale o wybicie się na życie, które wreszcie może realizować wszystkie swoje jakości i potencjały, nie zastygając ani na moment w formie zbyt zakrzepłego kształtu. Jeśli, mówiąc mało subtelnie, to, co kulturowe wydawało się Gombrowiczowi formą bez życia, zaś to, co biologiczne życiem bez formy, za wszelką cenę próbował więc pomyśleć i – no właśnie – ożywić formy, które byłyby wprost życiolubne, jak i jednostkę, która zarazem stale uchodziłaby z nich z życiem. Nie chodziłoby więc o zgodę na życie całkowicie amorficzne i niczym niestrukturowane, ale życie bogatsze i pełniejsze od wszelkiej „morfii” i struktury.

Chyba zbyt często ideę istnienia „dzieckiem podszytego” przesłania przekonanie o jej zupełnie domyślnym sensie. Jeśli niezbędnym elementem formowania podmiotu ludzkiego jest socjalizacja, która narzuca dyktat twardych praw, norm i reguł życia zbiorowego, wówczas z definicji jej celem jest ukrócenie pierwotnej, witalnej i dziecięcej anarchii, uśmiercenie w człowieku dziecka. „Podszycie dzieckiem”, na którym zależy Gombrowiczowi, mówi więc o fiasku takiej pełnej socjalizacji, o tym, że w opisujących nas formach udało się ocalić witalizm dziecka, że choć przechodziliśmy socjalizację, to nigdy się ona w nas nie dokonała i dlatego nigdy nas nie uprzedmiotowiła. W ten sposób ustanawia się jednak aporetyczny przeplot, w którym nie jesteśmy już ani po stronie anarchii dziecięcego nagiego życia, ani nie poddajemy się uformowaniu przez jakikolwiek chcący nas określić system, ale zyskujemy raczej najintensywniejsze życie, żyjące na progu między dziecięcą nieokreślonością a sztywną tożsamością dorosłego. Życie swobodne to u Gombrowicza życie, które ociąga się z pełną strukturyzacją, odwleka moment przyjęcia ostatecznej formy, nie po to, żeby kiedyś gładko wpasować się w socjalizacyjne wzorce, ale żyć dzięki zachowaniu tej permanentnej nieokreśloności. Niedosocjalizowany, niedoformowany i niedorobiony podmiot, który wytrąca się z tego procesu nie plasuje się więc ani wewnątrz kolejnych starających się go opisać porządków, co zakładałoby jego pełną asymilację, ani w ich zewnętrzu, co groziłoby z kolei zneutralizowaniem go jako figury zwykłej obcości. Aktywizuje własne życiowe potencjały, pozostając w stałym niedociągnięciu i niedoczasie wobec tych kulturowych kodów, które mogłyby poddać go usztywnieniu i pełnej, „poprawnej”, „normalnej” socjalizacji. Mistrz dialektycznego kontredansu, jakim jest Gombrowicz, przestrzega więc nie tylko, żeby nie być zanadto x-em (Polakiem), ale i nie-x-em (nie-Polakiem) nie być zanadto, żeby nie zadowolić się żadną sztywną tożsamością, która wymazałaby zupełnie swobodę naszego idiomatycznego i jednostkowego bycia. To z tej perspektywy należałoby przyjrzeć się też genialnemu Gombrowiczowskiemu wynalazkowi w postaci modalnej kategorii „niedo-”, która wydaje się przebijać swoją wywrotową subtelnością
najlepsze nawet dokonania nowoczesnej filozofii. Jednostka, która niczym nie jest zanadto (Polakiem, pisarzem, mężczyzną, człowiekiem, ale i nie-Polakiem, nie-pisarzem, nie-mężczyzną, nie-człowiekiem), właśnie dzięki temu „niedo-” (-konaniu, -pełnieniu, -mknięciu, -jrzałości) gwarantuje sobie możliwość wyrażania się w ogromie swoich licznych potencjalnych form. Innymi słowy, jak napisał niedawno Gombrowiczem wybitny-czytelnik-Gombrowicza-który-wciąż-nie-popełnił-o-nim-ani-strony: „my, mesjańska resztka, jesteśmy tylko tam, gdzie Polak różni się od samego siebie”. Jedynie wciąż delikatnie odklejając się od kolektywnych norm, wspólnotowych przynależności, stadnych identyfikacji, społecznych ról i sformatowanych tożsamości, podtrzymuje tu się „upartą odrębność głosu”, która rozszczepia wszystkie porządki, do których pozornie przynależy. Dzięki temu żaden z nich nie jest już zdolny do tego, by opisać nas w sposób całkowicie wyczerpujący.

To dlatego Gombrowicz porównywał się do aspiryny, która usuwa skurcz. Podsunął nam przecież kompletny program, hm, wyzwolenia, zestaw precyzyjnych narzędzi, które pozwalałaby zdobywać się każdemu z nas na życiową swobodę wobec wszelkiego kolektywnego systemu, który chciałby nas ujarzmić, jednoznacznie i definitywnie opisać. Gombrowicz nie idzie jednocześnie agambenowskim skrótem, nie podsuwa żadnej, tyle kojącej, co obłudnej, wizji dezaktywacji tego, co nas w społecznym porządku określa. Nie ma tu żadnego wygaszenia różnic, raczej właśnie maksymalne rozmnożenie różnic, które już nikogo by nie wykluczały, ale stawały się zaczynem wielkiej zbiorowości bytów pojedynczych.
Z tego względu jest coś głęboko niewłaściwego w traktowaniu pisania Gombrowicza jako literatury. Sam przecież wolał je widzieć jako zajadły protest przeciwko jej ograniczeniom. To raczej kompletny program upodmiotowienia pojedynczego życia, zestaw narzędzi do emancypowania każdej konkretnej jednostkowości.

I co nam z tego wszystkiego zostało po pięćdziesięciu latach?

Gombrowicz, który lubił widzieć w sobie proroka kontrkultury końca lat sześćdziesiątych, nie odnalazł się oczywiście w żadnej z jej ziszczonych form, nie zdążył już zobaczyć jej krachu, neokonserwatywnej kontry, w końcu zaś „upadku komunizmu”, ustanowienia nowego neoliberalnego globalnego ładu, ani wreszcie, bo to już historia naszego „teraz”, nie mógł widzieć, jak ład ten kruszeje, a zamiast dawnej demoliberalnej euforii, w której się rodziliśmy, dostajemy potężniejącą międzynarodówkę odrodzonego faszyzmu. Nie mógł więc wiedzieć też o cyfrowej rewolucji i naszej, wyrodzonej z niej, cywilizacji, która wydaje się odleglejsza od małoszyckiego folwarku, gdzie się rodził, dystansem większym niż jakikolwiek dystans w dotychczasowym ziemskim świecie. A mimo to…

Jeleński napisał raz coś takiego: „rodzić się w epoce nieomal feudalnej, umierać na progu ery planetarnej – to los całego pokolenia. Ale nikt jak Gombrowicz nie odczuł rozmiarów tej rewolucji, jej konsekwencji dla świadomości człowieka i dla jego kultury”. Zawsze dość mocno przejmuje mnie myśl, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie widział Gombrowicz, była transmisja z lądowania człowieka na Księżycu, które obejrzał we francuskiej telewizji cztery dni przed śmiercią. Jeleński ma rację: nikt chyba nie był przygotowany na tyle, by wyciągnąć z tego wydarzenia ostateczne mentalne konsekwencje. Jednocześnie jednak wiem, że traktował je z odpowiednim spokojem, który nie pozwoliłby mu przeszacować takiej błahostki jak człowiek na Księżycu. Szczególnie, że był przekonany o tym, że całe jego pisanie nie mówiło w zasadzie o niczym innym. Choć nie tylko o zupełnie międzygwiezdnych odległościach między ludźmi i w ludziach, z których każdy wydawał mu się odmienną galaktyką, ale też o tym, jak zawiązać między tymi galaktykami relacje naprawdę godne tego miana. Chodziłoby więc też o to, żeby umieć zawsze „uderzyć destrukcyjnie z dołu, językiem świeżym, bezpośrednim, we wszelką sklerozę, w tępy mechanizm wyższości” i tylko tak zabiegać „o zburzenie wszystkich zbyt wyniosłych gmachów, jakie dzisiaj budujemy, o dotarcie do nagości i prostoty, do zwykłej, elementarnej cnoty”.

Wciąż po prostu nie przeszliśmy gombrowiczowskiej emancypacji. I dlatego jak nowoczesność – Gombrowicz to wciąż niedokończony projekt.

My też rodziliśmy się w epoce innej niż ta, w której żyjemy i już kompletnie nieprzewidywalne jest, w jakiej będziemy umierać. Dlatego nie potrafię przejść bez ciarek obok tego fragmentu z przedmowy do Trans-Atlantyku, który wydaje się być przecież o nas, i który można czytać jak tekst programowy, zbierający nitki całego pisania Gombrowicza:
„Przeszłość zbankrutowana. Teraźniejszość jak noc. Przyszłość nie dająca się odgadnąć. W niczym oparcia. Załamuje się i pęka Forma pod ciosami powszechnego Stawania się… Co dawne, jest już tylko impotencją, co nowe i nadchodzące, jest gwałtem. Ja, na tych bezdrożach anarchii, pośród strąconych bogów, zdany jedynie na siebie. Cóż chcecie, abym czuł w takiej chwili? Zniszczyć w sobie przeszłość?… Oddać się przyszłości?… Tak… ale ja już niczemu nie chciałem się oddawać samą istotą moją, żadnemu kształtowi nadchodzącemu – ja chciałem być czymś wyższym i bogatszym od kształtu”.

Może wciąż remedium warto szukać właśnie tutaj. Również – remedium na nękający nas kryzys wyobraźni i niezdolność przekonującego myślenia o alternatywnym ułożeniu świata, ciut bardziej znośnego niż ten, który staje się dookoła nas coraz bardziej potworny. Trudno mi nie myśleć, że jego potworność wynika też bezpośrednio z ignorowania wypisywanych nam przez Gombrowicza recept. Sformatowany i przewidywalny język, doformowane i domknięte tożsamości, przygnębiający automatyzm gestów, paraliż wszelkiej jednostkowej swobody, mechaniczne grepsy produkowane jak spod powielacza, wszystko to, co składa się na świat z diagnoz Gombrowicza, to wszystko nasze „dzisiaj” nie mniej, a może bardziej niż gombrowiczowskie „wczoraj”. Zachwaszczenie i kolonizacja naszych struktur mentalnych i dyspozycji werbalnych przez rynkowo-konsumencką nowomowę nie pozwala myśleć odmiennych od tych już znanych sposobów organizowania społecznej rzeczywistości, stając się tym samym sojusznikiem otaczającego nas i coraz bardziej zabierającego nam tlen tożsamościowego wzmożenia. Jeśli, jak chce Walter Benjamin, każde dzieło osiąga swoją czytelność dopiero w określonym momencie historycznym, być może tym, co dziś łatwiej wyczytywać nam z pism Gombrowicza, są chociażby wszystkie dźwięczące w nich sygnały anomii, które nie tylko komunikują o jej historycznych postaciach, katastrofach, którym nie zdołali zapobiec nasi przodkowie, ale pozwalają także uwyraźnić się katastrofalnej konfiguracji zdarzeń wytworzonej w naszym „teraz”. Dopiero może w naszych osuwających się w faszyzm latach widać wyraźniej, co czujny sejsmograf Gombrowicza wychwycił już przed wojną, rejestrując pomruki nadchodzącej zawieruchy i każąc widzieć w dusznej atmosferze jego pierwszej książki, „Pamiętnik z okresu dojrzewania faszyzmu”. Wychwytujemy to lepiej szczególnie teraz, kiedy stopniowo naturalizowany język tego ostatniego coraz bardziej zuchwale wdziera się do (nie tylko polskiej) debaty publicznej: „Słuchając tedy tych głosów pradawnych, zrozumiałem wszystką bezdenność Uwięzienia mego – bo chyba to nie Dzisiejsze, nie Wczorajsze, chyba Przedwczorajsze i jakże to Dzisiaj z tym się zmagać, co pewnie w zamierzchłym odbywa się czasie”, a „w tym zaś ścisku dawność, dawność wraca i już jakby nie przeszłe, a Zaprzeszłe było…”.

Trudno o bardziej klasycznie gombrowiczowską sytuację. Ponure trwanie odartych z życia, ale nie chcących odejść do grobu form, które przemieniają strojących się w nie ludzi w nieumarłe upiory, które dryfując w przestrzeni między życiem a śmiercią, nie pozwalają innym żyć i pozbawiają wszystko, co żywe jego witalnej energii. Takie natarczywie i opresyjnie obecne żywe trupy, fantomowe ciała, które żyją jako martwe lub są martwe za życia, zmuszają więc nas do uczestnictwa w zbiorowym kulcie śmierci.

Ale czy „nigdyż tedy z tej pustej trumny się nie wydostanę? Wiecznież tu konał będę między tymi ludźmi, w prapradawności swej zatopionymi, nigdyż na słonko, na wolność nie wyjdę? Wiecznież podziemne ma być życie moje?”.

Może jednak nie? Ambicje tego pisarstwa były przecież maksymalne. Jak zwykle nie chybiał Jeleński, kiedy w jednym z listów do Miłosza widział w nich rys „mesjaniczny”. Stawką pisania Gombrowicza była przecież próba wyłączania życia spod panowania śmierci, wyswobadzania go spod władzy pogrążonych w martwocie więzi, które stały się więzieniem, żelazną klatką, w której nie ma już miejsca na jakikolwiek gest tego, co jednostkowe. I właśnie kryzysowe momenty, w których słowniki dezaktualizują się, instytucje zaczynają trzeszczeć, a społeczna tkanka pęka w szwach, wydają się do tego znakomitą okazją. Moment maksymalnego zagrożenia życia okazuje się chwilą największej szansy na jego wyzwolenie, skoro tamujące je formy nie są już dłużej w stanie maskować własnej bezzasadności, a tym samym ukrywać śladów własnego rozkładu. Po wyczerpaniu się żywotności danego zasobu słów i idei, pozostaje więc jedynie martwa fasada pustego gestu, stetryczały uwiąd ceremoniału, w który inwestuje się tym bardziej, im bardziej przeczuwa się nieistnienie życia, którego miałby być przejawem. To w takich warunkach potrzebne jest ekwilibrystyczne salto vitale, które wydostałoby nas z wnętrza kolektywnej megatrumny, w której wciąż przebywamy. Może dopiero wtedy nie musielibyśmy wreszcie umierać wśród upiorów i, jak podpowiada Derrida, moglibyśmy „nauczyć się żyć z widmami”, chociażby z tym widmem, które nigdy nie powinno nas przestać nawiedzać, dręczyć i pobudzać do życia, widmem Gombrowicza.

I z tego właśnie względu, jak i ze wszystkich wyżej wymienionych, wklejam tu mural z jakiejś argentyńskiej ulicy, hasło, które można by nosić na sztandarach Nowej Międzynarodówki – wielkiej zbiorowości niedosocjalizowanych, niedoformowanych, po prostu niedorobionych jednostek, które realizując swoje życiowe potencjały w miliardach form, do których zarazem w pełni nie przynależą i które ich nigdy do końca nie opiszą, wyrażałyby się w wielości rozmnożonych różnic i bogactwie większym od wszelkiego kształtu, przekonane, że możemy żyć ze sobą tylko pod warunkiem, że wszyscy będziemy „wieczystymi chłystkami”, że będziemy wiecznie „dzieckiem podszyci”.

Może rzeczywiście jedyna alternatywa dla śmierci to właśnie Gombrowicz?

Piątka, Witoldo!


Tekst ukazał się pierwotnie na facebookowym profilu Autora.


[1] Czesław Miłosz, Podzwonne, „Kultura” 1969, nr 9, s. 6-12, http://static.kulturaparyska.com/…/d6c3c71547ef521d6d412e0b… [dostęp: 29.07.2019].



Piotr Sadzik – filozof literatury, krytyk literacki, eseista, wykładowca na Wydziale Polonistyki UW, autor książki Regiony pojedynczych herezji. Marańskie wyjścia w prozie polskiej XX wieku, współredaktor m.in. Widm Derridy (wraz z Agatą Bielik-Robson). Jako krytyk publikuje w „Dwutygodniku”, „Wizjach” i „Literaturze na Świecie”. Obecnie tłumaczy biografię Derridy i finalizuje doktorat o stanach wyjątkowych w pisarstwie Gombrowicza. Marzy mu się pisanie o marańskiej historii polskiego kina, krytycznej funkcji śmiechu u Monty Pythona oraz pneumatyzmie gry według Modricia-Pirlo.