Jeśli stoję
sama w śniegu
naturalnie
jestem zegarem


Czy nie tą drogą
kroczy wieczność?

Inger Christensen

Jutlandia utkana jest z dwóch nici: zielonej i złotej. Przeplatają się one na przemian nieco kapryśnie, bez szczególnej zasady. Jakby ktoś przykrył ziemię kocem w kratę. Duński patchwork, zielono-złoty. Gdzieniegdzie lodowiec zostawił ślady, gdy przechodził tędy jakiś czas temu. W tych śladach przegląda się teraz niebo, nieraz też olcha lub wierzba. Wszystko jest nieruchome, jakby czas się zatrzymał. Złudzenie. Czas jest tu jak czapla, która codziennie nadlatuje nad staw. Jednocześnie przeszywa powietrze, niczym igła cienką tkaninę, by wylądować na brzegu i znieruchomieć na chwilę, jak posąg. Nic nie wskazuje na to, że jest nim czapla, która poderwie się do lotu. Zrobi to jednak bezszelestnie. Cały ten teatr, choć autentyczny, wydaje się nierealny. Codzienna kawa, choć parzona i chleb, choć wypiekany, są zdarzeniami wydartymi z książki z bajkami. Wszystkie te czynności układają się na przemian, jak kwadraty łąk i zbóż, zielone, złote, zielone, złote, zielone, złote… Z takim spokojem jedna czynność przechodzi w drugą, jak wówczas, gdy matka śpiące dziecko od piersi do łóżka kładzie, delikatnie, by nie zbudzić. Nikt nie pyta, dlaczego. Poranną rosę spija słońce. Nie godzi się kwestionować jego pracy.

Lodowiec obszedł się z ziemią delikatnie. Nieznacznie ją pofałdował, jak dziecko w niewinnej zabawie w piaskownicy. I tak na przemian rosną złote i zielone grzbiety, niczym leniwe koty wygrzewające się w słońcu. Mimo iż ziemia jest prawie płaska i niewiele czasu dzieli ją od morza, niebo jest bliżej niż gdziekolwiek indziej. Jakby ktoś rozciągnął i ziemię i niebo, niczym na starych wydłużonych klatkach filmowych. W Paryżu niebo jest wysoko, nie dotyka horyzontu. Tak jak to nieraz rysują dzieci: płaska ziemia oddzielona jest tajemniczą, niewidzialną warstwą, białą plamą, próżnością. Tutaj niebo styka się z ziemią. Wystarczy wyciągnąć rękę ku górze, by zawadzić o jego błękit. Chmury natomiast przypominają niebiańskie dłonie w białych rękawiczkach rozłożone nad nami. Jakby chciały nas przed czymś osłonić. Być może przed słońcem. Stąd też nierozsądnie by było wznosić tu wysokie wieże.  Każdy kwiat jest drapaczem chmur. Jak wszystko tutaj, tak i wiatr jest niejako niewidoczny. Deszcz wówczas zadamawia się na wiele dni, zanim wiatr niepostrzeżenie, krok po kroku przesunie chmury. Porywiste zmiany są niemożliwe. Każdy gest ma swój osobny czas i miejsce. Nic go nie spłoszy. Jest niczym degustacja. Ciągła, codzienna degustacja; ziemi wodą, ziemi słońcem, słońca niebem.

Jutlandia, czyli Ziemia Człowieka. Nazwa leży jak ulał. Czuć rękę człowieka na każdym centymetrze. Nawet jeziora i lasy, ma się wrażenie, wyrosły z jego woli i pod jego nadzorem. Nie ma tu miejsca odwieczna walka ogrodu angielskiego, rozbuchanego, dzikiego, z francuskim, umalowanym, strojnym. Ogród duński jest czymś pomiędzy naturą a cywilizacją. Nikt nie zostawia tu  drzew i krzewów na pastwę losu, ale też nie stara się ich ujarzmiać. Raczej oswajać. Ziemia jest zadbana i nie zna słowa groteska. Jeśli kiedykolwiek dotarł w te tereny barok, musiał od razu zostać odrzucony bądź oswojony. Dla panoszącej się wokół prostoty, rokoko nie jest grzechem, jest po prostu nieciekawe.

Czytaj także:
Dawid Szkoła
Podróże za cieniami

W jutlandzkiej Arkadii każdy pasterz jest poetą, który niczym Arion swoją pieśnią oddala nadejście śmierci. Zupełnie jak jego bezdomny imiennik Arion Rufus i Arion Ater. Pomarańczowe i czarne ślimaki, lśniące od deszczu, które zamieszkują tutejsze lasy, zdają się tkwić niezmiennie w jednym miejscu. Poruszają się skrupulatnie naprzód, bardzo powoli, jednak nie opieszale. Tak jakby chciały dokładnie poczuć każde miejsce na ziemi, w którym się znajdują. Nie bez przyczyny noszą imię greckiego bohatera. Codzienny ich powolny przemarsz jest niczym arionowska pieśń. Jak gdyby w ten sposób mogły wydłużyć swój dzień, swoje życie. Jest to kroczenie naprzód, które jednak nie opuszcza miejsca. Tak właśnie mija tu czas. Rozciąga się go każdym gestem jak niegdyś naciągało się prześcieradła i obrusy świeżo wyprane.

Właśnie na tej, a nie innej ziemi, zrodziła się myśl Sørena Kierkegaarda. Czas tutaj spacjalizuje się, aż do iluzorycznej wizji nicości, nieskończenie pozbawionej treści. Jednak cała ta codzienna krzątanina wokół pól pełnych zbóż i łąk przepełnionych koniczyną odbywa się w sposób tak staranny i drobiazgowy, jak gdyby z ogromnego materiału czasu można było powycinać każdą najmniejszą chwilę, tworząc w ten sposób fikuśną wycinankę. Nie jest to koniecznie chęć zatrzymania czasu, ale próba pocięcia go na drobne kawałeczki, które nie musiałyby następować jedne po drugim, gdyż każdy z nich stanowiłby już całość. Chwila właściwie nie jest atomem czasu, lecz atomem wieczności; jest pierwszym odbiciem wieczności w czasie. Każdy gest jest więc wykonywany z tęsknoty za chwilą. Codzienna rutyna, ma się wrażenie, jest powszednim ujarzmianiem chwili, aby zamknąć wieczność w jednym mgnieniu oka, øjeblik.

Jeśli więc w okamgnieniu mam zawrzeć wieczność, niechaj to będzie wieczność pełna ciepła i słodyczy. Tak jak Portugalczycy, stojąc na brzegu oceanu, tęsknią tęsknotą piękną i nieprzetłumaczalną, wołając saudade z melancholią i nadzieją, tak Duńczycy przystroją swój dom malwami, zapalą świece wieczorem, zaproszą przyjaciół na kolację, by wieczna chwila zamieniła się w hygge. Wszystko jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staje się hygge. Jutlandzkie skowronki bawiące się nad stawem co jakiś czas lekko muskają brzuszkami o taflę wody bądź też na moment zanurzają w niej małe dziobki, najwyraźniej nie po to, by ugasić pragnienie, ale dla przyjemności. Krążą tak razem w kręgu i raz po raz któryś delikatnie muska wodę. Słowa: przytulny, wygodny, kameralny, miły nie oddają całkowicie czaru hygge. Może to długie i deszczowe zimy każą ludziom zapełniać pustkę, a może to pustka krajobrazu pochłania ich bez reszty; szukają więc ratunku w objęciach bliźniego.

Codzienna rutyna, ma się wrażenie, jest powszednim ujarzmianiem chwili

Gdy spojrzymy na mapę Danii i Szwecji, rozkładając je obok siebie, zadziwi nas subtelna różnica ich dermy. Szwecja to już pomarszczona staruszka, której twarz zdobią liczne bruzdy, żłobienia i blizny wspomnień. Dania zaś to niemowlę, jeszcze nie dotknięte czasem, ze skórą gładką i delikatną. Ma się wrażenie, że pejzaż wygładza tu ludzi. Widok pól i łąk przypominających aksamitne grzbiety delfinów wkrada się niespodziewanie do duszy i rozgaszcza się tam na dobre. Wszechobecny atłas, zielono-złoty, łagodzi zmysły; ani krzyk, ani tupnięcie nogą nie przychodzi nam do wyobraźni.

Gdy niebo nad Jutlandią niepostrzeżenie zasnuwa się szarą kurtyną i od rana siąpi deszcz, zupełnie tracimy poczucie upływu czasu. Dzień wygląda tak samo o wschodzie jak i o zachodzie słońca, którego ciepła nie przepuszcza przez siebie siność nieba. Deszcz wybija jednostajny rytm. Kołysze nas jak do snu. Niebo otula świat siną kołdrą. Malwy i dzikie róże błyszczą i gubią płatki. Dzikie róże w deszczu! W konkurencji wydłużania chwili wygrywa deszcz, który czyni to najzgrabniej, bez zadyszki. Nie jest to jednak zwykły deszcz, to dagregn, deszcz całodzienny, właściwie „dzienny deszcz”, nieustający, którego nie spotkamy na ulicach innych języków i miast.Kołyszemy się przez cały dzień w takt jego muzyki, nie odróżniając było od będzie. Razem z kroplami zatapiamy się w jeziorze wspomnień. Poeta Morten Nielsen, który walczył w ruchu oporu, zginął w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat, w 1944 roku postrzelony w pierś, który żył chwilę, øjeblik, jak w wierszu o takim właśnie tytule. Chwyta moment w słowa: Sekundy otwierają się / na długie wspomnienia: / ścieżki na wrzosowiskach, głos dziewcząt i morze. Sekundy zamykają czas w środku. Jesteśmy z czasem wewnątrz, siedzimy z nim, jak w pociągu, który stanął gdzieś w łąkach, w deszczu. Pociąg stanął, / szyby ociekają / lśniącymi kroplami. Wszystkie chwile, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, niczym pasażerowie, siedzą obok nas. Nie dzieli nas nic. Dawne głosy, złotowłose lato, śpiew morza, wszystkie one są z nami. Smakuję je na ustach, / dawne letnie dni… / chłodne, deszczowe szczęście, pocałunek lat. Tak samo niepostrzeżenie deszcz ustaje. Jakby go nigdy nie było.

Jeśliby więc przyjąć grecki podział czasu na ten liniowy z początkiem i końcem, przyczyną i skutkiem, którym włada bóg Kronos, oraz czas nagły, będący szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ulotnym momentem euforii, który uosabia zwinny bożek Kairos, to Danią rządzi to dziarskie bóstwo. Nawet najdłuższy deszczowy dzień jest momentem. Staramy się go pochwycić niczym Kairosa, ale ten sprytnie pozostawił lok włosów jedynie z przodu głowy. Jest niczym wyrwa w czasie linearnym, nagłe objawienie wieczności. Chronos przechadza się spokojnym, stałym rytmem, podczas gdy Kairos skacze nagle w górę, nie czyniąc kroku naprzód, ale nie stojąc też w miejscu. Na pytanie Posidipposa „kim jesteś?”, odpowiada krótko: „Czasem, który potrafi okiełznać wszystkie rzeczy”. W Nowym Testamencie to czas, w którym Bóg niczym słońce przedzierające się na moment przez sine niebo w pochmurny dzień, objawia się nam w działaniu. „Czas się wypełnił”, „Kairos tou poiesai to Kyrio” – to czas, w którym Bóg czyni, a my Go doświadczamy. Niełatwo jednak złapać rączego Kairosa, darczyńcę ulotnych chwil o posmaku wieczności; jest tak samo nieuchwytny jak kolorowe motyle latem. Wznoszą się w górę, planety motyle / z ciepłego ciała ziemi barwny pył / Skrzydeł migotanie to tylko ławica / cząstek światła, w mej wyobraźni szkic? / Czy z dzieciństwa sen letniej godziny / strzaskany gromem wyrzuconym poza czas? Inger Christensen przygląda się delikatnym owadom latem na łące. Czy są tylko wspomnieniem jej jasnego dzieciństwa, które trwało nieprzerwanie niczym deszczowy dzień, by skończyć się nagle i wyschnąć bez śladu? Dziwne stworzenia przygotowujące się tak długo i pieczołowicie do przyjścia na świat, by krótko  na nim zabawić . Kolorowe dekoracje nieba cieszą oko i znikają, niczym nasze dni. W zimowy wieczór, gdy ziemię spowija szarość, barwne skrzydła są powiernikami naszej wyobraźni, nierealną inwencją umysłu. Jednak nie, to lysets engel, anioł światła, piękna wizja nieskończoności pod postacią drobnych, aksamitnych owadów, w które nie sposób nie uwierzyć.

Czytaj także:
Tomasz Pindel
o Alejo Carpentierze

Skąd jednak czerpać wiarę, gdy rankiem nie budzą nas kościelne dzwony? Nie są rozsiane po wsiach, jak w Austrii, gdzie domy skupiają się wokół białych świątyń. Nowe miasteczka ciągną się w nieskończoność pozbawione centrum, długie organizmy bez serc. Tymczasem protestanckie maniery przyjęły się na miękkiej ziemi jak owies. Krążą w duńskiej krwi. Gdy wokół panuje chaos, tutaj kwitnie porządek. Dzisiaj wers stracił wszelką miarę. Nasze życie również straciło wszystko to, czym mogliśmy je zmierzyć w przeszłości – smucił się William Carlos Williams ponad sześćdziesiąt lat temu. W tym niewymiernym świecie, w którym nie wiadomo, czym się kierować, Inger Christensen tworzy kunsztowny wieniec złożony, jak tradycja podpowiada, z piętnastu sonetów. Mało kto teraz plecie takie wieńce. Williams słusznie był zaniepokojony. Ciekawe, że z chaosu ratują nas poeci niewielkich krajów. Przecież i słoweńskie sonety równie misternie uplótł Boris Novak. Dolina motyli autorstwa Christensen nie jest jednak tylko polowaniem z siatką na migoczące chwile rozsypane hojnie przez Kairosa na letniej łące. Podtytuł Requiem sugeruje, jakoby owe małe wieczności minęły na zawsze, niczym śpiew słowika: Czy to wizja się śniła, czy sen wstał ze wzroku? / Zmilkła muzyka. We śnie jestem czy na jawie? Filigranowe motyle są wspomnieniem dawnego świata, duszami zmarłych odradzających się niestrudzenie na nowo: Kim jest ten, co czaruje tym spotkaniem / krztą spokoju ducha i słodkim kłamstwem / i letnią wizją zaginionych zmarłych? Skąd latem w dolinie motyli taki niepokój?

Skąd latem w dolinie motyli taki niepokój?

Wianek sonetów zadziwia precyzją rymów i rytmów. Każde słowo na swoim miejscu. Choć Christensen zdaje się nie ufać słowom, bo czymże są jeśli nie letnią wizją, to  jednak układa je, jak układa się tutaj jutlandzką ziemię. Wszystko razem brzmi łagodnie i gładko. Im dalej na północ, tym bardziej płasko. Gdyby święty Hieronim upuścił niechcący ołówek z niebios, nie potoczył on by się w żadną stronę, ale znieruchomiałby momentalnie w jednym miejscu. Płaskie domy nie wykraczają poza jedno piętro, a nieraz nawet i poza parter, jakby nie chciały się zanadto wychylać. Nie wypada.

Najwyższy szczyt Jutlandii, Himmelbjerg (czyli „niebiańska góra” albo „góra nieba”), osiąga skromne 147 metrów. Niektórzy upatrują ironii w jego nazwie. Czcze posądzenie. Niebo jest tu tak namacalne, że imię nieroszczącego sobie wygórowanych pretensji wzniesienia wynika jedynie z przyzwoitości i prostoduszności zamieszkujących ten zrównoważony teren ludzi.

Przemieszczając się przez Jutlandię od samego południa po sam północny jej kraniec, mamy wrażenie, jakbyśmy stali w miejscu. Tak jakby przestrzeń zrównała się z czasem i trwały tak razem w niezmienności. Płaski krajobraz towarzyszyć nam będzie przez cały czas podróży. Trudno będzie nam odróżnić jedne niskie domy od drugich. Jedynie na północy leszczyny i buki niechętnie ustępują gdzieniegdzie miejsca sosnom i świerkom. Te jednak w niczym nie przypominają pruskich świerków. Wyglądają jak ich młodsze siostry, mniejsze o głowę. Jak gdyby dostosowały się do panujących tu norm. Rosną w zwartym, równym szeregu, nie wychodząc za linię.

Nie dziwi więc, że Duńczycy tak cenią ten najdalej na północ wysunięty skrawek ziemi. Pod względem płaskości bynajmniej nie pozwala on sobie na żadne odstępstwa. Jest wręcz jej najznakomitszym przykładem. Znajdziemy tu zresztą tę samą roślinność, co w innych częściach Jutlandii; wrzosowiska i karłowate drzewka, a między nimi równe ścieżki. Ten wyimek ziemi posiada jednak coś, czego nie znajdziemy w całej Jutlandii. Piasek i światło. Złote atrybuty północy. Koniuszek jutlandzkiego języka, który liże wody dwóch mórz, Skagerrak i Kattegat. Jedyne miejsce w Danii, gdzie przyroda pozwala sobie na chwile nieprzyzwoitości i rewolty, o której potajemnie czasem śnią powściągliwi i umiarkowani Duńczycy. Dwa morza bezustannie zwalczają się nawzajem, zderzając się w wietrzne dni porywczymi falami nadpływającymi z przeciwnych stron. Skagen, najdalej położona miejscowość, przyciągnęła pod koniec dziewiętnastego wieku malarzy żądnych uchwycenia nieznanego im dotąd blasku. Każdy fragment miasteczka zastygłego w bezruchu, oblanego bladym światłem, przypomina płótna Hoppera. Jakże znajome  wydadzą nam się też wówczas obrazy Vilhelma Hammershøia. Puste pokoje wypełnione światłem (Solskin i dagligstuen III), postaci odwrócone do nas tyłem, zajęte swoimi sprawami (Interiør, ung kvinde set fra ryggen). Jego żona, Ida Ilsted, nieraz samotnie widnieje na obrazach Hammershøia, zupełnie jak Josephine Nivison. Podobnie jak Hopperowie, prowadzili oni ciche, spokojne życie i nie mieli dzieci.  Hammershøi i Hopper tworzyli w tym samym czasie, nic jednak nie wskazuje na to, by wzajem o sobie wiedzieli. Szczególnie ciekawy jest portret tańczącego kurzu w promieniach porannego słońca, przeświecającego przez ogromne okno (Støvkornenes dans i solstrålerne). Nie znajdziemy już nikogo więcej w tym cichym pokoju, jesteśmy ze światłem w bliskości, intymności. Inaczej niż amerykański malarz, Hammershøi nie ukrywa przed nami źródła porannego blasku. Jasne okno znajduje się niemal pośrodku obrazu i zajmuje jego dużą przestrzeń. To jednak sprawia, że czujemy się jeszcze bardziej bezradni; tym większa jest nasza ciekawość, jak też wygląda świat na zewnątrz. Artysta jednak zostawia nas w pokoju przed zamkniętym oknem bez możliwości wyjrzenia przez nie. Nasz świat to ten pokój i ten świetlisty poranek, który kładzie się jasną plamą na podłodze niczym leniwy kot.

Duże  okna protestanckich domów rzeczywiście w pewien nieokreślony, subtelny sposób dzielą dwa światy. Prześwietlają niskie domy na wylot. Jak bardzo byśmy jednak nie zaglądali, nigdy nie poznamy trosk ich właścicieli. Skrywane głęboko, czasem tylko ukradkiem zagoszczą w ich oczach, zabarwiając je na øjeblik kolorem melancholii. Ucho odpowiada niemym głosem dzwonu:/ Oto jest śmierć, która na własne oczy / zerka na ciebie przez motyle skrzydło.



Alicja Rosé – poetka, ilustratorka, tłumaczka. Za ilustracje do książki Magdaleny Tulli „Ten i tamten las” (2017) otrzymała Nagrodę Literacką m.st. Warszawy. Przekłada wiersze i eseje z języka angielskiego, hiszpańskiego, włoskiego, francuskiego, norweskiego. Przez 4 lata podróżowała po krajach skandynawskich i bałtyckich, pracując nad tomikiem wierszy z ilustracjami „Północ. Przypowieści” (Znak 2019), który miał swoją premierę na Festiwalu Miłosza. Portfolio: alicjarose.com.