Jeśli każdy język, magazynując zasoby leksykalne czy reguły gramatyczne, określa warunki możliwości tego, co wypowiadane i myślane, wówczas najciekawsze rzeczy działyby się zawsze na jego granicach. Tutaj działa też chyba najlepsza literatura. W pochodach dukań, pauz, roztrzaskanych słów uchyla ona furtki, przez które w język wkradają się zatamowane dotąd możliwości. Kwestionując zastane układy semantyczne i syntaktyczne, podważa też definitywność wszystkich ram, w jakich przyszło nam żyć. Warto pomyśleć w tym kontekście chociażby o Teodorze Parnickim.

Nie da się też ukryć, że jego książki skazują na dojmującą niewygodę. Irytujące upodobanie do rozwlekłej pisaniny, nieskończone splątanie quasi-kryminalnych intryg, zbędna gmatwanina towarzyszącej im pracy dedukcji[1] – od takiego katalogu przewin zaczynał swój esej o pracach Parnickiego Adam Lipszyc. Wyrozumiałości wymagało tak prędkie urwanie listy. Trudno byłoby odmówić racji komuś, kto dopisałby do niej safandułowate szczególarstwo, wiejącą chłodem martwotę tej gigantycznej, ale antykwarycznej i dziwnie pomieszanej z banałem erudycji, wreszcie – wątpliwości co do korzyści poznawczych z rekonstruowania sytuacji geopolitycznej starożytnej Baktrii, do czego zachęca lektura. Wyrzekanie na nieznośność tego pisania ma zresztą długą tradycję. Z bogatego repertuaru utyskiwań wystarczy przywołać uwagi Jerzego Giedroycia, który tak alarmował Parnickiego o swojej dezorientacji i czytelniczych mękach:

pierwsze wrażenie – niech się Pan nie gniewa – że jest bardzo trudne. To robi się łamigłówka, która zmusza czytelnika do niesłychanego wysiłku, by nie tylko zorientować się w występujących osobach, ale by uchwycić wątek. Widzę, że trudność w Pana książkach idzie crescendo […]. Niemniej jestem zaniepokojony” [LII, 70][2].

Diagnoza miała okazać się prorocza. To jednak nie koniec kłopotów.

Jeśli kluczową cechą „tej dziwnej instytucji zwanej literaturą” jest oddanie głosu konkretnemu, poszczególnemu życiu, wówczas książki te, jedynie podobne do literatury, jak nie bez słusznej złośliwości stwierdzał Lipszyc, obietnic takich nie składają zbyt krzykliwie. Sam Parnicki zdawał sobie zresztą sprawę z osobliwości swojego projektu: a to przyznawał, że coś rozbijało w nim pisarza [H, 101], a to przywoływał zdania krytyków, którzy narzekając na deficyt literackości tych prac, wskazywali na nadmiar podejścia analitycznego, właściwego raczej akademickiemu badaczowi [H, 182]. Przytaczał wreszcie opinię jednego z nauczycieli, który – uznawszy jego literackie aspiracje za zwykłe miraże – zalecał mu zostanie matematykiem, szczególnie, jeśli zająłby się algebrą [H, 214]. Tym, co sprawia jednak, że książki te są ostatecznie mimo wszystko podobne do literatury, a nawet że wydarza się w nich coś absolutnie frapującego, jest przede wszystkim wytrącająca się z nich resztka – sam język. To on staje się miejscem ujawniania tożsamościowej kondycji i autobiograficznych doświadczeń piszącego. Co więcej, wraz z kolejnymi książkami Parnicki stopniowo wypracowuje swoją skrajnie idiomatyczną dykcję, która zarazem odzwierciedlałaby jego powikłaną relację z podlegającym w niej rozchwianiu językiem polskim. Polskim, który stanowi „świadomie wybrany język ojczysty”[3], źródłowo niewłasny teren, będący zarazem jedynym miejscem ujawniania pisarskiej pojedynczości. Urodzony na przedmieściach Berlina jako syn Niemca o polskich korzeniach i Rosjanki, kijowskiej Żydówki dzieciństwo spędził w Moskwie i przez pierwsze kilkanaście lat życia nie miał prawie żadnego kontaktu z polskim, który stał się później wyłącznym językiem jego literatury. Parnicki konsekwentnie stawia go więc w roli przeszkody, i jeśli się o nią potknąć, można by dopiero przyjrzeć się tożsamościowym rozszczepieniom, dla których pudłem rezonansowym staje się to pisanie[4].

Parnicki zdawał sobie sprawę z osobliwości swojego projektu.

Inicjalne wywłaszczenie z własnego języka zostaje wzmocnione jeszcze jednym charakterystycznym rysem tej biografii – jej oszałamiającą geograficzną rozpiętością. Migracyjne doświadczenie permanentnych przemieszczeń, tożsamościowych zerwań i nieciągłości, stawiając pod znakiem zapytania wszelką własność i przynależność, musiało odcisnąć się na języku, w którym znajdowało zarazem swe ujście. W serii przestrzennych translokacji on również podlega przekształceniom. Nie tyle migruje wraz z Parnickim jako stabilny i zawsze jednakowy przenośny obiekt, ile to w nim raczej dokonuje się migracja. Zmianie ulega zarówno on, jak i pozycja zajmowana wobec niego przez piszący podmiot. Zmieniają się jednak również języki, które Parnicki uznaje za własne, a z których polski był dopiero trzecim. Jednocześnie trudno przecież mówić w kontekście Parnickiego o emigracji, jeśli rozumieć pod tym słowem przymusowe wykorzenienie z zajmowanego niegdyś własnego miejsca i posiadanej kiedyś tożsamości. Wygnanie, które ma charakter pierwotny i nieodwołalny, skutkuje tu odkryciem wygnania w języku, który chyba tylko dla wygody nazywa się własnym.

To przez taki język zostaje też przepuszczone doświadczenie powieściowych postaci, komplikując pozorną obojętność tych książek na to, co pojedyncze. Nawet wtedy, gdy Parnicki bierze na warsztat wielkie organizmy państwowe, procesy historyczne czy geopolityczne przetasowania, gdy śledzi logikę funkcjonowania etnicznych czy religijnych kolektywów, w równym stopniu sumiennie rozpisuje proces wytrącania się z nich niejednolitych tożsamościowo jednostek i z zacięciem osobliwego kartografa rozrysowuje mapy ich niepełnej przynależności. Wywodząc się często z dwóch (i więcej) grup etnicznych, kultur i tradycji, jednostki te stają się miejscem ich splotów, negocjacji i kontaminacji. Choć „mieszaniec” (taką figurą posługuje się w tym kontekście sam Parnicki) to najbardziej klasyczna figura tej literatury, a jej przywoływanie zamieniło się już w automatycznie stosowany frazes, wciąż nie dysponujemy wyczerpującym opisem wszystkich wariantów tego hybrydycznego stanu (nie jest to u Parnickiego kategoria jednolita), a przede wszystkim – ujęciem jednego z kluczowych jego aspektów[5]. Parnicki inscenizuje mianowicie językową kondycję mieszańca, wrzuconego w siatkę wielojęzyczności i z definicji przeprawiającego swoje „ja” przez ruchome piaski tożsamościowych kontaminacji. Dyskretnie obdziela przy tym własnymi doświadczeniami niektóre postaci, stające się tekstowymi agentami jego wielorakości. „Przecież ja sam jestem mieszańcem” – zdradzał się w prywatnej korespondencji, odkrywając pod jej osłoną to, co w powieściach stanowiło rozmaicie rozpisywany i jednocześnie maskowany sekret [LII, 125].

Język polski stanowi „świadomie wybrany język ojczysty”, źródłowo niewłasny teren będący zarazem jedynym miejscem ujawniania pisarskiej pojedynczości.

„Mam jeden język, ale ten język do mnie nie należy”[6] – mógłby powtórzyć Parnicki za Derridą, starającym się w formule tej uchwycić swoją relację z macierzystym francuskim, który jest dla niego jednocześnie, jako urodzonego w skolonizowanej przez Francuzów Algierii i jako Żyda, podwójnie obcy. Jeśli język jest tym, co nie przynależy[7], co z zasady nie może zostać zawłaszczone i wzięte w posiadanie, wówczas dekonstrukcja fantazmatu własności, jaką niesie język pisarza niezadomowionego we własnej mowie, wyjaskrawiałaby kwestię nieograniczoną wyłącznie do jego pojedynczego przypadku. Właściwa mieszańcowi wiecznie niepełna przynależność i poczucie wywłaszczenia z tego, co zarazem najbardziej własne, pozwalałaby uchwycić uniwersalną zasadę naszej relacji z językiem. „Żaden język nie jest ojczysty” [Keine Sprache ist Muttersprache] – o swoim rosyjskim po niemiecku pisała do Rilkego Cwietajewa przebywająca na uchodźstwie we Francji[8]. Żaden nie może więc rościć sobie prawa do miana języka „pierwszego” i nienabytego, każdy jest już pierwotny i jednocześnie wtórny. Forma zdania Cwietajewej sugeruje jednak również, że, jak najdosłowniej, „żaden język jest ojczysty”, język, który jest żaden, to język, który istnieje inaczej niż poszczególne języki (rosyjski, niemiecki, polski), ale który dopiero przekłada się na nie w trakcie pisania. To w toku takiego przekładu język Parnickiego wykrusza z siebie idiomatyczność, która ożywczo rozbija polszczyznę.

Wypada zauważyć przy tym, że większą część życia Parnicki spędził w sytuacji, w której nawet jeśli polski był językiem jego najbliższego otoczenia, to w żadnym razie nie był lokalnie dominujący, pozostawał raczej stale narażony na bycie zapomnianym. Co więcej, Parnicki zetknął się z nim wyjątkowo późno, kiedy zdążył już utracić inny. Pierwsza faza transformacji w zakresie tej osobliwej geopoetyki przypadałaby jeszcze na berlińskie dzieciństwo, kiedy Parnicki poznaje ojczysty niemiecki. Po przenosinach rodziny do Rosji zapomina go jednak i nawet po późniejszej rekonstrukcji ma znać podobno stosunkowo kiepsko [H, 289]. Mniej więcej od czwartego roku życia językiem, którym się posługiwał, był wyłącznie matczyny rosyjski [H, 47]. To w nim mówił, kiedy jako białogwardyjski kadet znalazł się na Dalekim Wschodzie. Dopiero tam, kiedy trafia do kolonii w mandżurskim Charbinie, ma pierwszy kontakt z polską społecznością. Jako rosyjskojęzyczny Niemiec częściowo żydowskiego pochodzenia, będący do tego synem mieńszewika służącym w procarskim oddziale, postanawia jednak odwołać się do tożsamości w dużej mierze wymazanej w ojcowskiej linii rodziny, uznaje się za Polaka. To na ten moment przypada zasadnicza cezura biografii Parnickiego, nie tylko oddzielająca jego pierwsze języki od obcego, który uzna za własny, ale też rozgraniczająca między epoką przedliteracką a pisarstwem, które uprawiać będzie wyłącznie w polszczyźnie. Charbińska szkoła jako miejsce polonizacji i katolicyzacji odegra w doświadczeniu Parnickiego rolę formacyjną: to tam „wytknął sobie cel na całe życie”, zdecydował się zostać polskim – jak podkreślał – autorem powieści historycznych [LII, 325]. Niewłasność własnego języka zostaje tu spotęgowana topografią, Parnicki poznaje go w jego endemicznym i oddalonym od jakichkolwiek źródeł rezerwacie, w scenerii chińskiej Mandżurii. Choć w prowadzonym przez księży ultrakatolickim gimnazjum, w którym Parnicki spędzi następne siedem lat, nauczyciele będą dokładać starań, by rozplątać ten tożsamościowy żmut, dorzucą do niego jedynie nowe elementy.

Większą część życia Parnicki spędził w sytuacji, w której nawet jeśli polski był językiem jego najbliższego otoczenia, to w żadnym razie nie był lokalnie dominujący (…)

Nie dajmy się nabrać na entuzjazm Parnickiego, który ujmuje decyzję o zostaniu pisarzem polskim w kategoriach para-religijnej misji. Wybór polskiego, jakkolwiek dobrowolny, został wsparty przemocową socjalizacją i akulturacją. Parnicki sam podkreślał, że znalazł się w tamtejszej szkole, „nie umiejąc prawie mówić po polsku i właściwie niczego omalże o sprawach polskich nie wiedząc” [H, 55]. Jednocześnie, gdy dotarł do Charbinu jako białogwardyjski kadet, posługiwał się wyłącznie rosyjskim. W tym więc języku siłą rzeczy wypowiedział też swoją pierwszą identyfikację z tym, co polskie [H, 15]. Rola rosyjskiego była tu jeszcze bardziej paradoksalna: zapewniał on Parnickiemu przejście do przyszłego języka jego pisania. Po rosyjsku, zanim nauczy się mówić i czytać po polsku [H, 301], przeczyta pierwsze teksty Sienkiewicza, do którego pełen fascynacji, a zarazem polemiczny stosunek, porównywany zresztą przez niego samego do biblijnej walki Jakuba z Aniołem, będzie stanowił motor napędowy dla prób wypracowania własnego, alternatywnego modelu powieści historycznej [H, 232]. Przygodę tę zacznie od lektury niepozornego Bartka zwycięzcy, który wprawi go zresztą w niemałą konfuzję: tę „germanożerczą” [H, 298] nowelę czyta przecież po rosyjsku jako Niemiec nieznający języka polskich przodków. Jak gdyby tych językowo-tożsamościowych transferów było mało, pierwszą książkę Sienkiewicza, z jaką zetknie się w oryginale, pozna najpierw w wersji operowej pod tytułem, w którym zresztą rosyjski zastąpił łacinę (Kamo gradieszi zamiast Quo Vadis) [H, 297–298]. Równocześnie jednak używanie w szkole języków innych niż polski było surowo tępione, szczególne kary groziły zaś właśnie za posługiwanie się rosyjskim [P, 207]. Rygor ten, połączony z faktem, że szkoła wyposażona była w rosyjskie podręczniki, wymuszał na uczniach, dla których rosyjski był wyłącznym językiem komunikacji, takich jak Parnicki, wykonywanie ciągłej pracy wewnętrznego przekładu. Celem tych zabiegów nie było więc nauczenie nowego języka, który można byłoby dodać do palety innych, ale językowa kolonizacja, wyrugowanie dawnych zdolności i podpiętych pod nie formuł tożsamości. „Dynamiczną polimorficzność mieszańca”[9] miała zastąpić sztywna i jednoznaczna tożsamość.

W takiej sytuacji elementem, który wraz z rosyjskim musiał podlegać represji, była też matczyna żydowskość. Jako cięcie biegnące w poprzek etnicznych identyfikacji (niemieckiej, rosyjskiej, polskiej) żydowskość staje się tu właściwym czynnikiem rozchwiania, skutkującego męczącą nieprzynależnością, której chciałoby się zaradzić podmiotową konsolidacją i osiągnięciem stanu jednolitego „ja”. Jak gdyby mimo tylu innych zapętleń, to ona dopiero przesądzała ostatecznie o byciu mieszańcem. Inaczej niż frakcja marańskiej afirmacji[10], gdzie rozszczepienie postrzega się wyłącznie jako kuszącą szansę prawdziwego ujednostkowienia, Parnicki znajduje w swoim półżydowskim pochodzeniu także źródło niszczącego „kompleksu mieszańca” [L, 66] (nazywanego też „kompleksem metysa”, [L, 74]). „Początek tej – jak sam pisał – choroby”, kluczowego psychologicznego splotu, dookoła którego rozsnuwa swoje pisanie, datował jeszcze na lata przynależności do korpusu kadetów:

wówczas to dowiedziałem się, że stokroć lepiej być ślepym lub garbatym niż pół-Żydem; wówczas też otrzymałem szereg sugestii, bym się powiesił – i zaczęło się we mnie rozwijać silne poczucie winy, że brak mi odwagi, by dokonać tego logicznego aktu samozniszczenia. To był – powtarzam – początek. […] Najznamienniejsza w tej historii […] to chyba moja własna postawa: postawa nie protestu, ale przyznawania racji tezie, że mieszańcowi trzeba patrzeć na ręce [L, 62–63].

W ten sposób wspomniany „kompleks” tworzyłby ciąg prowadzący od uznania rozszczepienia za uniemożliwiające całkowitą przynależność wybrakowanie, przez podjęcie prób załatania tej rzekomej dziury, a wreszcie utknięcie w postrzeganej teraz jako podwójnie dusząca kondycji mieszańca.

Zniekształcone odbicie Parnickiego można dostrzec chociażby w pojawiającym się w Końcu „Zgody Narodów” i Kołach na piasku Leptynesie, synu Żydówki i Greka, który, niechętny matczynemu dziedzictwu i chcący je przezwyciężyć, jednocześnie za wszelką cenę pragnie przynależeć do czystej i pozbawionej jakichkolwiek domieszek greckości: „wszystkie władze umysłu mojego więzi w sobie udręka nieustająca, spowodowana pochodzeniem mieszanym, bo urodzeniem się z Greka i Żydówki, a chyba bardziej jeszcze osobliwym matki podarunkiem” [KP, 104]. „Podarunek” ten, jak omownie nazywa się obrzezanie, ma charakter sziboletowego stygmatu, „wstydliwego okaleczenia” [KP, 166] i niezmywalnego znamienia, którego kasaty jednocześnie najmocniej się pragnie. Temu fantazmatowi tożsamościowej integracji Leptynes hołduje aż do przemiany w nacjonalistę, bałwochwalczo opiewającego kulturę niechętnego mu ojca. O tym, że greckość jest tu po części oczywistym kostiumem tego, co polskie, zaświadczyć może choćby fakt, że „pół-Żyd”, jak zwykł mówić o sobie Parnicki [L, 62], chwilę po przyjeździe do Polski z charbińskiego musztrowania, zasiądzie na ławie oskarżonych za udział w antysemickich rozruchach we Lwowie. I jakkolwiek epizod ten można oczywiście uznać za młodzieńczy incydent, któremu zaprzeczy dalsza droga Parnickiego, zaświadcza o skali i charakterze trawiącego go kompleksu. Pierwszym odruchem byłaby tu więc próba zanegowania rozproszenia, hołdowanie ideałowi nietykalnego i jednolitego „ja”, które symbiotycznie stopiłoby się z równie zmusztrowanym językiem. To właściwe charbińskiej szkole „pielęgnowanie czystości i poprawności języka polskiego” [P, 207] uznawał przecież za absolutnie kluczowe dla podjęcia decyzji o pisaniu. Język ten przyjęty zostaje więc w postaci abstrakcyjnego ideału, wzorca mowy nieskontaminowanej i niezdolnej do rozwarcia na jakiekolwiek zewnętrze. Tożsamość, oczyszczona z jakiejkolwiek odmienności, przepuszczona zostaje przez sterylny język, który ukrywa wszelkie szwy nieprzynależności. To na tym etapie powstają też pierwsze książki Parnickiego, pisane papierową, normatywną i do bólu poprawno-przezroczystą frazą. I ta historia miała jednak zostać przerwana.

Parnicki, który dotrze do Polski po raz pierwszy dopiero jako dorosły, w 1927 r., przemieszka w niej niewiele ponad dekadę (i, ze względu na swoją mandżurską przeszłość, nosi nawet przez pewien czas przydomek „Chińczyka”). Po aresztowaniu przez NKWD za działalność w lwowskiej sekcji Związku Zawodowego Literatów Polskich i wywiezieniu w głąb ZSRR w 1940 r., przejdzie szlakiem polskich wychodźców przez Bliski Wschód, by wreszcie, z krótkim postojem w Londynie, zostać delegatem rządu emigracyjnego w Meksyku, gdzie spędzi kolejne 23 lata. Choć zmiana poetyki pomiędzy powieściami przedwojennymi i wojennymi Srebrnymi orłami (które zdąży napisać podczas pobytu w Jerozolimie) a książkami późniejszymi, kiedy to wykształcony zostaje charakterystyczny idiom frazy „parnickoidalnej”, jest zauważalna, rzadko chyba zadaje się pytanie o możliwe powody tego niebagatelnego tąpnięcia. Dodajmy, że start twórczości powojennej przypada na moment, w którym Parnicki na dobre wypracowuje figurę mieszańca, która będzie przemykać przez jego pisanie już do samego końca. Światy mieszańców – taki alternatywny tytuł przewidywał dla swojego powojennego debiutu, Końca „Zgody Narodów” [L, 247], by potem planować objęcie nim trylogii, na którą miałoby składać się jeszcze Słowo i ciało oraz Twarz księżyca [LII, 196]. Pierwsza książka z tego cyklu wychodzi jednak po wyjątkowych jedenastu latach niemal całkowitego milczenia[11], niewyobrażalnych, jeśli uwzględnić fakt, że Parnicki pisywał później codziennie, co przekładało się na gargantuiczne rozmiary liczących kilka tysięcy stron maszynopisów i wydawane co chwila książki[12]. Ta wyrwa wyznacza też moment drastycznej zmiany językowych warunków tego pisania. Zagrzebany w swojej „pustelni” w Meksyku, Parnicki znalazł się w przestrzeni, w której kontakt z wyuczonym polskim był mocno ograniczony. Sam przypuszczał zresztą, że sytuacja ta mogła wpłynąć na kształt jego języka: „przez dwadzieścia lat w Meksyku nieustannie obawiałem się, że stracę poczucie języka. Kto wie, czy to zresztą nie odbiło się ujemnie na mojej prozie”[13]. Wykorzenienie z własnego języka, który poznało się jako obcy, ulega tu podwojeniu, w nowym otoczeniu, w którym zresztą Parnicki nauczy się angielskiego i mówi na co dzień po hiszpańsku, naruszeniu ulega dotychczasowa jego forma. Ledwie chwilę po opublikowaniu na emigracji pierwszej książki wyrzeka na nieuchronną, jak podejrzewa, „degenerację”, która czeka jego pozbawioną kontaktu z „żywymi” źródłami i oderwaną od krajowego obiegu literackiego polszczyznę [LII, 10].

Pierwsze powojenne książki Parnickiego, zapoczątkowujące zresztą jego „mieszańczą” epopeję, należałoby może więc traktować nie tyle jako pisma, których tematem byłby fenomen kondycji „rozszczepieńca”, ile raczej jako jej performatywne zapisy, gdzie wyuczony język ojczysty narażony jest ciągle na utratę. To język będący w stałym niebezpieczeństwie, zagrożony w każdej chwili wymarciem i podlegający pod jego wpływem przekształceniom, naznaczony już upiornością. Nie tylko więc Parnicki pisze w Meksyku swoje najbardziej emblematyczne książki o mieszańcach, ale jako po wielekroć wykorzeniony z wszelkiej własności mieszaniec prowadzi rozpaczliwą walkę o coraz bardziej strupieszały i zeskorupiający się język, który wybrał na jedyny język swojego pisania. W taki sposób jednak pojawienie się w tej prozie figury mieszańca zbiegałoby się z transformacją właściwych jej struktur artykulacyjnych, znajdowało odzwierciedlenie w przeobrażeniach samego języka. Być może zresztą Parnicki nie tylko świadomie inscenizuje doświadczenie tożsamościowego rozcięcia przechodzące przez mowę, ale rozpisuje naruszenie własnego języka, który znajduje przedłużenie w języku jego książek. Przemawiałaby za tym też charakterystyczna dla jego poetyki nużąca monofonia, zupełny brak indywidualnego zróżnicowania języków postaci, które mówią w absolutnie jednakowy sposób, a jedynym źródłem emisji słów jest sam Parnicki[14].

O napięciu między poczuciem niebycia u siebie we własnym języku a równie mocną inwestycją w niego najdobitniej zaświadcza chyba niebywały wywiad, jakiego Parnicki udzielił tuż przed śmiercią:

ja się uparłem dalej, że mam być pisarzem polskim. Uparłem, że mam być pisarzem polskim. […] Ja się uparłem, aby być pisarzem polskim, nie wchodząc teraz w to, czy to dobrze, czy źle. […] Utyskiwania na niekomunikatywność mojego sposobu pisania mogą się wiązać z tym, że język polski nie jest tym językiem, którym mówię od urodzenia. Ja się naprawdę nauczyłem polskiego dopiero mając 11 czy 12 lat. Może to jest powodem. Więc może ktoś by powiedział, że źle się stało, że wyobraziłem sobie, że mam w sobie materiał na to, żeby stać się pisarzem polskim. Ale uparłem się i zdaje się, zostałem nim naprawdę. I chciałem nim być dalej w Meksyku. Miałem w Meksyku ludzi, których mogłem uważać za swoich przyjaciół, którzy mi doradzali, że przecież ja już się nauczyłem i angielskiego, i hiszpańskiego, żebym popracował jeszcze parę lat nad tymi językami i spróbował pisać w tych językach. Ale ja chciałem być pisarzem polskim[15].

Nie trzeba otwierać psychoanalitycznego elementarza, żeby nie zbagatelizować obsesyjnych powtórzeń, które organizują ten fragment. Jedynym miejscem, w jakim Parnicki czuje się u siebie, okazuje się źródłowo niewłasny polski, w którym nigdy nie może poczuć się jak u siebie. To jednak dzięki takiemu usytuowaniu ingeruje w niego swoim idiomem, naznacza go śladem własnej pojedynczości. Osobliwy język, jaki wytwarza przy użyciu polskich słów, rozszczepia więc polszczyznę będącą językiem wyuczonym, a zarazem najbardziej własnym, językiem, w najdosłowniejszym sensie tego słowa, „obczystym”[16]. Wybór polskiego przebiega tu dużo bardziej dramatycznie niż przejście Nabokova do angielskiego czy Becketta do francuskiego. Jego poznanie zostaje poprzedzone zapomnieniem ojczystego niemieckiego, uznaniem za własny matczynego rosyjskiego, a dopiero następnie nadbudowaniem nad nim polskiej tożsamości, z której jest wielorako wywłaszczony. W Charbinie nie dochodzi przecież do żadnej repolonizacji, co oznaczałoby powrót do czegoś utraconego, polonizacja jest tu powrotem do języka, którego nigdy się nie miało. W rozwidlonej na dwie gałęzie rodzinie, nikt nie będzie się polskim nigdy posługiwał, co sprawi, że przy braku potomków pisarza, polonizacja ta pozostanie efemerydą bez jakichkolwiek następstw [H, 305]. Wybór niewłasnego polskiego jest tu jednocześnie miejscem rozerwania tak rodzinnej ciągłości, jak i etnicznej przynależności, a związek z nim nie ma w sobie niczego organicznego. Tym samym jednak, jako wyrwa w porządku dziedziczenia, a w efekcie przecież wyrwa w historycznym kontinuum, polski jest dla niego właśnie wyrazem tego, co najbardziej własne. Parnicki, podobnie jak pojawiający się w jego pisaniu mieszańcy, wyznacza tu więc miejsce przerwania „instynktu grupowego”[17], jego kondycja zaś, choćby traktowana nierzadko jako dopust, staje się warunkiem ujednostkowienia.

Wybór polskiego przebiega tu dużo bardziej dramatycznie niż przejście Nabokova do angielskiego czy Becketta do francuskiego.

Mimo obsesyjnej relacji z polskim, Parnickiemu nie zdarzają się przy tym „napady słów” narzucających się w wyniku zduszenia przez język większości[18]. Z myślą o utrzymaniu kontaktu z tym pierwszym podczas pobytu w Meksyku znajduje remedium, kopiuje zabytki prozy staropolskiej: „przez 20 lat pobytu na obczyźnie nie słyszałem na ulicy wokół siebie języka polskiego. Moje polskie rozmowy to było przepisywanie codzienne tekstów naszych pisarzy szesnastowiecznych”[19]. Paradoks tej sytuacji jest oczywisty. Ażeby ożywić swój język, kopista Parnicki posiłkuje się protezami języka martwego, na którego zaprzeszłość w konsekwencji otwiera się jego własna polszczyzna. Protetyczne implanty wycofanych z obiegu gramatyk, słów i kadencji, które zostają użyte w roli rewitalizujących rozruszników języka, ostatecznie już nie pozwalają rozróżniać między tym, co w nim żywe, a tym, co martwe, tym, co sztuczne, a tym, co organiczne, a wreszcie, co własne, a co obce. Rzecz jednak nie w tym, że Parnicki próbuje przydać językowi patyny, którą mógłby uznać za stosowniejszą w swoich rozprawach z historią. Nie miał przecież skrupułów, by sięgać po rażący anachronizm, jak chociażby w Rozdwojonym w sobie, gdzie jako Teodor Parnicki we własnej osobie rozmawiał z wizygockim księciem w otoczeniu jak najbardziej współczesnych gadżetów. Byłoby raczej tak, że pisarz, walczący z drętwieniem własnej polszczyzny, osuwającej się w martwotę, sięga tu do archiwum języka, by we wszczepieniu w swoje frazy jego historycznych form zażegnać jego zapomnieniu. Próbując więc zatrzymać proces utraty teraźniejszego języka, zdobywa się na powtórzenie języka dawnego, który sam zdezaktualizował się w toku jego rozwoju. W efekcie dochodzi jednak do przekształcenia polszczyzny Parnickiego, który sam zresztą wskazywał na wpływ, jaki na „szczególność” jego stylu odegrało dziedzictwo dawnej retoryki[20]. Krytyków swoich kolubrynowych zdań chętnie odsyłał do inspirującej go dykcji staropolskiej prozy – Kochanowskiego, Górnickiego i Skargi – a nade wszystko złożonych periodów retorycznych zdań Orzechowskiego[21]. To poprzez taki filtr dochodzi do wykształcenia idiomatycznej frazy, która stanie się znakiem rozpoznawczym powojennej fazy jego pisania – monstrualnie rozbudowanych zdań wielokrotnie złożonych, komplikowanych karkołomnymi inwersjami i poprzetykanych licznymi wtrąceniami, wydłużającymi do granic wytrzymałości osobliwe periody retoryczne[22]:

kiedy za rządów Chindaswinda przesiedli się ze wschodu do Hiszpanii twój – jak zakładać mamy prawo – wnuk, czyli ojciec króla Erwiga, a syn twojego syna tego, którego urodziłaby najprawdo…dopodobniej, Jakuba nowochrzczeńca rodem z Żydów podobno pozornego tylko, i chrześcijanki zwanej (jeśli, w rzeczy samej, już w czasach tego terminu się używa) aż doskonale starej [R, 247].

Parnicki nieustannie preparuje podobne fragmenty, będąc przywiązany nie tyle do ich funkcji komunikacyjnej, ile raczej szukając frajdy w samym procesie ich mniej lub bardziej starannego komponowania. Czasem, jak w tym wypadku, wyczuwalny mozół nanizywania kolejnych słów na nitkę zdania nie daje jednak zysku w postaci domknięcia wypowiedzi, która przemienia się w efekcie w rozsypankę wyrazów osuwających się w niezborność. Puchnące zdania Parnickiego, będące raczej zapisem produkcji słów, nawiedza ciągle lęk przed jej zatrzymaniem, mnożą się przeszkody odwlekające kropkę, ciągłe wtrącenia i dopowiedzenia. W perwersyjny sposób wyłączona zostaje jednak ich zwyczajowa funkcja. Użyte w nadmiarze, nie służą już poprawie precyzji, są głównymi sprawcami jej rozchwiania. Załamując tok narracji, domagają się też pauzy samej lektury, zatrzymania przy pojedynczych zdaniach, których odczytanie zostaje skrajnie utrudnione.

Narastająca komplikacja formalna i językowa książek Parnickiego, połączona z milczeniem emigracyjnej krytyki, skłania go do rozpatrywania trzech alternatywnych rozwiązań, uznawanych zresztą przez siebie za samobójcze: „1) przestać być pisarzem, 2) stać się pisarzem obcojęzycznym, 3) wrócić do Polski” [L, 194]. Jeśli ostatecznie Parnicki wybiera trzecie z nich (choć wraca jako „pół-Żyd” do kraju, w którym rozpętuje się antysemicka nagonka), wśród powodów dla tej decyzji jest chyba też lęk przed niemal całkowitym brakiem możliwości posługiwania się wybranym i wyuczonym językiem swojego pisania. Cały paradoks jednak w tym, że powrót do Polski nie skutkuje wcale żadnym osiągnięciem stanu językowej harmonii i wygładzeniem frazy. Przeciwnie. Dobrze widać to w zestawieniu książek z okresu meksykańskiego z tymi powstałymi już po powrocie do Polski. Zapoczątkowana w pierwszym z nich tendencja zostaje doprowadzona do krańcowych konsekwencji. Powtarzając we współczesnej polszczyźnie rytm zretoryzowanej prozy renesansu, Parnicki układa zdania z blokujących potoczystość wysłowienia językowych skamielin. Z tego względu kolejnym etapom migrowania Parnickiego można by przyporządkować następujące po sobie fazy przemian w obszarze jego języka. Jeśli polonizacja narzuciła Parnickiemu ideał tyleż poprawnej, co idealnie przezroczystej frazy, któremu hołdował w pierwszych próbach pisarskich, chcąc zostać prymusem w posługiwaniu się tym obcym językiem własnym, sytuacja ulega potem drastycznej odmianie. W drugim, „meksykańskim” etapie pisania Parnicki musi bronić się przed zapomnieniem języka, który przemienia się w efekcie w nieumarłego upiora. Zmagania te skutkują trzaskami na komunikacyjnych łączach i splatają się z jednoczesnym wyłonieniem dwóch kluczowych wątków organizujących te książki: figury mieszańca oraz obsesji obrzezania i półżydowskiego pochodzenia. Etap trzeci nie przynosi jednak żadnego zmartwychwstania języka – Parnicki wydaje się tym razem wręcz zajadle bronić przed jego „ożywieniem” (powrót do Polski uznawał przecież za równie samobójczy jak porzucenie pisarstwa lub zmianę języka), intensyfikuje fantomowość powracających zza grobu słów, jak gdyby rozpoznając, że to właśnie ich rozkład stanowi dla niego coś najbardziej własnego.

Powrót do Polski nie skutkuje wcale żadnym osiągnięciem stanu językowej harmonii i wygładzeniem frazy. Przeciwnie.

Rzut oka na językową organizację jego późnych książek pozwala zrozumieć, jak bardzo późna proza Parnickiego wyłamuje się z norm XX-wiecznej polszczyzny. Zapoczątkowana w Meksyku tendencja zmierzałaby ku zanikowi udziału zdań pojedynczych, ogromnej, w zestawieniu ze współczesną produkcją literacką, przewadze wypowiedzi złożonych, przejściu od dominującej dziś parataksy łącznej do rozłącznej i przeciwstawnej, wreszcie – ku charakterystycznemu dla dawnej retoryki stosowaniu inwersji i właściwemu jej nieoczywistemu pozycjonowaniu orzeczeń[23]. Niezdolność do rozstrzygającego wyboru tylko jednego z możliwych rozwiązań, połączona z pragnieniem hiperprecyzji i przetykaniem zdania ciągłymi dopowiedzeniami, prowadzi do mnożenia wypowiedzi wariantywnych, poszukiwania najtrafniejszego wyrazu, a to skutkuje z kolei potencjalizacją języka, zaburzającą wszelką komunikacyjną ekonomię.

Warto dać próbkę tego późnego stylu, sięgając chociażby na chybił trafił do wydanego tuż przed śmiercią Sekretu trzeciego Izajasza, gdzie w pierwszych zdaniach pojawia się:

pan major niby to Von Wschowa, a w rzeczy samej Jan Wang, poczwórny (czy też czworaki, gdyby wolał ktoś) mieszaniec z wyspy Timor rodem, która to wyspa też częścią stanie się Indonezji niepodległej – jak właśnie donoszą mi z przyszłości – z tym przecież, że część holenderska chyba znacznie wcześniej jednak niż portugalska część. Ciekawe te szczegóły, pana majora dotyczące, o tyle wydaje mi się rzeczą słuszną wymienić w chwili obecnej, jako że właśnie przystępujemy do prac konstruktorskich nad treścią (czy fabułą, czy akcją) powieści, z pomocą której – jak wierzę – uda się nam przeobrazić dyptyk literacki, składający się z Tożsamości i Przeobrażenia, w trylogię, więc choć mam wątpliwości, czy nowa ta powieść czytelników zdobyła sobie tylu przynajmniej (jeżeli się nie mylę, mówić dałoby się o liczbie wahającej się między trzema tysiącami a ośmioma), ile ich tamte dwie powieści miały, wolę okazać się przesadnie przezornym niż lekkomyślnym przesadnie, a więc zakładam, że z myślą o ewentualnych (choć – powtarzam – mocno wątpliwych) czytelnikach takich powieści tej nowej, jacy by nie mieli za sobą lektury Tożsamości i Przeobrażenia, należało na wstępie powieści, kim w rzeczy samej jest major niby to Von Wschowa, a przy sposobności i to również wziąć pod rozwagę, że skoro mniej jest czytelników z prawdziwego zdarzenia aniżeli tak zwanych kartkowiczów, możliwe byłoby i to również, że prawdy o tożsamości pańskiej jako właśnie Indonezyjczyka (czy ściślej jeszcze mówiąc: Tymoryty) mogłyby nie znać (co najmniej już zaś nie pamiętać) także i osoby, które o sobie mówią (nie wchodzę teraz w to, czy ze słusznością, czy bezpodstawnie), że mają za sobą lekturę i Tożsamości, i Przeobrażenia [STI 9–10].

Choć podkreślano, że książki Parnickiego mogłyby zyskać większe uznanie, gdyby powstały w językach innych niż polski albo były na nie tłumaczone [LII, 325], przeoczano często ważniejszy przekład, ten, który już się w nich dokonuje – naruszającą spójność polskiego translację na „parnicki”. Strategię Parnickiego dobrze oświetla przypadek Eliasa Canettiego, który, będąc tak bardzo zwierciadlany, tym mocniej wyjaskrawia odmienność obydwu pisarzy. „Jestem tylko gościem w języku polskim, którego nauczyłem się mając dopiero dwanaście lat” – mógłby sparafrazować Parnicki swojego rówieśnika (dzielą ich ledwie cztery lata) i kolejnego marana[24]. Canetti, urodzony w Bułgarii, w rodzinie sefardyjskich Żydów, potomek wychodźców z Hiszpanii, nie będzie pisał ani w ladino, jakim posługiwała się rodzina, ani w bułgarskim, w jakim rozmawiała służba, ani nawet w pierwszym poznawanym języku obcym, angielskim, ale po niemiecku, w sekretnym języku rodziców, w jakim mówili wyłącznie między sobą, a który nazywa „późno i z prawdziwym trudem zaszczepionym językiem ojczystym”[25]. Nierzadko podobni, jeśli chodzi o warunki wyjściowe, prezentują biegunowo odmienne warianty językowego maranizmu. O ile wewnętrzny przekład, którego wynikiem jest pisarstwo Canettiego[26], zmierzał do tak daleko posuniętego wygładzenia i standaryzacji niemczyzny, by uzyskać maksymalnie nieskomplikowaną składnię i jednoznaczne słowa, które można byłoby niemal automatycznie przepakowywać do innych języków, o tyle Parnicki całkowicie wykoleja polszczyznę, uwypuklając niezborność między polskimi wyrazami a nienormatywnymi dla niej konstrukcjami składniowymi („tu składnia polska pokłóci się z łacińską” – informuje tylko czasem [R, 92]). Zamiast potoczystości i lekkostrawnej przezroczystości Canettiego proponuje często rozpadające się zdania, które trzeba samemu składać w trakcie lektury. Jak w przywołanych wyżej cytatach, linearność czytania zostaje zastąpiona przestojem, w którym, by zdania złożyć do kupy, należałoby najpierw zdekonspirować struktury odpowiadające za ich organizację, przyjrzeć się składni. To „szczególne ukształtowanie składni”[27] jest przede wszystkim cechą wyróżniającą tego pisania.

Waga nadawana jej przez Parnickiego wynika chyba bezpośrednio ze sposobu, w jaki poznawał polski: „właśnie składnia polska niesłychanie mnie zafascynowała. Budowa polskiego zdania, w szczególności zdania złożonego, z jego rozmaitymi możliwościami: ze zdaniami podrzędnymi, współrzędnymi. To był początek mojej drogi”[28]. Wydaje się jednak, że pobyt w Meksyku stanowi i pod tym względem zasadniczą cezurę. Parnicki nie tylko podtrzymuje przy życiu swój język za pomocą implantów z języka martwego, przemieniając swoją polszczyznę w nieumarłego upiora, ale, dokonując powtórzenia jej anachronicznych form, uchyla furtkę dla jeszcze jednego intruza. Proza staropolska, którą przepisuje, zorganizowana jest na strukturach gramatyki łacińskiej. Uderzające przy tym, że lista autorów, którzy odpowiadają za przekształcenie języka Parnickiego, jest jednocześnie listą renesansowych twórców, którzy właśnie w obszarze składni uprzywilejowali wzorce antyczne, „naginając słowa polskie do naśladowania łacińskiego porządku myślenia i pisania. Te naleciałości łacińskie stwierdzono u Orzechowskiego, Górnickiego, Skargi, również Kochanowskiego”[29]. W konsekwencji o prozie tamtego czasu wypowiada się uwagę, którą można odnieść równocześnie do powieści Parnickiego: jej najbardziej charakterystycznym wyróżnikiem jest składnia[30].

To właśnie takie dziedzictwo decyduje o charakterze tego pisania rozpadającego się na skomplikowane periody retoryczne. Ideał klasycznej łacińskiej retoryki, przepuszczany przez staropolski filtr, stanowi tu podstawowy wzorzec stylistyczny określający zarówno składniową organizację zdań, szyk wyrazów, jak i strukturę wywodu. I znów, nie da się oczywiście przesądzić, którędy przebiega tu granica między rzeczywistym zniekształceniem języka Parnickiego a celowym zabiegiem, za którego pomocą, tak świadomy przecież gramatycznych możliwości polszczyzny, ostentacyjnie je rozbraja. W taki jednak sposób otwiera ją na kontaminacje, szmuglujące do języka obce mu konstrukcje składniowe, pacyfikowane dotąd w imię fantazmatu językowej czystości. To kolejny paradoks. Porowatość i półprzepuszczalność jej granic, poluzowanie szczelności barier, którymi skutecznie broniła się dotąd przed zewnętrzem, osiąga się tu za sprawą ich odśrodkowego obtłukiwania, od strony tego, co jako gwarant dawności miało być w języku najbardziej własne. Polszczyzna mutuje się więc poprzez odwołanie do pamięci języka, z której Parnicki wywołuje jego zamierzchłe formy, niesamodzielne stadia rozwoju, które infekują teraz zewnętrznymi wpływami jego własne pisanie. Widmowa matryca obcych struktur syntaktycznych zaczyna kształtować zdania, przez słowa jednego przezierają struktury innego, mówienie naraz kilkoma z nich nie prowadzi jednak do żadnej harmonijnej synchronizacji, ale takiego otwierania każdego na inny, którego skutkiem byłoby wytrącenie się dziwnego rodzaju trzeciej i skrajnie idiomatycznej mowy. Parnicki daje w takich momentach miejsce „wielości i migracji języków” w samym języku[31], mówi po grecku, łacińsku, niemiecku albo rosyjsku, choć pisze po polsku, „oddycha przestrzenią nie tylko jednej mowy”[32]. Znakomicie wychwycił to na przykładzie Końca „Zgody Narodów” Bereza:

powieść Parnickiego jest pisana polszczyzną, przypominającą w pewnym stopniu polskie tłumaczenia klasycznej prozy greckiej. W pewnym stopniu tylko, ponieważ w tłumaczeniach tych chodziło bądź co bądź o wyrażenie myśli greckiej w sposób maksymalnie zgodny z duchem języka polskiego. U Parnickiego chodzi o maksymalne wykorzystanie możliwości polszczyzny dla wyrażenia greckiego sposobu myślenia[33].

Taka grecka polszczyzna przemienia się w język zretoryzowanego traktatu, stanowi niemożliwą próbę imitowania w polszczyźnie frazy klasycznych tekstów greckiej filozofii. Niekiedy tych warstw pomieszania jest zresztą więcej niż dwie, jak wtedy, gdy zapisana po polsku, a tocząca się po „saksońsku” rozmowa „rhytmum łaciny ma” [KD, 60].

„Łamigłówka”, o której wspominał Giedroyc, jest tu w dużej mierze właśnie wynikiem szczególnej organizacji wypowiedzi. Pozbawiony możliwości poznawania języka przez standardową immersję, gdzie za przyswajaniem słów i schematów gramatycznych idzie ich uprzezroczystnienie, Parnicki wyczula się na nie, widząc w języku przede wszystkim konstrukcję. Na ogół – jak mówił podczas wykładów na Uniwersytecie Warszawskim – większość dzieci „naprzód się uczy, słuchając języka, a później poznaje reguły gramatyczne” [H, 309]. Tu było odwrotnie. Przyswojenie polskiego odbywa się nie poprzez nasłuch mowy, ale pismo, nie użycie języka, ale poznanie struktur organizujących wypowiedzi w nim formułowane. Ich nadświadomość pozwala jednak na przybranie pozycji zewnętrznej wobec języka, który, choć ma za chwilę stać się najbardziej własny, poznawany jest jako wtórny i obcy. Paradoksalnie to jednak neurotyczne, sumienne przestrzeganie reguł, dbałość o precyzję i pragnienie hiperpoprawności, doprowadzają do nadmiarowego mnożenia nienormatywnie złożonych wypowiedzi, które ostatecznie zacierają swoją czytelność. Testując pojemność zdań oraz wytrzymałość składni, Parnicki sprawia, że trzeszczą one, aż stają się niekiedy niewydolne, niedające spiąć się klamrą gramatycznej poprawności. Jak gdyby naznaczony rozszczepiającą go dwoistością mieszaniec, pragnąc jednoznacznej przynależności do wybranego przez siebie języka, w aktach tych zarazem nieuchronnie mnożył jednak ślady idiosynkrazji. Przewrotnie to właśnie oschły i rygorystyczny formalizm, z jakim Parnicki preparuje wypełniające te książki językowe monstra, okazuje się miejscem, w którym ujawnia swój rozbijający wszelkie formalizacje idiom. Wyjątek wytrącałby się tu więc od strony nadświadomości i nadgorliwości przestrzegania reguł. To przecież właśnie w tych prujących się ciągłościach, rwanych i kostropatych frazach, migotałby prześwit niepoddanych represji tożsamościowych mieszanin, gdzie infekuje się polszczyznę obcymi składniami, gdzie kurczowe trzymanie się poręczy reguł, które zabija tu wszelką językową swobodę i finezję, nie pozostawia niczego w niedopowiedzeniu, doprowadza ją do implozji i na niepowodzenie skazuje wszelką językowo-tożsamościową jednoznaczność. Wiecznie migrujący i wprawiony w ruch język okazuje się nie tylko źródłowo skontaminowany, lecz także mówiący nieprzewidywalną wielością. „Równoczesna dwujęzyczność”[34], która znosi autonomię poszczególnych języków, nie pozwala już więc odróżniać jednych od drugich, rozróżniać między mową swoją a obcą. Nie jest przy tym zdolnością poligloty, jeśli rozumieć pod tym słowem umiejętność posługiwania się wieloma językami, między którymi dałoby się wytyczyć jasne granice, nie jest więc kolekcją różnych, lecz rozłącznych elementów, ale przestrzenią negocjacji, w której języki wzajem się kontaminują, wywołują siebie, wyrywają się ze swojego wsobnego zakleszczenia, a w konsekwencji też otwierają się na możliwości niedostępne w ramach swojej autonomii.

Przyswojenie polskiego odbywa się nie poprzez nasłuch mowy, ale przez pismo (…)

Komplikacje te nie są tylko kwestią składni. Dryfując między językami („a więc zmieniamy język?” [KD, 9]), książki te mnożą ciągle uwagi na ich temat. Jednocześnie Parnicki nie jest Leopoldem Buczkowskim (notabene również maranem określającym siebie mianem „mieszańca”). Choć także ustanawia platformę dla bezustannych spotkań języków, nie faszeruje tekstów setkami idiolektów, tak pojedynczych, że ich odczytania nie gwarantuje żaden istniejący słownik. Parnicki rozchwiewa raczej słowa znane, jak wtedy, gdy w toczonej po łacinie rozmowie rzuca się uwagę o potrzebie użycia słowa greckiego, którym okazuje się jednak słowo nie tylko zadomowione we współczesnej polszczyźnie, ale jeszcze podane tu w polskim zapisie („teza – iż się z grecka wyrażę” [KD, 33]). Odwrotnie ma się sytuacja, gdy zamiast wyrazu mającego swój polski odpowiednik, ukrywa się je pod zniekształconym zapisem obcym, mówi się o „zbawieniu dawcy (tak zwanym Mesjasie)” [KP, 104], albo o królu Mieszku II jako „rex Messico” [DK, 305], co mogło bawić Parnickiego po niemal ćwierćwieczu spędzonym w Meksyku. Czasem polski zostaje wrzucony w napięcia między innymi językami. Grekożyd Leptynes używa „złacinniałej” greki, posługując się przy tym zgreczonymi zasadami pisowni łacińskich imion i stosując formy, które nigdy nie przyjęły się w polskim[35].

Jak by tego było mało, słowami Parnickiego „nieustannie wstrząsają echa zapomnianych języków”[36]. Wrzucona w meksykańskie otoczenie polszczyzna, narażona na los, który zgotowała innym językom, zaczyna stopniowo nimi nasiąkać. W tych warunkach aktywizuje się pamięć o zapomnianym niemieckim i rugowanym rosyjskim, które – choć pozbawione funkcji języków własnych – ocalały w postaci resztek tłukących się pod spodem i stopniowo przebijających się na powierzchnię. Germanizmy i rusycyzmy, które kłuły w oczy recenzentów jego powojennych książek, nie byłyby w tej perspektywie, jak przekonywano, żadnymi błędami czy warsztatowymi niedoróbkami, ale ekspozycją rozcięć przebiegających przez mieszańczą tożsamość, która artykułuje siebie poprzez będący analogiczną mieszaniną język[37].

Mając tylko jeden język, który nie jest jego, mieszaniec odśrodkowo otwiera go na inne składnie, rytmy słów, organizacje zdań, by w tych kontaminacyjnych zderzeniach i negocjacjach zyskiwać język, który nie jest już jednym, a zarazem jest więcej niż jednym, gdzie żaden nie może zyskać miana hegemonicznego, niezdolny do totalizacji, posiada nadwyżkę, która nie przynależy do żadnego, mówiący zawsze w podwojeniu, nawiedzany echami języków zapomnianych i niekiedy represjonowanych przez polski. A jednocześnie to ekspozycja polskiego, który sam, stając się mieszańcem, nie uległ polonizacyjnej represji. Marański mieszaniec, jakkolwiek nie pragnąłby wyjścia ze stanu rozszczepienia (które odczuwa tu wyłącznie jako niewygodę), jakkolwiek nie chciałby dociążyć jednego tylko ze współtworzących jego tożsamość elementów, kasując zarazem drugi, skazany jest na wieczne sziboletowe rozdarcie. Nawet jeśli postaci zaludniające te książki marzą czasem o załataniu tej wyrwy, o reintegracji „ja” poprzez całkowite wpasowanie się w swój język, które nie pozostawiałoby po sobie żadnych szwów, marzenie takie jest w świecie Parnickiego tylko kompensacyjnym fantazmatem: „Człowiek, który gdy Grekiem chciał być, nie mógł być Grekiem; gdy Żydem zechciał zostać, także i Żydem być nie mógł” [KP, 201] – w tych warunkach musi „umknąć dokądś tam, gdzie w ogóle nikt nie wie o tym, czym jest greckość, czym żydowskość” [KP, 116]. Nieakceptowany przez żadną ze społeczności, do których połowicznie przynależy, mieszaniec „dąży do tworzenia idei, które by mogły się stać podstawą dla jakiejś nowej społeczności”, jego wystąpienie przeciw monolitowi kolektywu jest więc gestem jednostkowej samoobrony[38]. „Rozdwojony w sobie” (tę zaczerpniętą od Sępa-Szarzyńskiego marańską formułę umieści w tytule jednej ze swoich książek) mieszaniec-Parnicki, niepoddający się redukcji do tożsamościowego albo-albo, zmuszony jest poszukiwać porządku, w którym, nawet jeśli tworząca go różnica nie zostałaby unieważniona, to przynajmniej odseparowane przez nią elementy nie musiałyby wchodzić ze sobą w kolizję.

Schronem tym jest szczególnie pojęty uniwersalizm[39]. Tylko tam nie byłoby już „Greka ni Żyda, Scyty ni barbarzyńcy” [SO, 189] – jak wykłada to za Pawłem Parnicki. Pawłem, który dokonuje „ustanowienia uniwersalizmu”[40] jako mieszaniec, zgreczone żydowskie dziecko [SC, 632], dające podwaliny pod religię, która swojego proroka także miałaby w mieszańcu: „za klasyczny przykład dziejowy społeczności mieszańców uważam chrześcijaństwo. […] Zresztą – o ile wolno mi pozwolić sobie na pewien paradoks – Chrystus, w pełni Bóg i równocześnie w pełni człowiek […] jest symbolem najwyższej formy mieszańca”[41]. Nie trzeba wiele wyobraźni, by z takim po marańsku odśrodkowo rozszczepiającym chrześcijaństwo stanowiskiem, Parnicki nie mieścił się w ciasnym korycie ortodoksji. Nie chodzi tu rzecz jasna o żadną apologię chrześcijaństwa w jego obecnym, ziszczonym i instytucjonalnym kształcie, jako jednej z wielu religii, ale właśnie jako porządek sprzyjający pomieszaniu, nietraktujący różnicy jako przyczyny poróżnienia.

„Marański uniwersalizm”[42], jaki aktywizuje Parnicki, do modelu uniwersalizmu tradycyjnego wprowadza więc drobną, lecz zmieniającą wszystko poprawkę. Jeśli, jak widzieliśmy, logika etnicznego partykularyzmu (tak postrzega Parnicki judaizm, ze względu na ideę „wybraństwa” skazany w jego oczach na bycie „religią plemienną” [KP, 55]) staje się tylko przykrywką dla przemocy kolektywu, która godzi w mieszańca-jednostkę, wówczas może tylko perspektywa uniwersalna ustanawiałaby ramę komunikacji, w której mogłaby wyrazić się wielość niepowaśnionych pojedynczości. Uniwersalizm nie oznaczałby już unifikacji, ale porządek, który sprzyjałby różnicom. Czy postaci Parnickiego wychwalają uniwersalistyczną myśl chrześcijańską, czy hellenistyczne imperium Aleksandra Wielkiego z jego logiką synkretycznego kolażu kultur i propozycją „zgreczenia powszechnego” [KP, 73][43], za każdym razem chodzi o wyrażenie tylko pozornie paradoksalnego przekonania o tym, że pojedynczość może się realizować wyłącznie w uniwersalności. I jakkolwiek Parnicki nierzadko utyskuje na wpisane w kondycję mieszańca ciągłe chybotanie pomiędzy opisującymi go biegunami, to przecież właśnie on, jako zaburzenie wszelkiej jednorodności, powołuje ją też do innego, bo sprzyjającego różnicom, uniwersalizmu. Nasycenie perspektywy powszechnej elementami jednostkowymi nie służy więc jej przekreśleniu, ale przekształceniu, wypracowaniu alternatywnego procesu uniwersalizacji, takiej, która nie rozpuściłaby pojedynczości i różnic w zupie homogenizacji.

Jeśli Parnicki niespokojnie wierci się w chrześcijaństwie, to chyba po części dlatego, że nie zadowala go jedynie Pawłowe ani (Greka)-ani (Żyda), pragnie jednocześnie skrzyżować je z aleksandryjskim i (Greka)-i (Żyda). Mimo całej tożsamościowej szamotaniny, niczym w wyłowionym przez Derridę marańskim zdaniu Joyce’a, także u Parnickiego „Żydogrek” okazuje się ostatecznie „Grekożydem”. Parnicki tasuje przy tym kluczowy dla swojego pisania schemat rodzinny z analogicznym układem, który dostrzega w porządku idei. Relacja ojca (często maskowanej greckością figury tego, co polskie), matki (figury tego, co żydowskie) i dziecka-mieszańca, wiernie odtwarzałaby inną konfigurację, tę, w której z tezy-judaizmu i grecko-rzymskiej antytezy wykluwa się synteza w postaci chrześcijaństwa[44]. Zamiast unifikującej syntezy, która kasuje różnice, Parnicki marzy jednak właściwie o „synkrezie”, byciu razem bez wspólnego mianownika, zachowującego różnice, które nie tworzą już żadnych relacji hierarchicznych. Jednocześnie przywiązany pozostaje do idei różnic, które nie pozostają odseparowane, ale ciągle ze sobą negocjują i wzajemnie się odkształcają.

Zamiast unifikującej syntezy, która kasuje różnice, Parnicki marzy właściwie o „synkrezie”, byciu razem bez wspólnego mianownika (…)

W ten sposób mówiące poprzez siebie języki, te wszystkie łacińskie i greckie składnie, które organizują polskie zdania i między którymi nie da się już wytyczyć jasnych granic, stanowią u Parnickiego tylko przykład znacznie szerszego fenomenu. Zdając pozornie raport z trosk mieszańca uwikłanego w wahadłowy ruch między dwoma biegunami swojej tożsamości, jednocześnie projektują wzorzec synkretycznego współbycia różnic. Parnicki mnoży kolejne przykłady inspirowanych nim idei, odnajdując je a to w koncepcji wielopostaciowego Jahwe, tożsamego z hinduskim Brahmą, a to w przekonaniu, że przekaz trzech religii Księgi zrealizować można jedynie w ich połączeniu, a to w wizji żydowskich uchodźców z muzułmańskiej Hiszpanii, którzy podejmą próbę zaszczepienia we wczesnopiastowskiej Polsce bakcyla mszy mozarabskiej odprawianej przez chrześcijan nie po łacinie, ale po arabsku. Za każdym razem chodzi o próbę stworzenia wspólnoty opartej na synkretyzmie i strukturalnie sprzyjającej rozszczepieniu jako nośnikowi jednostkowości:

umknąć tam właśnie, gdzie osobliwy podarunek matki mojej, jeśliby i wydał się komu osobliwością, to zaiste jakże mało znaczącą w porównaniu z miejscowymi; przecież pamiętam chyba iż mieszkańcy owych wysp szczęśliwych rozwidlają sobie sztucznie języki. A i o tym chyba pamiętam też, że nie wiedzą szczęśliwcy owi, co to jest wojna, rozbój, jakakolwiek bądź w ogóle przemoc, wrogość, nienawiść, zaciekłość. Nikt tam na nikogo nie czai się nigdy w zaułku żadnym! [KP, 116].

Rysem wspólnym wielu eksplorowanych przez Parnickiego dawnych światów byłaby właśnie uporczywie nawiedzająca je widmowa inspiracja, która w kaleki i niepełny sposób wyrażałaby się w ich zrealizowanych formach, widmowa idea wielkiej kotłującej się mieszaniny języków, kultur i religii, nieuchronnie wywołującej w ich ciągłych sczepieniach i kontaminacjach powidok utopijnej wspólnoty bytów pojedynczych[45]. Choć Parnicki przygląda się tej idei często z perspektywy końca „zgody narodów”, krachu rojeń o pokojowym współżyciu i kulturowym synkretyzmie, nadaje mieszańcom rolę jej (nierzadko mimowolnych) posłańców, śledząc przebieg transferów, jakim podlega, w ciągłej sztafecie zniekształceń i mutacji. Nawet jeśli takie utopijne społeczności bytów pojedynczych kończą się u Parnickiego fiaskiem, albo okazują się zwykłym mirażem, jego pisania nie przestaje nawiedzać ta napawająca szczęściem wizja równoczesnej wielojęzyczności, w której mogłaby wyłonić się „społeczność, jakiej nigdzie jeszcze nie było na świecie […] szczęśliwsza od wszystkich innych, społeczność mieszańców krwi i ducha, czy społeczność trzeciej rasy” [SC, 627]. W takiej perspektywie pokaleczone zdania prozy Parnickiego, gdzie między zaczerpniętymi z jednego języka słowami a organizującą ich zestawienie gramatyką nie ma często synchronizacji, nie tylko byłyby zapisem skontaminowanej mowy, jaką posługuje się mieszaniec, ale może też, jakkolwiek niedoskonałym, mikromodelem przyszłych stosunków. Może więc byłoby tak, że nieuchronna irytacja, jaka towarzyszy nam w lekturze tych książek, wynika tylko z naszego obecnego ugrzęźnięcia w posegmentowanych tożsamościach, a tymczasem język Parnickiego, „trzeci język”, który powstaje tu ze stopienia innych, byłby może odzwierciedleniem języka, który nadchodzi, języka projektowanej i pożądanej utopijnej przyszłości, nośnika dla idei multilingwalnego synkretyzmu. Celem nie byłoby przy tym, jak zwykle się stwierdza w kontekście tego pisarstwa, unieważnienie dziedzictwa wieży Babel, ale przeciwnie, wzmożona babeliczność, gdzie wewnętrznie rozproszony język, nie potrafiąc już rozróżniać między tym, co obce a tym, co własne, wyznaczałby kierunek rozwoju relacji – nie tylko językowych. Nieznośność tych książek wynikałaby w tej perspektywie po części może z tego, że to nasze obecne procedury lekturowe są wciąż niegotowe do podjęcia wyzwań, jakie oferują te „synkretyki”. Może jedyny moment uniwersalizmu, do jakiego powołują, mógłby wydarzyć się tylko w naszej własnej lekturze, w której, jak na „owych wyspach szczęśliwych”, skontaminowany język nie wydałby się osobliwością, niósłby różnice bez hierarchii i poróżnienia. Jeśli stawiałby opór przekładowi, to dlatego, że sam dokonywałby wewnątrz siebie ciągłych przekładów, a imitując zaprzeszłość form, stawałby się jednocześnie zapisem tłumaczenia z języka przyszłości. Jak gdyby pozwalając rytmowi dawnych zdań wkraść się we własny język, Parnicki rozregulowywał jego czasowość, a w efekcie otwierając go na anachronizm powracającej przeszłości, w tej samej chwili wpuszczałby w niego kalekie obrazy utopijnego jutra. Obrazy wspólnoty, w której nacięcie ciała, jakim jest obrzezanie, istniałoby wespół z rozwidlonym sztucznie językiem, gdzie ten ostatni oznaczałby już nie tylko organ, ale i nośnik obrzezanego słowa, którego wyrw nie trzeba by już klajstrować[46]. Mówiący jednocześnie wieloma językami synkretyczny język, żywiąc się każdym z nich, uniemożliwiałby jakiemukolwiek zajęcie pozycji hegemonicznej. Żaden język nie służyłby już dominacji, bo każdy podlegałby obróceniu w inny. O tym chyba też mówi przypadek greckiego rzeźbiarza Orestesa z Kół na piasku. W wykutych przez niego w bryle lodu przygnębiających frazach zapisanego indyjskimi literami poematu, jedno słowo było łacińskie: „słowo to obce zmieniało zasadniczo sens całego czterowiersza; utyskiwania ton zastępowało przeciwstawnym: radości tonem mianowicie” [KP, 50–51][47]. Marzenia o takim zbawiennym mikrozwrocie nie przestają chyba nawiedzać największych rozczarowań Parnickiego.

Tekst obejmuje fragmenty rozdziału Czerwone palimpsesty Teodora Parnickiego, który ukaże się w przygotowywanej właśnie książce o maranach literatury polskiej, Regiony pojedynczych herezji.


[1] A. Lipszyc, Teodor Parnicki: niewspólnota europejska, w: tegoż, Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2011, s. 114.
[2] J. Giedroyc, T. Parnicki, Listy 1946-1968, cz. I i cz. II, oprac. A. Dobrowolski, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, Oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Warszawa 2014, dalej w tekście odpowiednio jako L i LII. Przywoływane w tekście książki Parnickiego to: Historia w literaturę przekuwana, Czytelnik, Warszawa 1980, dalej jako H. Tegoż, Rozdwojony w sobie, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1983, dalej jako R. Tegoż, Koła na piasku: powieść z roku 160 przed narodzeniem Chrystusa, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1989, dalej jako KP. Tegoż, Kordoba z darów, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988, dalej jako KD. Tegoż, Słowo i ciało, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1981, dalej jako SC. Tegoż, Srebrne orły, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1975, dalej jako SO. Tegoż, Sekret trzeciego Izajasza, Czytelnik, Warszawa, Warszawa 1984, dalej jako STI. T. Parnicki, „Pamięć, władca […] bezlitosny, wciąż i wciąż wskrzesza ponownie to, co minęło”, odnalazł i oprac. T. Markiewka, „Pamiętnik Literacki”, z. 2/2002, dalej w tekście jako P.
[3] K. Nastulanka, Łamigłówki historii. Rozmowa z Teodorem Parnickim, „Polityka”, nr 9/1968, s. 1.
[4] Figurą „rozszczepienia” posługuję się za: A. Lipszyc, Czerwone listy. Frankistowskie eseje o literaturze polskiej, Austeria, Kraków 2018.
[5] Pierwsza monografia tej twórczości, która stawiała w centrum figurę „mieszańca”, powstała jeszcze za życia Parnickiego. J. Łukasiewicz, Republika mieszańców, Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Wrocław 1974. Zaproszenie do dyskusji, za jakie trzeba uważać tę pełną trafnych spostrzeżeń książkę, choć liczy sobie już prawie pół wieku, nadal nie zostało podjęte zbyt chętnie.
[6] Takie Derridiańskie intuicje w czytaniu Parnickiego wykazywał już Zbigniew Kadłubek. Tegoż, Kompleks Leptynesa. Wprawka o Parnickim pomniejszonym w słowie [w:] Inspiracje Parnickiego. Materiały z konferencji historycznoliterackiej „Inspiracje Parnickiego”, Katowice 2–3 grudnia 1999 r., Katowice 2000, s. 35. Właściwe Derridzie przepuszczanie myśli filozoficznej przez konkret czasoprzestrzennego doświadczenia autobiograficznego skojarzył z pisaniem Parnickiego też Henryk Bereza. Zob. tegoż, Czytane w maszynopisie, „Twórczość” 2002, nr 4, s. 152.
[7] Taką formułą posługuje się Derrida m.in. na marginesie komentarzy do pisania Paula Celana, wielkiego poety nieswojego języka, języka niemieckiego. Zob. tegoż, Language is Never Owned, w: tegoż, Sovereignties in Question. The Poetics of Paul Celan, Fordham University Press, New York 2005, s. 97.
[8] Cyt. za: D. Heller-Roazen, Echolalie: o zapominaniu języka, przeł. B. Brzezicka, Wydawnictwo Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2012, s. 171.
[9] L. Wiśniewska, Polimorficzność i unifikacja w świecie „Tylko Beatrycze”, w: Świat Parnickiego…, dz. cyt., s. 127.
[10] Wśród w zasadzie absolutnie nietkniętych pozostaje wciąż pasjonujący wątek Parnickiego jako marana literatury polskiej, który w figurach mieszańców odnajduje kamuflaż dla opowieści o swoim półżydowskim pochodzeniu. Marani – XV-wieczni hiszpańscy i portugalscy Żydzi, którzy choć zostali zmuszeni do przyjęcia chrześcijaństwa, to jednak przechowali niejasną pamięć o swym niemal zamazanym i istniejącym odtąd tylko w zniekształceniu dziedzictwie, wydają się w tym kontekście najbardziej symptomatycznymi figurami jednoczesnej dwoistości. Ani nie będąc już wyznawcami judaizmu, ani nie mieszcząc się w chrześcijaństwie, a zarazem czerpiąc tak z tradycji jednego, jak i drugiego, zmuszeni byli określać siebie przez permanentne nie-dość-przynależenie. Nie ryzykuje się chyba wiele, gdyby uznać Parnickiego za może najbardziej sumiennego badacza rozmaitych wariantów maranizmu w historii literatury, które śledzi w nieprzebranej palecie ich gam i odcieni.
[11] Chodzi oczywiście o brak publikacji nowych książek, które jednak w tym czasie powstawały. Z fragmentu zatytułowanego wprost Mieszaniec, drukowanego w paryskiej „Kulturze” w 1952 r., wykiełkuje Koniec „Zgody Narodów”.
[12]  P. Gorliński-Kucik, „A więc trzeba pisać cokolwiek bądź”: grafomania Parnickiego, w: Grafomania, red. M. Tramer, J. Zając, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2015, s. 109–126.
[13] W. Wiśniewski, Tego nie dowiecie się w szkole (z wizytą u pisarzy), t. I, Nasza Księgarnia, Warszawa 1979, s. 228.
[14] A. Juszczyk, Retoryka a poznanie. Powieściopisarstwo Tedora Parnickiego, Universitas, Kraków 2004, s. 66.
[15] Uparłem się, aby być pisarzem polskim. Z Teodorem Parnickim rozmawia Zygmunt Lichniak, „Kierunki”, nr 10/1988, s. 11–12.
[16] Za zwrócenie uwagi na to znakomite określenie dziękuję Antoniemu Zającowi (UMFK).
[17] J. Łukasiewicz, dz. cyt., s. 182.
[18] E. Canetti, Napady słów. Przemówienie w Bawarskiej Akademii Sztuk Pięknych [w:] Sumienie słów: eseje, przeł. M. Przybyłowska, I. Krońska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999, s. 228.
[19] M. Sprusiński, Z Teodorem Parnickim rozmawia… Atlas wyobraźni historycznej, „Nowe Książki”, nr 23/1970, s. 1443, cyt. za: A. Kozak, Wybrane problemy składniowe powieści Teodora Parnickiego „Tylko Beatrycze”, „Prace Literackie”, nr XVII/1975, s. 198.
[20] A. Kozak, dz. cyt., s. 198.
[21] W. Wiśniewski, dz. cyt., s. 228.
[22] T. Cieślikowska, Pisarstwo Teodora Parnickiego, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1965, s. 47.
[23] A. Libura, Składniowy kształt powieści „Rozdwojony w sobie”, w: Świat Parnickiego. Materiały z konferencji, red. J. Łukasiewicz, Towarzystwo Przyjaciół Polonistyki Wrocławskiej, Wrocław 1999, s. 180–181.
[24] E. Canetti, Napady…, dz. cyt., s. 225: „jestem tylko gościem w języku niemieckim, którego nauczyłem się dopiero mając osiem lat”.
[25] Tegoż, Ocalony język. Historia pewnej młodości, przeł. M. Przybyłowska, Czytelnik, Warszawa 1981, s. 127.
[26] M. Perloff, Ostrze ironii: modernizm w cieniu monarchii habsburskiej, przeł. M. Płaza, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2018, s. 228–229.
[27] A. Libura, dz. cyt., s. 176.
[28] K. Nastulanka, dz. cyt., s. 177.
[29] K. Morawski, Walka o język polski w czasach Odrodzenia, Krakowska Spółka Wydawnicza, Kraków 1923, s. 41, cyt. za: A. Wierzbicka, System składniowo-stylistyczny prozy polskiego renesansu. W. Górny, Składnia przytoczenia w języku polskim, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1966, s. 228–229.
[30] A. Wierzbicka, dz. cyt., s. 12.
[31] J. Derrida, Szibbolet dla Paula Celana, przeł. A. Dziadek, „FA-art”, Bytom 2000, s. 33.
[32] Z. Kadłubek, dz. cyt., s. 40.
[33] H. Bereza, Powieść już nie tylko historyczna, „Twórczość”, nr 6/1958, s. 127–128.
[34] G. Scholem, Lamentations of Youth: The Diaries of Gershom Scholem, 1913–1919, ed. and trans. A. D. Skinner, Cambridge, Harvard University Press 2008, s. 138.
[35] Z. Kadłubek, dz. cyt., s. 41.
[36] M. Perloff, dz. cyt., s. 191. 
[37] M. Czuchnowski, Koniec urody powieści. Kilkanaście uwag o nowej powieści Teodora Parnickiego, „Dodatek Tygodniowy Ostatnich Wiadomości”, nr 12/1956, [L, 304]: „językiem książki, korektą, germanizmami i rusycyzmami nie będę się zajmował, bo nie ma jednej strony bez błędu”. Takie uwagi zgłosił recenzent Końca „Zgody Narodów”. Zgodnie z przewidywaniami Giedroycia językowa komplikacja książek Parnickiego idzie odtąd crescendo.
[38] K. Nastulanka, dz. cyt., s. 7.
[39] Z. Kadłubek, dz. cyt., s. 37.
[40] A. Badiou, Święty Paweł: ustanowienie uniwersalizmu, przeł. J. Kutyła, P. Mościcki, Ha!art, Kraków 2007.
[41] K. Nastulanka, dz. cyt., s. 7.
[42] A. Bielik-Robson, Marański uniwersalizm. Benjamin, Derrida i Buck-Morss o kondycji uniwersalnego wygnania, przeł. P. Sadzik, „Etyka” 58, nr 1/2019, s. 191.
[43] Warunkowo, jako formę uniwersalizmu, Parnicki dopuszcza też tę zrealizowaną przez cesarstwo rzymskie. Postrzega je jednak głównie jako inkubator dla właściwej, chrześcijańskiej wersji uniwersalizacji. Opowiada o tym zresztą z właściwym sobie wyczuleniem na kwestie językowe. Fragment szkicu Parnickiego Rasizm. Rzym. Germanowie za: J. Łukasiewicz, dz. cyt., s. 119: „chlubą Cesarstwa Rzymskiego było też, że jednakowo czuł się Rzymianinem i z jednakową dumą mówił o sobie civis Romanus i Hiszpan, niewymawiający h na początku wyrazu, i Gallo-Rzymianin, już wówczas mówiący, miast dominusdominumlats, – i Afrykańczyk w rodzaju Apulejusza z Madaury, Tertuliana czy św. Augustyna, z trudem wymawiający dźwięk l”.
[44] K. Nastulanka, dz. cyt., s. 7.
[45] Taki jest punkt dojścia cytowanego już świetnego eseju Lipszyca.
[46] J. Derrida, Szibbolet…, dz. cyt., s. 61: „czy kiedykolwiek dokonuje się obrzezania bez obrzezania słowa?”.
[47] Uniwersalizm tej perspektywy pozwala znajdować dla siebie coś bliskiego także innym mieszańcom. Wielojęzyczność we właściwym i wąskim sensie słowa nie wydaje się tu obligatoryjna. Upór, by zostać pisarzem danego języka, neurotyczne cyzelowanie zgodnych z jego regułami zdań, które kasują jakąkolwiek językową spontaniczność, dają o sobie też znać niekiedy wewnątrz jednego języka. Dla przykładu wtedy, gdy odkrywa się dramatyczną nieuzgadnialność dwóch idiolektów, własnego, także klasowo ukształtowanego, który zaciera się na rzecz obcego, w którym chce się jednak asymilować. Można tego niekiedy doświadczyć na przykład w tekście akademickim, którego bohaterem mógłby być, załóżmy, Teodor Parnicki.



Piotr Sadzik – filozof literatury, krytyk literacki, eseista, wykładowca na Wydziale Polonistyki UW, autor książki Regiony pojedynczych herezji. Marańskie wyjścia w prozie polskiej XX wieku, współredaktor m.in. Widm Derridy (wraz z Agatą Bielik-Robson). Jako krytyk publikuje w „Dwutygodniku”, „Wizjach” i „Literaturze na Świecie”. Obecnie tłumaczy biografię Derridy i finalizuje doktorat o stanach wyjątkowych w pisarstwie Gombrowicza. Marzy mu się pisanie o marańskiej historii polskiego kina, krytycznej funkcji śmiechu u Monty Pythona oraz pneumatyzmie gry według Modricia-Pirlo.