Nie było innej rady. Łatwiej jednak radzić niż wykonać. Najpierw zwolnił za mało linki, potem kotewka trzykrotnie nie chciała ześlizgnąć się, wreszcie za którymś razem puściła. Wraz z końcem sznura wskoczył do łódki, która zaczęła nabierać prędkości. Słońce to wychylało się, to chowało za potargane chmury. Początkowo spław nie sprawiał żadnych trudności. Niepokaźne fale unosiły galar, huśtając nim w dostatecznym stopniu, by po chwili z coraz większym impetem dodawać mu prędkości. Uderzył wiosłem i ostrożnie śledził ruch dookolny. Zapora nagle zaczęła zbliżać się tak szybko, że nie wiedział, co ma robić z wiosłem. Rzucić po prostu do wody, złożyć na dno łodzi czy… i wtedy ujrzał w słońcu, które wychynęło na moment, coś nowego, co mówiło, że pięknie jest żyć, nie trocząc się zbytnio o to, co będzie po drugiej stronie tamy. A tam, w tej wyrwie, ścisk wody, natłok, szum i bulgotanie, fale spiętrzone, wysokie, że pokonać je aż strach, radość, niebo otwarte, wyrwanie ze snu, dźwięk dartego materiału, dźwięk musującej tabletki w szklance z wodą. Jeszcze kilka metrów. To musi być życie. Przykucnął, żeby nie stracić równowagi i nie wpaść do wody, gdy łódka bezwolnie balansuje na kolejnej fali. Łukasz sterując, nic się nie odzywa. On także. Są ograniczeni w każdym kierunku, zajmują środek między dwoma krańcami, przed nimi czeluść wezbrana ponad miarę. Za chwilę znajdą się po drugiej stronie. Już niedługo. Marek i Jan, stojąc na zaporze, przyglądają się z zaciekawieniem, jak łódź unoszona przez wezbraną wodę pędzi przed siebie. Ten ruch jest nieuchronny. Nikt i nic nie może powstrzymać umykającej w kipiel łajby, nikt i nic nie może jej zawrócić. Przestrzeń między zaporą a łódką zmniejsza się gwałtownie. Patrzę w nią z głębokim, urywanym oddechem. Mokro. Mokry ten świat. Zły, beznadziejnie mokry, rozhuśtany. Mnóstwo wody. A dalej? Co dalej? Tylko woda, wciągająca, zimna, wyczuwalna, pochłaniająca. W niej wszystko pływa, płynie z nurtem, aż trudno zatrzymać się w miejscu, choć nie ma w tym ani krzty chaosu. Wiatr wzmógł się i rozwiewał włosy. To, co otaczało nas zewsząd nagle stało się czymś zupełnie realnym, jakby nic prócz nas nie istniało. Wyrzuciłem w ową piekielną otchłań wszelkie wspomnienia łączące mnie ze światem, do którego chcę także natychmiast powrócić. Pędzimy, chybocząc się na wszystkie strony. W sitowiu na brzegach żaby nie kumkają. O pień jednego z kasztanów chylących się nad wodą opiera się Jan. A kiedy straciłem go z oczu, runęliśmy z falą w dół kaskady. Dziób łodzi zagłębił się w wodzie, by po chwili wznieś się na powierzchnię. Zaczęliśmy uderzać wiosłami, żeby jak najszybciej oddalić się, lecz wir wody zaraz za tamą był tak ogromny, że nie sposób było odpłynąć. Zaczęliśmy wirować, kręcić się w koło. Grzmot wody walącej w dół był ogromny i przerażający. Nie mięliśmy jak wydostać się z tego przytrzymującego nas obrotu rzeczy. W pewnej chwili udało nam się zbliżyć do chłopców stojących na śluzie. Wyciągnąłem w ich kierunku wiosło. Chciałem, by któryś złapał je i podciągnął nas do brzegu. Nie udało się. Wir był nieprzejednany, a woda przelewała się i przelewała i łódka zaczęła tonąć, więc skoczyłem do wody z myślą, że uda mi się odpłynąć i zostawić za sobą zbyt wielki hałas, zbytnie światło, zbytnią odległość i zbytnią bliskość, zbytnią rozciągłość i zbytnią zwięzłość, zbytnią prawdę, zbyt wiele rozkoszy, zbyt wiele współdźwięków. Zacząłem tonąć, więc także zdawać sobie jasno sprawę z tego, że śmierć czeka w głębinie. Tak szybko wszystko się dzieje, a ja nie chcę umierać za naród, w ogóle nie chcę umierać. Stawianie zaś oporu nie ma najmniejszego sensu. Po raz pierwszy poczułem, że jestem śmiertelny, a moje życie może się skończyć w każdej chwili.

*

Wystarczy, że odnajdę krzyż, a wszystko się zmieni i nadejdzie moment jasności. Wszystkie elementy znajdą się na właściwym miejscu. Dlatego wolno mi myśleć tylko o tym, co może okazać się przydatne. Teraz wszystko jest oczywiste. Na początku, kiedy Jakub zakochał się w Marcie, liczył na to, że ja już nigdy nie wrócę. Cały czas wiedział, że krzyż stanowi broń, że jeśli dobrze go ukryje, to skruszy jej poczucie małżeńskiego obowiązku. Krzyż był jego tajemnicą, która miała być na zawsze przed wszystkimi ukryta. Nie mógł zdobyć się na ujawnienie jej. Dopiero kiedy wszystko inne zawiodło, zrozumiał, że krzyż jest jego ostatnią nadzieją. Schował go więc i nie wspomniał o tym nikomu. Nie tylko ze względu na Martę i na matkę, ale też pod wpływem zwykłego instynktu samozachowawczego. Tylko że ja ten krzyż odnajdę, chociaż miałbym zajrzeć przed narodziny czasu i przestrzeni. Być może nie będzie takiej potrzeby, by głęboko w stronę początku wszystkiego sięgać. Może wystarczy drzwi otworzyć, co też uczyniłem, naciskając klamkę. Przez szybę wpadała długa smuga światła, toteż można uważnie zbadać wnętrze gabinetu, wszystkie kąty, sprzęty, przedmioty. Lecz światło nie było w stanie sięgnąć obrazu dalekiej przeszłości, zatem, starając się, by nie robić najmniejszego hałasu, otworzyłem inne drzwi i ostrożnie przez nie wyjrzałem. A tam wysoka trawa lekko kołysząca się gdzieś ponad głowami i mleczne obłoki na wyciągnięcie ręki, o dłoniach gładzących suchą ziemię, i zmierzch, i noc, dzień, jeszcze jeden dzień, dziesiątki lat, stulecia, przytłaczająca pustka kosmosu, rozszerzający się szybko Wszechświat. 

Gdy powrócił na swoje miejsce, po omacku zaczął zbierać narzędzia potrzebne do dalszego postępowania. W pomieszczeniu piętrzyły się kaftany i szaty, tkaniny i szale, mydła, pachnidła, puzderka i figurki. Strzałki i znaki gmatwały się coraz bardziej. Pomyślał, że to się nigdy nie skończy. Spojrzał i zobaczył dwie leżące drewniane sztachety. Sztacheta pozioma oddziela niebo od ziemi, zaś ramię pionowe na powrót łączy te dwa światy. Od razu zorientował się, że odnaleziony krzyż raczej nie jest do udźwignięcia. Tym bardziej, że w różnych miejscach jego dłoni pojawiły się kwadraty i trójkąty. Z coraz większym trudem poruszał się po tym wielkim labiryncie, zdając sobie sprawę, że wydarzenia mają taki przebieg, jakby je ktoś zaplanował ze szczegółami. Jest zatem korzystne dla człowieka mieć wiele przekonań, wielu bogów i wiele punktów odniesienia. Żeby opuścić to miejsce, muszę przejść przez puste kulisy i korytarze, dźwigając odnaleziony krzyż. Ten sam, który Jakub chciał Marcie na ścianie zawiesić. To nie Jakub będzie wieszał krzyż, lecz ja sam, bo niczego tak nie pragnę, jak zobaczyć teraz żonę i zdjąć z jej ramion część ciężaru. Bo mogę to zrobić. Jestem tego pewny. Minęły już dni naszych jałowych nieporozumień. Łatwo nam będzie znaleźć wspólny język teraz, kiedy nie dzielą nas już żadne tajemnice. Nasza miłość może być znowu krzepka. Ale to później, bo przypomniałem sobie o matce, ona zapewne już w ośrodku zdrowia. Nagadawszy się ze znajomą, sama udała się w dalsza drogę. No bo jak długo można czekać na syna marnotrawnego? Trzeba to sprawdzić! Rzeczywiście, na ulicy pusto. Nic to, wiem, gdzie szukać, jak trafić. Przechodząc przez rozkopany rynek, ominąłem nieliczne drzewa. Zbliżyłem się do schodów prowadzących do góry i poczułem wielki szacunek do tego, co się na niej znajduje. Patrząc przed siebie, niestrudzenie próbuję rozpoznać jakieś fragmenty pradawnej drogi, która prowadzi wprost na szczyt. Od lat była ona nienaprawiana, lecz dzisiejsza praca budowniczych nie pójdzie na marne, a trakt poprowadzi mieszkańców na sam wierzchołek wzniesienia. Niezwykłe właściwości kamienia, z którego buduje się ten gościniec, sprawią, że w przyszłości nic nie będzie mogło w pełni go przysłonić i nawet naturze nie wystarczy sił, żeby pochłonąć to wszystko, co pod stopami. Ponieważ kamienie układają się w drogowskaz mojego marszu, doskonale wiem, dokąd powinienem się teraz udać. Nawet z zamkniętymi oczami mogę iść przed siebie, licząc do dziesięciu, potem jeszcze raz i jeszcze raz, by po otwarciu oczu ujrzeć klatkę schodową, do której wchodzę raptownie w poszukiwaniu matki. Robotnicy uwijają się przy odnawianiu fasady, drażnią dźwięki wiertarki i brzmienie ścian odzieranych z tynku. Na parapecie okna zamigotał jakiś kształt. Jak ci lekarze pracują w takich warunkach, jak osłuchują chorych, przecież ich diagnozy w tym hałasie nie mogą być słuszne. Gdzie ta moja mama, w której kolejce utkwiła, pod którymi drzwiami? Muszę to natychmiast sprawdzić, żeby ją wesprzeć, dodać otuchy, wiem, jak bardzo w takich chwilach potrafi się denerwować. Być może nikt do tej pory nie zdążył jej jeszcze wkurwić. Dobrze, że wzięła ze sobą biblię, nic się nie stanie, jeśli przeczyta sobie kilka psalmów. To ją uspokoi. Kolejne drzwi przede mną. Kiedyś już byłem tutaj z matką, ale jakoś wszystko dzisiaj inaczej wygląda, trumny już z daleka straszą intensywnością barw. Różowe, fioletowe, groszkowe, bordo… do wyboru, do koloru. Korytarz zagracony nimi wprost niemożliwie, ku rozpaczy woźnej, odpowiedzialnej za porządek w tej części budynku. – Że też doktorzy nie mogą dbać o swoją własność – zasępiła się, chowając dłonie do kieszeni kwiecistego fartucha. – A kurzu! Matko święta, toż to się w głowie całkiem nie mieści, tu potrzebne są porządki dogłębne, sięgające do dna szuflad, skrzyń i niedostępnych półek, takie porządki, że cofnąć się nie można, gdy wszystko na podłodze, kiedy oni skończą z tą fasadowością, zwariować można, a pan pewnie do doktora Łukasza, od rana przyjmuje, chyba mamusię pańską widziałam, przechodziła tędy chwilkę temu. Nie cofam się, bo most spalony, trzeba brnąć dalej, każdy kto bierze się za porządki, musi być sędzią i poborcą w jednej osobie… to zostaje, z tym najwyższy czas się rozstać, to do sprzedania, tamto do wyrzucenia, nad innym trzeba się zastanowić, a to… jak mogłam o tym drobiazgu zapomnieć, wszak to prezent od Jakuba, porządki to podróż w przeszłość, bliższą i dalszą, po takich porządkach nie tylko w szufladach panuje ład, ale i we mnie, a mamusię pańską widziałam, widziałam, taką uśmiechniętą, i dobrze wyglądającą, chyba trochę przytyła od ostatniego razu, gdym ją widziała, ale dobrze wygląda, uśmiechnięta, to dobrze, to bardzo dobrze, i niech mi ktoś powie, że Goldbergowskie się do słuchania przy sprzątaniu nie nadają… no niech mi ktoś to powie… Bez niczyjej pomocy zaczęliśmy tonąć w tym korytarzu bez granic, w tłumie chorych ludzi, sam na sam, jak wobec żywiołu. Dopiero po chwili z kotłowni wyszedł palacz. Znam go z podstawówki, chodziliśmy do tej samej klasy. Jak ma na imię? Niech sobie przypomnę, no tak, przecież to Szymon. Zrzynał ode mnie na historii. Brzuch mu urósł, posiwiał, tak jak i ja zresztą. – Zgaś papierosa – to do mnie! Dozorczyni przytaknęła, chociaż przedtem wcale jej to nie przeszkadzało. – Do diabła! Tu się odbywa jakiś ceremoniał udawania. Oczywiście nie dotyczy to chorych, którzy tak licznie przybili, by ustawić się pod drzwiami gabinetów. Dozorczyni stanęła przed chorymi i krzyknęła: – Przystępujący do komunii, wystąpić! Pomyślałem, że się przejęzyczyła, przecież nie jesteśmy w kościele, ona zaś nie ma na sobie habitu, tylko fartuch w kwiatuszki. Prześlizgnąłem się między dozorczynią a palaczem i przyłączyłem do grupy, która zbierała się przed drzwiami zamykającymi dostęp do długiego korytarza prowadzącego na zewnątrz. Drzwi połyskiwały jasnym drewnem i stanowiły miłą oku uporządkowaną materię – na tle powszechnego rozgardiaszu. Odszukałem wzrokiem matkę, która siedziała na ławeczce miedzy dwiema kobietami. Po jej minie widziałem, że to towarzystwo nie za bardzo jej w smak. Palacz otworzył drzwi i pacjenci, zachowując ustalony porządek, weszli do korytarza. Dozorczyni ustawiła się przed wejściem do jednego z gabinetów, odwróciła się i dała znak, że pan doktor już jest i zaczyna przyjmować. Spojrzałem kątem oka na mamę i stwierdziłem z zadowoleniem, że jej twarz się rozchmurzyła. Palacz, stojący teraz na stopniach schodów, odwrócił się, trzymając w ręku klucze do pozostałych gabinetów. Zauważyłem niechętne spojrzenia rzucane ukradkiem przez obecnych, którzy stoją przed drzwiami gabinetów. Są to przeważnie ludzie z lekkimi grzechami. Nie ma wśród nich prawdziwych przestępców. Ci ludzie są tu za nadużycie zaufania, oszustwo, przestępstwo przeciwko obyczajności. Nie brakuje żebraków, którzy chcą teraz zwrócić na siebie uwagę palacza, chcąc, żeby ich zapamiętał i zimą udostępnił im kotłownię do przespania się na koszt parafii i organizacji dobroczynnych. Spojrzałem na mamę, która skinęła głową, że wszystko w porządku. Jak się zdaje, za chwilę powinna zostać przyjęta. Przed nią w kolejce jeszcze jedna osoba i już, każdy ma dosyć tego czekania. Wychyliłem się ostrożnie przez otwarte okno. Nie widać żadnych piorunów, trąb i tryumfalnych pochodów. Liście drzew nie drżą, zmęczone wsiąkającym w nie światłem. Po prostu, zupełnie zwyczajnie, jakby od niechcenia, idzie człowiek, niesie dzban wody. Ktoś niewielki, jego odzienie stało się lśniąco białe tak, że żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. Otworzył zamknięte dotąd na głucho drzwi. Dokąd prowadzą? Nikt nie zgadnie, dopóki nie naciśnie klamki i nie przekroczy płynnych granic otaczającego świata. Być może trafi na bryg Banbury i popłynie w niekończącą się podróż na kraniec wszystkiego, a być może zasiądzie do uczty wraz z mitycznymi bohaterami, wznosząc toast za toastem. Nie ma bowiem niczego ukrytego, co nie zostanie odkryte. A matka? Całkiem bym o niej zapomniał. Spoglądając przez okno, ujrzałem w dali jakiś inny raj: na rozległych stelażach plątanina szyn, rozjazdów, przekładni, automatycznych i ręcznych, stacje rozrządowe, semafory i wszystkie możliwe typy taboru komunikacyjnego: parowozy, elektrowozy, diesle, wagony osobowe i towarowe lory, cysterny i brankardy – całe imperium, w którym wszystko do siebie pasuje. Wszystko się zgadza. Wszyscy potrzebują wszystkich. Wszyscy stoją wobec wszystkich. Nagle zapragnąłem wydostać się na zewnątrz. Matka jeszcze nie wychodzi od lekarza, ale ja postanowiłem poczekać na nią przed przychodnią. Palacz wraz z dozorczynią odprowadzili mnie do wyjścia. W ich oczach widziałem tak dobrze mi znany, niemal pokorny wyraz niepewności. Twarze obojga były jak urzeczone. Oczy im błyszczały. Wargi mieli rozchylone. Nigdy nie widziałem czegoś tak nagiego, tak wyzbytego wstydu czy zakłopotania. Wszystko to trwało oczywiście parę sekund. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, byłem już na zewnątrz. Na ulicy. Minąłem dziewczynę, której ciemne włosy zwinięte w loki opadały poniżej ramion. Miała podobny płaszcz jak mama, tylko że nowy. Odwróciłem się, bo pomyślałem, że zanim matka wyjdzie z gabinetu od doktora, zdążę przejść się na cmentarz, który zresztą zaraz za kościołem położony, więc blisko. Zobaczę, co u ojca słychać, co tam na jego grobie, zapalę papierosa, powzdycham. Żebym tylko księdza proboszcza nie spotkał, nie chce mi się z nim teraz rozmawiać, tym bardziej, że on ciągle na kolanach i z miłością hymny pochwalne układa, zatopiony, zagłuszony, zaślepiony światłem trójcy przenajświętszej. Więc idę spokojnie drogą, między poboczami, bo jakżeby inaczej, mógłbym pociągnąć z butelki łyk wódki, ale nie mam przy sobie, tak jak niekiedy, gdy idę w odwiedziny do ojca na cmentarz. Będąc przy bramie, ujrzałem las krzyży. Jest ich zbyt dużo, żebym mógł wśród nich odnaleźć właściwy. Groby mam na wyciągnięcie ręki, zatem idę spokojnie alejką, odczytując napisy na nagrobkach. Cofam się pamięcią tak daleko, jak tylko potrafię. Nazwiska znajome przywołują wspomnienia, krajobrazy, zdarzenia. Przede mną ciągnie się podwójny rząd kamieni nagrobnych, tworząc pierwotną aleję. Teraz tylko skręcić w lewo, by przejść kilka kroków wzdłuż nierównego żywopłotu. W dole widać dolinę rzeki Białej i drogę ciągnącą się wzdłuż tej doliny z południa na północ i z powrotem. Pod stopami chrzęszczą mi skorupy wypalonych i poprzewracanych zniczy. Muszę je sprzątnąć, zanim przyjdzie dzień wszystkich świętych, bo tak nieładnie, gdy znicze pogaszone, a kwiaty zwiędnięte. Schyliłem się i  usłyszałem słowa poukładane, jakby to ojciec do mnie, napominał, doradzał, karcił, żebym odłożył wszystko na chwilę, wszystko, co robię, każdą rzecz, którą lubię, bo on chce mi coś powiedzieć. Nigdy nie mówił, ale teraz, gdy nie żyje, to musi, chociaż nie powinienem się spodziewać, że ma coś ciekawego do powiedzenia, coś mądrego? Nie. Nie i jeszcze raz nie. No bo czego mam się spodziewać? Że wszystko jest względne. Że z wnętrza ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Ojciec chce, żebym rozejrzał się wokół, przyjrzał dokładnie. Ale już jest za późno, moje patrzenie niczego nie zmieni. Moje zachowanie także. Więc nie mów mi o sztuce rozumienia wszystkiego, o sztuce rozwiązywania zadań. Zaraz, zaraz. Coś jest nie tak. Co ma zrobić człowiek, który nagle uświadomił sobie, że nic nie ma sensu? Tak, po prostu. Nic nie ma. I co? I co mu polecisz? Zrozumieć siebie? Sięgnąć po Freuda? Wiem, chcesz żebym zdał sobie sprawę, że niewidomi mogą wzrok odzyskać, sparaliżowani zacząć chodzić, trędowaci doznać oczyszczenia a głusi usłyszeć symfonię lub kantatę. Lecz ja nie oczekuję pomocy, bo wiem że jej nie otrzymam. Nie ma niczego takiego wokół mnie, co by mi pomogło, nie ma nikogo. Nie oczekuję pomocy, bo wiem, że jej nie znajdę. Jest jeszcze Bóg? Z pewnością, tylko niech zejdzie tutaj i powie mi, że jest przy mnie. Tak, wiem, że ty możesz to powiedzieć, bo już wiesz, że Bóg jest, że są święci albo że ich nie ma. Chcesz mi powiedzieć, że nie jestem sam w tym wszystkim. Że jest wiara, nadzieja, miłość. I mam teraz stanąć oko w oko, bo nie jest jeszcze za późno i powinienem dać sobie radę, choć mam już z górki. Mogę się jeszcze spełnić, czyż tak? Będę jeszcze szczęśliwy, czyż nie? Niczego nie będzie mi brakować, nieprawdaż? Proszę cię, powiedz coś, odezwij się. Nic, cisza, spojrzałem do góry. Nikłe chmurki, baranki, wszelki błękit, tak piękny, że kto wie, może po śmierci rzeczywiście idzie się do nieba. – Gdzie jesteś, Ojcze? Niebo jest tak błękitne jak oczy matki. No tak, pora wracać, nawet jeśli matka jest już po badaniu, powinna zaczekać na mnie, albo i nie. Ma klucz, zresztą brat jest w domu. Ma laskę, poradzi sobie, na pewno, lepiej jednak, jeśli się pospieszę. Dosyć tego patrzenia, rozglądania się chuj wie za czym. Co z tego, że posuwam się do przodu, kołyszę miarowo, gdy nadal jestem bezradny. Schyliłem się, żeby zasznurować buta, sznurówka się rozwiązała i zwisała, ciągnąc się po ziemi. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie znam kobiety, która idzie z przeciwka, a mieszkam tutaj od urodzenia. Obca twarz, obcy głos usłyszałem, gdy się ukłoniła. A za nią inna kobieta prowadzi dziecko za rękę. Najważniejsze jednak, że jestem bardzo blisko od domu, zwierząt, drzew, i w ogóle wszelkiego życia. Jeszcze tylko przejść szybko przez monotonny krajobraz namalowany szarością. Pokonać zgiełk miasteczka. Zgasiłem pospiesznie papierosa i ruszyłem na przód, po czym skręciłem w wąską, pustą przestrzeń. Czarne skazy, wirowały w szalonym tańcu, po czym rozpadały się na drobne kawałeczki. W powietrzu unoszą się białe płatki, bezwolne, miotane na wszystkie strony gwałtownymi podmuchami wiatru. Spoglądam na tę chaotyczną szamotaninę z ukosa. 



Waldemar Bawołek (ur. 1962) – debiutował w 1996 w PIW-ie zbiorem opowiadań Delectatio morosa. Wydał jeszcze siedem książek prozatoskich: Raz dokoła, Humoreska, To, co obok, Echo słońca, La petite mort, Bimetal, Pomarli, Furtka przy dozorcy. Trzy razy nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w małopolskich Ciężkowicach.

Ola Sadownik (ur. 1994) – rysowniczka, entuzjastka bazgrołu i wizualnego bajzlu. Mieszka w Łodzi, ale wszędzie szuka swoich kątów. Tworzy naokoło ludzkich ciał, stanów, głów.