Mamo?, mówi matka, ale to nie babcia stoi za uchylonymi drzwiami łazienki, tylko ja. W środku śmierdzi. Matka stoi boso, w koszuli nocnej, pochyla się nad czymś, co leży w szczelinie między wanną a pralką. Jej rozczochrane włosy, uwolnione rude węże, pełzną po spranej tkaninie opinającej wąskie plecy ku chudym, bladym ramionom. Odwraca się do mnie. Czuję jej nieświeży oddech, słodkawy po nocy. Wyjdź, mówi, tu brudno wszędzie. Nie słucham jej. Siadam na klapie sedesu. Zgięta w pół, podpierająca się o brzeg wanny, wydaje mi się niegroźna. Mamo!, tym razem krzyczy.

W drzwiach pojawia się babcia, ciasno owinięta pomarańczową, pikowaną podomką niczym jędrnym płatem łososia. Co chcesz?, pyta. Przynieś jakiś worek albo siatkę. I szmatę. W dwóch palcach matka z obrzydzeniem podnosi dżinsy ojca, ciemne, na sztywno zaimpregnowane wieloma rodzajami brudu, resztek i wydzielin, czymś, czego szczegółowy skład lepiej pozostawić w sferze niedopowiedzeń. Jezu, jęczy, odwracając głowę. Zaraz się zrzygam. Mamo, siatkę, szmatę daj! Babcia chce coś powiedzieć, ale ostatecznie zaciska usta i wychodzi. Wraca ze ścierką i wiadrem. Matka powoli opuszcza spodnie. Chciałaby odłożyć je na chwilę gdzieś poza zasięgiem wzroku i nozdrzy, ale nigdzie nie ma takiego miejsca, w którym nie byłyby one wciąż tym samym brunatnym, śmierdzącym wybrzuszeniem, ekscesem wydobytym pod mdłe światło żarówki. Upuszcza je więc obok szczeliny, bierze wiadro, stawia na dnie wanny i nalewa wody z prysznica. A na te spodnie coś?, pyta. Może dopierzesz jeszcze, mówi babcia. Nie dopiorę. Przez chwilę obie milczą, patrzą na siebie twardo. Babcia wzdycha. To co on nawyrabiał?, pyta niechętnie. A skąd ja mam wiedzieć?, wybucha z ulgą matka. Szczał, srał, rzygał, w rowie się tarzał, nie wiem. Chuj jeden. Zakręca kran. Moczy szmatę i pochyla się nad szczeliną. Zaraz się porzygam na te jego rzygi. Worek miałaś dać. Szkoda spodni, mamrocze babcia. Waha się przez chwilę. Wreszcie z kuchni przynosi kubeł na śmieci. Od razu wyjdę i wywalę, po co dobrą siatkę marnować?
Co za gnój, mówi matka, gdy zostajemy same. Nie masz już ojca. Chwilę był i się zmył. Taki to tatuś. Tatuś skurwysyn. Szmata w jej ręku energicznie kręci po podłodze ósemki. To niesamowite, jak sprawnie matka doprowadza rzeczy do dawnego porządku. Kiwam głową. Tak. Lepiej, kiedy go nie ma. Lepiej, żeby nie wracał. Prawda? Matka odwraca się, by nad wiadrem wyrżnąć szmatę. Prawda, mamo? Powiedz. Mamo, prawda? Prawda, mówi wreszcie ona.
Coś ci powiem, Krysia. Babcia z powrotem stoi w przedpokoju, sapie. Opróżniony kubeł lekko się kiwa w jej zaciśniętej pięści. Tak ja sobie właśnie pomyślałam. Że przecież każdemu może się zdarzyć. Ale co?, pyta matka. No, po pijaku zesrać się. Jak ty myślisz? Po jej twarzy błądzi zakłopotany uśmieszek. Podzwania kluczami. Matka wciąż zgięta w łuk wisi nad wiadrem, jest wąską, wyboistą drogą, po której przesuwa się wyczekujący wzrok mój i babci. Niezgrabnie zakładam nogę na nogę. Cmokam, zbyt głośno. Lepiej weź rozwód. Mówię ci, mamo. Grzęzną w ciszy nieporadne słowa, moje i babci. Matka prostuje się, zagryza wargi. Wzdycha. Wstań, mówi. Podnosi klapę i deskę. Wylewa wodę z wiadra. Ta szmata też do wywalenia. Daj, mówi babcia. Toć to całkiem dobra szmata. Wypiorę.

Okno w pokoju matki jest otwarte na oścież. Wietrzy się. Matka ściąga z półek rzeczy, przeciera je i odstawia na stół, do czasu aż usunie kurz z półek ciemnobrązowego segmentu, z miejsc ich stałego przebywania, poza zasięgiem moich rąk i wzroku. Na blacie wyrosło tymczasowe miasto przedmiotów, pękate domy puzder, świątynie szkatuł, parawanów z laki. Ukradkiem uchylam wieka, podglądam splątane kłącza biżuterii, pożądliwie międlę pożółkły, zapisany odręcznie papier, podszczypuję zagraniczne banknoty. Wszystkie te budowle mienią się złotem, pomarańczowe ryby, zachody słońca, góry o ośnieżonych szczytach i zielonych grzbietach, po których wdrapują się ludziki w spiczastych kapeluszach, rozłożyste obrazy w obrazach – kimona, do których białe, płaskie twarze kobiet wydają się być tylko dodatkiem.

Inne rzeczy matka wyprowadza. Na podłodze leży czerwona, podłużna torba z napisem SPORT. Obok skłębiona reszta rzeczy ojca, stos, na który matka rzuca wydłubywane z zakamarków należące do niego drobiazgi. Grzebię w nich w poszukiwaniu czegoś ciekawego do zabawy, czegoś do zabrania. Przerzucam brązowy ręcznik, majtki z dziurą, wgniecioną, wykrzywioną tubkę z resztką kremu do golenia, wypstrykaną zapaliczkę, poskręcane folijki, wyblakłe, zrolowane papierki. Pod kraciastą koszulą turla się śrubka, rozpłaszcza się gazeta, a pod nią zeszyt, ten sam, w którym ojciec rysował dla mnie psa. Matka wchodzi na taboret, a potem na parapet. Jedną ręką ściska ramę okna, drugą energicznie myje szybę. Strzykają jej nadgarstki. Otwieram zeszyt. W środku jakieś kołtuny, suche badyle przekreśleń. Dalej niedokończone męskie głowy, pomarszczone, topniejące twarze. Fragmenty rąk i nóg. Na dwóch stronach stoją na baczność trzy postacie, nagie ciała obwiedzione czerwonym, miękkim, rwanym konturem z widocznymi przeszyciami, wypustkami i zgrubieniami. I tylko jednej z nich, tej środkowej, przyznano szczelną, trójkątną zasłonę w spojeniu nóg, u tej po prawej stronie trójkąt jest nierówny, dziurawy, wybrakowany jakby, najmniejsza postać zaś została zupełnie jej pozbawiona, prezentując między nogami krótki szew. W niewyraźnych twarzach rozpoznaję matkę, ojca i siebie. Czuję, jak zalewa mnie fala wstydu z powodu rozczytania mojej nagości, mojego śmiesznego nierozwinięcia, a przecież ojciec mnie nie widział, nigdy, jak to możliwe, że wie, czego nie mam?

Odrzucam zeszyt na stos. Matka zamyka okno i robi lufcik. Klęka, strzyka jej w kolanach. Upycha rzeczy ojca do torby. Stawia ją obok drzwi, na stercie papierów i gazet przeznaczonych na śmietnik. I staje naprzeciw babci, która nabiera powietrza w płuca, nadyma się ciężko, w końcu wypuszcza z siebie słowa: a ta torba to gdzie? Na śmietnik, rzuca matka, odwraca się, przechodzi przez pokój i siada na brzegu kanapy. Kładzie sobie na kolana kartonowe pudło z niedokończonymi robótkami ręcznymi, zawieszonymi na drutach skrawkami, napoczętymi motkami różnokolorowych wełen. Zanurza w nie dłonie, nawet tam, w świecie niedokończonych, splątanych rzeczy, potrafi zaprowadzić porządek. Babcia nie wchodzi do pokoju. Nieruchomo stoi w drzwiach, na szeroko rozstawionych nogach o masywnych łydkach i nabrzmiałych żyłach, wystających spod białego fartucha w żółte i czarne maźnięcia, mlaszcze, trawi odpowiedź matki, aż wypływają z niej kolejne pytania: Poszłabyś może do jego matki, co? Przemówiłaby mu, co? Nie widzi ci się to, co? Masz rację, nie widzi mi się to, odpowiada matka. Babcia oblizuje wargi. Kręci kółka językiem. Wprawia w ruch swój drugi głos, uruchamia lawinę lamentu, śpiew bez melodii, łkanie bez łez: O Jezu, Krysia, jakże to? Jakże to? Jak to teraz będzie? Ja ci i dzieciaka pilnowałam, wychowywałam, jak była chora, i tego, no, też chcę pożyć trochę, odpocząć, co ty myślisz? Obiady gotuję i wszystko, od ciebie ani złotówki na jedzenie nie zobaczyłam, ja ci nie żałuję, ale to kosztuje, tak samo woda, światło, gaz, mieszkać za darmo każdy by chciał! Ja cię nie wyganiam, ale ona tego nie je, tamtego nie je, już sama nie wiem, co mam jej dawać, no powiedz ty? Ja wam nie żałuję, to nie o to się rozchodzi, ale Krysia, no powiedz, tak sama z siebie, że mogłabyś te parę groszy dać, dołożyć się, a ty nic nie pomyślisz, że ja też chcę pożyć, kupić sobie coś. Ja ci nie wypominam, nie o to idzie, ale powiedz, no powiedz, czy ja nie mam racji, w pojedynkę z dzieciakiem to co ty zrobisz, do czego ty dojdziesz, z czego ty dorobisz się? Nigdy nie wyjdziesz na swoje, nie wyprowadzisz się, ja cię nie wyganiam, ale ja chcę kiedyś pożyć, pomieszkać sobie, porobić sobie i wszystko, pożyć, pożyć sobie! I jak to wygląda, sąsiadka mnie już drugi raz pyta, że Józka coś długo nie widać, nie wiem, co mam odpowiadać. To nie o to chodzi, wy moje dzieci, ja was kocham i wszystko, ja ze swoim starym od jednej łyżki dorabialim się, nie powiem, że czasem były kłótnie czy coś, ale nigdy nie było tak, myśmy żyli i pracowali, odkładali, żeby tobie było lżej! Ty musisz do zgody dążyć, ty musisz z Józkiem dogadać się! No, jak będzie?

Matka odwraca głowę do okna. Krzyżuje nogi i ręce. Jej twarz jest sucha, nieruchoma. Do pokoju wdziera się słońce. Jaśnieje złote miasto na stole, ołtarz z laki, sen matki. Uporczywie się w niego wpatruję, w malowane zwierzęta, ludzi i krajobrazy, ale wyobraźnia mnie zawodzi. Obrazy stają się coraz sztuczniejsze, odległe i odrębne, jak matka, której gestów nie potrafię odczytać. Przyswajam sobie jej świat wraz z nią samą jak słowa, których znaczenia nie rozumiem, a które chłonę, by potem obracać je w ustach z satysfakcją i ze smakiem udając, że współdzielimy razem jakąś tajemnicę lub choćby cokolwiek.

Nie wiem, co to będzie, nie wiem, mamrocze babcia, kręcąc z dezaprobatą głową. Schyla się i wysuwa tułów tylko na tyle, by sięgnąć po torbę z napisem SPORT. Znika w przedpokoju.



Wiktoria Bieżuńska – studiowała historię sztuki i filologię polską. Publikowała teksty krytyczne o sztuce współczesnej w magazynach „Obieg” i „Szum”. Obecnie próbuje pisać prozę. Mieszka w Gdańsku.

Maria Pietras (ur. 1997) – skończyła LP w Lublinie z dyplomem na specjalności tkanina artystyczna. Ilustratorka, graficzka, studentka III roku grafiki warszawskiej ASP. Jej prace charakteryzują się mnogością kolorów, zróżnicowaniem struktur oraz linearnym detalem.