Lat masz niewiele, może dziesięć. Plaża jest położona dwadzieścia kilometrów za miastem. Kiedyś była tu wioska rybacka, później kutrową drobnicę wykosiły stąd trawlery z odległego Pucka. Stopniowo wyłoniła się strefa barwienia ciał słońcem.

W takie dni rodzic zwraca na ciebie mniejszą uwagę niż zwykle. Pozostawiony na plaży robisz to, co w takich miejscach robią mali ludzie. Przeglądanie niezliczonych małych rzeczy: kamienie, kawałki roślin, drobne organizmy, resztki zniszczonych przedmiotów, których znaczenie przestało działać. Słońce wytrawia ich kontury w wymiarze, o którym potem usłyszysz jako o czwartym, a jeszcze później dowiesz się, że to nieprawda, że kosmos, a więc i plaża, zbudowany jest inaczej. W końcu dotrą do ciebie informacje, że ten wymiar wcale nie istnieje, nie istnieje czas, tylko ludzkie mózgi wraz z podłączonymi do nich peryferiami w ten oto prymitywny sposób, budując na własne potrzeby poczucie upływu czasu, mogą przeprowadzić nas od narodzin do śmierci (potem dowiesz się także o pracach nad nieśmiertelnością, które mogły oznaczać chęć likwidacji czasu na własną rękę; stopniowo, kawałek po kawałku, z biegiem czasu miał on tracić na znaczeniu, potrzebowano tylko czasu). Wędrując z miejsca na miejsce, docierasz do małej wydmy, piętrzącej się blisko brzegu. Na szczęście jesteś w posiadaniu niezłej pomarańczowej łopatki. Wgryzasz się w piasek. Jest tu mniej żywych organizmów, więcej sztucznych szczątków, tyle samo niepowtarzalnych kamieni i szlifowanych wodą patyczków. Zagłębiasz się coraz bardziej w wydmę. Nagle łopatka trafia na przeszkodę. Twarda, nieustępliwa materia, która nie chce się przesunąć ani wydłubać na powierzchnię. Kopiesz wytrwale, poszerzając dołek. Wkrótce światło dnia ukazuje duży owalny zegar – że to manometr, dowiesz się kilka godzin później; takiej nazwy użyje sąsiad Gerard, spotkany na klatce schodowej czteropiętrowego bloku. Póki co, przedmiot jest dla ciebie wielkim zegarem, pochodzącym z okrętu podwodnego, który zatonął, umykając pościgowi ścigaczy i niszczyciela; okręty podwodne to dla ciebie wciąż stalowe ryby, nieznające ograniczeń przestrzeni wodnej, lecz cierpiące na chorobę czasu, zmuszającą je do częstych wynurzeń w celu uzupełnienia zapasów powietrza i wątku.

Wątrób.

Z wątrób wróżono, kiedy warto się wynurzyć, żeby odpalić torpedy w kierunku obcych.

Zegar-manometr ma biały cyferblat, litery i cyfry czarne. Zabierasz go ze sobą, tego dnia łopatka już nie pracuje. Co rusz wracasz do znaleziska, przyglądasz mu się uważnie, próbujesz dostać do środka. Bezskutecznie. Jedynie mała śrubka wystająca z boku daje się swobodnie odkręcić i z powrotem wkręcić. Robisz to często, na plaży, w drodze powrotnej, już w mieszkaniu. Przypomina to tybetańską modlitwę z użyciem ruchomych wałków. Ale o tym akurat nie wiesz. Nie słyszałeś jeszcze nazwy Tybet. Słyszałeś nazwę u-boot. Ktoś mówi ci o żółtej łodzi podwodnej. Widziałeś okładkę książki o iluś tam tysiącach mil podmorskiej żeglugi. Były też opowieści o łodziach podwodnych w kosmosie. Przylatywały z odległych galaktyk, pokonując czas, i nie wiadomo czego tak naprawdę chciały. Istniały rozmaite wyjaśnienia. Czułeś, że żadne z nich nie odpowiada prawdzie. Czasem przeczyły sobie wzajemnie, żadne nie miało poważania u pozostałych. Walczyły ze sobą jak pancerniki, prowadząc stały, nieskuteczny ostrzał przeciwnika z wielkiej, bezpiecznej odległości. Byłeś zdany na siebie.

Naraz manometr stał się najważniejszą zabawką. Chociaż to niedobra nazwa. Słuszniej byłoby powiedzieć, że zajął nieletni świat i zaczął akcję przekierowania zdarzeń na inne tory, być może wnikając w przestrzeń właściwą, której nazwy póki co nie można było znaleźć. Tak sobie to zresztą tłumaczyłeś. Nie ma nazwy na te rzeczy. I – co więcej – nazwy nie są tutaj wymagane. Trudno powiedzieć, jakie było źródło tego mniemania: młodociane lenistwo, nieumiejętność stworzenia wiarygodnej nazwy czy coś zupełnie innego. A może spodziewałeś się, że nazwa przyjdzie z czasem? Że wychynie z zamglonej przyszłości, przybywając jak statek, który musiał pokonać szmat drogi, a nawet przybyć z innego wymiaru.

Równocześnie zaczęło dziać się dziwnie i groźnie. Wkrótce, podczas gorączki, która złożyła ciebie wraz rozkwitem infekcji anginy, w drzwiach twojego pokoju pojawił się Querubin Treść, nieczłowiek w formie człowieka, i oświadczył, że masz osiemnaście błysków Swego Czasu, by nawiązać kontakt z Panią Atomą. Jeśli tego nie zrobisz – powiedział Querubin – będzie tak: i gwałtownie uniósł prawą nogę, kopiąc powietrze tuż przed tobą. W krótkim poglądowym widzie wystrzeliło cię z łóżka, w mig pokonałeś dystans do chmur, przebiłeś ich pokrywę, leciałeś dalej w górę, docierając szybko do Warstw Ostatnich, gdzie umarłeś, a twoje zwłoki pożarły chrabąszcze w wymyślnych strojach z ludzkiej skóry.

To się nie stało. To miało się stać, jeśli nie podejmiesz wysiłku znalezienia Pani Atomy. Jednak nie z powodu tej groźby poczułeś, że będzie tak, jak każe ci nieczłowiek. Nagle nabrałeś pewności, że jest to najważniejsza rzecz w twoim życiu i za wszelką cenę musisz znaleźć Panią Atomę, kimkolwiek jest i gdziekolwiek przebywa.

Kiedy przypieczętowałeś skinieniem rozpalonej głowy zgodę na podjęcie się misji, Querubin Treść zniknął, nie powiedziawszy, co ma się stać po znalezieniu zaginionej. Nie widziałeś nic dziwnego w braku tej wiedzy. W końcu zbyt wielka ilość jawnych informacji mogła was zdradzić.

Manometr umieściłeś w mocnym kartonowym pudełku, które swego czasu zawierało komplet sztućców ułożonych piętrowo. Usunąłeś ze środka przekładkę i manometr znalazł odpowiednią obudowę. Wewnątrz znalazło się jeszcze miejsce na kostkę do wytwarzania fal eN, w której posiadanie wszedłeś kilka tygodni wcześniej, w wyniku dziwnej przygody, o której nikomu nigdy nic nie powiesz. Jako ostatnia w pudełku wylądowała szklana kula z zatopioną wewnątrz tropikalną wyspą. Z kawałka morza wystawała płetwa delfina (Daniel z klatki C twierdził, że to tuńczyk). Samą wyspę porastały trzy mocno schematyczne palmy, a obok nich stało niezidentyfikowane zwierzę przypominające barana. Do wewnętrznej strony wieczka przykleiłeś znaczek z Indii. Ukradłeś go wcześniej podczas urodzin u dalekiej cioci (ci ludzie nigdy go nie docenią, bo trzymają ten cud w dziwnej książce wraz z setkami innych znaczków bez mocy. U mnie będzie jedyny, najlepszy – wibrowała argumentacja, skierowana do siebie).

Pierwszy udany lot odbyłeś w kierunku Ziemi TakNie, gdzie znajdowały się ponoć Maszyny Wyjaśniające i logiczne drzewa, wydające co jakiś czas owoce wskazówek. Sama podróż przebiegła bez przeszkód, ale jej cel przedstawiał opłakany widok. Zupełnie niedawno ktoś splądrował to miejsce. Maszyny rozbito na drobne części, a las logicznych drzew został spalony; nad ziemią unosił się jeszcze dym, nos wypełniał zapach spalenizny. 

Ktoś cię ubiegł.

Wróciłeś stamtąd przerażony i z miejsca zapadłeś w długi ozdrowieńczy z zasady sen, gdzie czekał nadprzestrzenny dźwięk hharrarr.

Hermann von Huske, odkrywca i badacz dźwięku hharrarr, nie zdołał wydać swojej fundamentalnej pracy za życia. Dzieło ukazało się pośmiertnie, w roku 1963, w holenderskim wydawnictwie Domaneus (tekst opublikowano w mocno okrojonym kształcie, ponieważ znaczna część rękopisu nie poddawała się odczytaniu). Szóstego sierpnia 1961 roku Hermann von Huske, czterdziestoczteroletni antropolog-akustyk, wyszedł z budynku szwajcarskiego instytutu Pfaffold, gdzie na zlecenie konsorcjum branż motoryzacyjnej, tekstylnej oraz sprzętu elektrycznego opracowywał OSD (optymalne spektrum dźwiękowe) mające zastąpić standardowy muzak dla hal fabrycznych i otwartych przestrzeni biurowych. Celem badań była ocena możliwości „podsterowania dźwiękiem aktów pracy”. Zajęcie to von Huske wykonywał w celach zarobkowych, korzystając przy okazji z dobrodziejstw sprzętu Instytutu, by poczynić postępy w badaniach nad dźwiękiem hharrarr, który był jego obsesją. Skręciwszy z Gutstrasse w kierunku Letzigraben, mijając kawiarnię Überschall Creme, w której czasem samotnie przesiadywał, próbując pojąć, dlaczego znalazł się na tym świecie (jego związek z Lorettą Laubfurt nie wytrzymał próby czasu, prawdopodobnie z powodu przerażającej monotonii życia, jakie prowadził uczony), Hermann von Huske znalazł się na linii strzału pocisków oddanych z karabinu automatycznego. Według zeznań świadków, strzały padły z okien czarnej Alfy Romeo Gulietta. Nikt nie rozpoznał sprawców. Nikt nie zapamiętał numeru rejestracyjnego auta. Kule przebiły serce i mózg uczonego, kasując życie i myśli.

Hermann von Huske był jedynakiem, jego rodzice od dawna nie żyli. Zarządca kamienicy był zmuszony wezwać policję, by komisyjnie otworzyć drzwi małego mieszkania ofiary. Wewnątrz, oprócz zwyczajnych przedmiotów osobistych, znaleziono prawie ukończoną pracę Dźwięk hharrarr. Zewnętrzna przestrzeń wewnętrzna. Wstęp do zagadnienia. Oprócz tego bogatą bibliotekę z książkami dotyczącymi akustyki, antropologii czy biologii zwierząt wydających dźwięki. Z literatury pięknej tylko Moby Dick, z mało czytelnymi adnotacjami na temat głosów waleni. Policja szukała śladów pozwalających odpowiedzieć pytanie: Dlaczego zastrzelono Hermanna von Huske? – lecz poza kartką z niezrozumiałą notatką: „Prawo nie słuchać głosu”, nic nie znaleziono. Sprawa została szybko zamknięta. O uczonego nie miał się kto upomnieć, a jego znaczenie dla kogokolwiek było bliskie zeru. Pytanie, dlaczego strzały oddane w kierunku prezydenta czy papieża wymagają niezwłocznej i skutecznej reakcji oraz obchodzą wszystkich, poza tym, że jest naiwne, stanowi także element sporu o naturę osoby fizycznej, czyli o jej przyszłość.

Dźwięk hharrarr szybko odchodzi (nie zdążył nawet zadziałać). Pojawiają się dwa głosy: rozmyte, rozciągnięte między pomieszczeniem, w którym leżysz, a dalekimi lądami, do których nigdy nie uda ci się dotrzeć, chyba że w formie niewydarzonego bardo, w sektorze niedwoistości. Czasami głosy gęstnieją, prowadzą rozmowę. Nagle słyszysz, że do twojego wieku dodają czterdzieści lat i jesteś dla nich niemłodym facetem, któremu nie warto już niczego podawać. Głosy znowu stają się niezrozumiałe, zwolnione jak ruch płetwy wieloryba, jak gardłowy zaśpiew azjatyckiego szamana. Oczy masz wciąż zamknięte, lecz za wątłą zaporą powiek, zrobionych chyba z owadzich skrzydeł, dostrzegasz pokój szpitalny wypełniony aparaturą mrugającą dziesiątkami światełek, czasem poruszającymi się jak rój krabów. Przewody różnych rozmiarów w barwach mórz południowych i cytrusów kłębią się, masz wrażenie, coraz bardziej, rosną błyskawicznie jak tropikalne pnącza po deszczu. Naraz przechodzi przez nie coś mrocznego, ruchoma ciemność wędrująca jak drapieżny owad olbrzym, i choć wszystko odbywa się na zewnątrz, czujesz, że to samo pracuje w tobie; coś ci zabierają, coś innego umieszczają w miejsce usuwanej części. Widzisz twarz kobiety, dość ostrą, jak wpatruje się w ciebie, a właściwie w skupieniu odczytuje z ciebie trudny tekst; chcesz wiedzieć, czy jest zadowolona, czy to wszystko nastraja dobrze, lecz nie masz do tego dostępu. Naraz przejmuje cię lęk – kobieta ma na rogówkach soczewki kontaktowe w kolorze opium i jest MedUseą, technikiem medycznym biegłym w wykonywaniu „przestawienia”. Wyobrażasz sobie, że należy do szajki łapaczy i ten zabieg jest nielegalny. Kto mógł zapragnąć twojego ciała? W czyim ciele znajdziesz się po zabiegu? Jesteś nieruchomy, jesteś z kategorii najbardziej nieruchomych rzeczy na świecie.

Wynalazek Petera Cesementa był nieoczekiwany, zwłaszcza w dobie wieszczonych szans na transfer świadomości człowieka do pamięci komputerów, oddzielenia jej od ciała i nadania długo oczekiwanej autonomii. Mimo znacznych nakładów finansowych i wielu badań prowadzonych na całej planecie, utknięto w martwym punkcie, i nawet dyskusje o etycznych kontrowersjach dotyczących cyfrowej procedury konwersji świadomości zdążyły się wypalić, tracąc pierwotną żywotność. Nikt nie spodziewał się, że archaiczna i dość śmieszna analogowa operacja, taka jak fizyczna zamiana głowy w ciele człowieka, nagle stanie się możliwa, dość łatwa do przeprowadzenia, w dodatku mało ryzykowna.

Metoda opracowana przez Cesementa była prosta, choć z medycznego punktu widzenia niezwykle wyrafinowana. Uczony uzyskał szereg patentów związanych z samą metodą, jak i paroma substancjami, potrzebnymi do wykonania zamiany. Po serii niejawnych operacji, zakończonych we wszystkich przypadkach bez powikłań, upubliczniono odkrycia. Klinika doktora Cesementa z miejsca osiągnęła sukces, a jej filie zaczęły powstawać na terenie całej Europy, potem także w Afryce. Głosów sprzeciwu i prób prawnego zakazu było rzecz jasna mnóstwo (agendy religii monoteistycznych otwarcie nawoływały do ataków na kliniki), lecz zręcznie skonstruowana umowa między stronami zamiany wykpiwała te wysiłki, czyniąc je nieskutecznymi. Zamiana głów stała się z biegiem czasu bardzo popularna, tańsza i – co ważniejsze – odwracalna.

Pani Atoma czeka. 

Jak to?

Gorączka nie do zbicia. Niepokój matki przebija się przez warstwy maligny i spływa dalej, za krawędź świata, gdzie dogorywają nienazwane gwiazdy. W tym stanie staje się dla ciebie jasne, że jej troska dotyczyła, dotyczy i będzie dotyczyć jedynie twojego ciała (na przykład tego, byś był w stanie zarobić na dalsze utrzymanie ciała na bezkolizyjnej drodze do zgrzybienia), a to, co teraz niepewnie pulsuje, przeskakując od obrazu do obrazu, od myśli do myśli, od wersji wypadków do wersji wypadków, stanowi dla niej fenomen przezroczysty i niewarty specjalnych zabiegów. 

Jak oddech.

Patrzysz z łóżka na prostokąt otwartych drzwi. Tym razem stoi w nich ludzki szkielet. Jest trochę schematyczny, mało wiarygodny. Nic nie mówi; jesteś zmuszony patrzeć na niego w oczekiwaniu na rozwój wypadków.

Gdzie mój pulpit? – pytasz.

Szkielet znika po mrugnięciu powiek.

Jest ciebie coraz mniej, chociaż nie ma to nic wspólnego z chorobą. Wyobrażasz sobie, co ludzie i historia są w stanie zrobić z twoim ciałem. Co robią i co będą robić. To wszystko jest niewiarygodnie nudne. Nikniesz, bo myślenie o tym utlenia umysł. W ciele umysł nie jest bezpieczny. Jest jego częścią, a to błąd.

Gorączka trwa i trwa. Przychodzi lekarz i daje matce receptę na nowy antybiotyk. Nie widzisz twarzy medyka, słyszysz tylko głos. To brzmienie ojca, od zarania dziejów nawykłego do udzielania porad i wyprowadzania maluczkich ze zdradzieckich cieśnin błędów i chorób. Brzmienie, które pojawia się niekoniecznie każdego dnia, lecz gdy nastaje, trzeba mu ulec.

Nie jesteś do tego przyzwyczajony. Twojego ojca, o ile istniał, porwał prąd zatokowy historii, wydarzenie z pierwszych stron gazet. W swoim czasie zostanie może bohaterem, a jego imieniem nazwą jedną z podrzędnych ulic albo plac zabaw dla dorosłych.

Głos ojca, który daje kupon do przyszłości. Posiada go, ponieważ posiadł wiele informacji na temat kształtów, których świat nabierze za jakiś czas. Albo tak mu się tylko wydaje. Bywa, że potrafi mówić o nich bez końca.

Ale od początku. Urodziłeś się w rodzinie zwykłych ludzi. Matka pracowała na kolei w barze na dworcu głównym. Ojciec był kierownikiem jednego z portowych magazynów. Kiedy miałeś pięć lat, zginął podczas opozycyjnej demonstracji. Podpalając oponę, niechcący podpalił też siebie. Do tej pory historia nie wie, jak to traktować, jednak przeważa pogląd o męczennictwie. To typowe rozwiązanie w tych stronach, zgodne z licencją wykupioną przeszło tysiąc lat wcześniej przez króla, który handlował ludnością swoich ziem ze światem arabskim. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiesz.

– Przyszłość jest niezgodna z planem. A są tylko plany – powiedział malutki stary król innego miejsca i założył żółto-pomarańczową bluzę z wielkim kapturem, o kilka numerów za dużą. Mógł zrobić – jak go uczono – wszystko, i właśnie część wszystkiego uczynił.

Głos ojca brzmi nadal, gdyż jest podobny do głosu każdego innego ojca. Głosy innych ojców są niezmiennie przebojem tego świata, nigdy nie schodzą z Top One. Głos ojca zawsze ma związek z przyszłością. W jego wydaniu przyszłość to: 1) prosta 2) kręta droga, którą trzeba dzień po dniu żmudnie wypełniać kostką brukową, by pewnego dnia znaleźć się: 1) w swoim domu 2) w domu panującego 3) w domu wolnym od panowania.

W ten sposób ojcowie mylą przyszłość z losem osoby fizycznej.

Ojcowie pracują dla przyszłości, niektórzy nawet ją projektują. Dla nich przyszłość to ulepszona teraźniejszość. Jednak przyszłość, która staje się teraźniejszością, nie jest już warta zachodu. Teraźniejszość to nieudana niedawna przyszłość. W jej koszcie zawarta jest kolejna przyszłość. Ojcowie kolekcjonują przyszłości w opowieściach. Są one gwarantem ojcowskiej doniosłości. Żaden z ojców nie boryka się z pamięcią o tym, że teraźniejszość była jeszcze niedawno przyszłością. Żaden nie powie, że za najbliższą przyszłością czeka kolejna, którą opisze, gdy ta najbliższa runie w teraźniejszość. Żaden nie przyzna, że każda kolejna przyszłość była upadkiem, z którego podźwignąć się można nie inaczej, jak tylko stwarzając kolejną upadającą przyszłość. Trudno im przyznać, że żadna przyszłość świata nie zdała egzaminu. 

„Przyszłość jest dla naszych dzieci”, mówią ojcowie, oddalając w ten sposób od siebie odpowiedzialność za kształt i los przyszłości. Nieudana przyszłość, wyrobiona w pośpiechu, na boku wielu innych obowiązków, takich jak zabawa z dzieckiem, jest naznaczona winą tych, którym próbuje się zaszczepić wirusa przyszłości, podczas gdy dopiero ćwiczą się w operowaniu nielekkością teraz.

„Boję się o twoją przyszłość”, brzmi ostrzeżenie, którego sztukę komunikowania ojcowie mają w małym palcu. „Twoją” – tym jednym słowem, winkrustowanym w proste zdanie, przenoszą całą winę na małych obywateli, którzy dopiero co zaczęli orientować się w teraźniejszości, a przyszłość znają głównie z oglądu jej resztek, czyli zużytych obrazów i lichej przeszłościowej materii. Operowanie strzałką „przyszłość” jest dla ojców dyscypliną umacniania strzelistej męskości. Stąd ich bezsilność, czasem popadanie w śmieszność, nierzadko w ruinę.

Wychodzisz z gorączki z pomocą nowego antybiotyku. Zadziwiające, ile splendoru i pieniędzy dostał od losu i sił ekonomii Aleksander Fleming dzięki przypadkowi – przypisaniu znaczenia resztkom na dnie jednej z szalek Petriego. Podobny przypadek – towarzyszący badaniom nad syntetyzowaniem pochodnych kwasu lizergowego, w celu opracowania leków ograniczających obkurczanie macicy – był udziałem Alberta Hofmanna. Pracował jako chemik w Farmaceutyczno-Chemicznych Laboratoriach Badawczych koncernu Sandoz AB w Szwajcarii, kiedy pewnego dnia, prawdopodobnie z powodu drobnej nieszczelności aparatury, do jego organizmu dostała się mikroskopijna dawka substancji aktywnej LSD-25, zsyntetyzowanej pięć lat wcześniej. Przeżył pierwszy w historii trip po LSD i docenił jego znaczenie. Do końca życia naukowo zajmował się naturalnymi substancjami, ciesząc się niszową sławą i poważaniem za swoje dokonania, podczas gdy oszalałe elity polityczne począwszy od połowy lat 60-tych wciągały psychodeliki na indeks substancji zakazanych, nakładając długoletnie kary więzienia za posiadanie najmniejszych ilości tych groźnych dla „światowego porządku” destabilizatorów społecznych.

W obrazie i losie Fleminga jest tyle samo nadmiaru, co nudy. Za jedno dość przypadkowe odkrycie – niezliczone nagrody, splendor, świadczenia finansowe, niekończące się pasmo wdzięczności mieszkańców planety, gmach wszechstronnych korzyści. Odebrał od króla tytuł Rycerza Kawalera. Jest asteroidem. Jest szkołą średnią w Bułgarii. Odpowiada idealnej ojcowskiej recepturze na przyszłość: „Zrób raz a dobrze”. 

Jednak Hofmann, syntetyzując LSD, inną niezwykłą substancję, powstałą przy okazji, pozostał tym, kim był – chemikiem w koncernie, człowiekiem w zasadzie niesłynnym, choć docenianym w pewnych kręgach; kłopotliwym ojcem, z którym nie wiadomo co zrobić. Penicylina, dając początek dynastii antybiotyków (przeciw-życin), ratowała każde ciało, ludzkie i zwierzęce. LSD, kłopotliwy substrat, nazwany psychodelikiem (objawiający-umysł/duszę), głęboko wpływał na świadomość, dając jej okazję, by doświadczyć stanów, których żadne życie samo z siebie podarować nie potrafi. Pierwsze odkrycie chroniło jedynie kształt rzeczywistości (zachowanie stanu liczbowego ludzkości, pogłowia zwierząt), drugie niosło wartości wymierzone w przyszłość, pierzchające spod władzy przełącznika przedtem/teraz. LSD oferowało doznania wymykające się powinnościom standardowych nauk przyszłościowych, dając rodzaj czasu/nieczasu, kontakt ze światem regulowanym pracą innych maszyn niż ludzkie. Intencją Hofmanna było, aby nauka zbadała te maszyny i wprzęgła je w procesy rozwoju człowieka. Jak wiemy, tak się nie stało. W 1966 roku LSD zostało zdelegalizowane w USA, wkrótce w ślad za mocarstwem poszły wszystkie kraje-papugi. Dietyloamid kwasu D-lizergowego zaczął pokątne życie w podziemiu, zasilając egzaltacje licznych guru, samozwańczych wtajemniczonych i poszukiwaczy metabolicznych przygód. Jeśli zmieniał czyjeś życie, to nieoficjalnie i niezgodnie z prawem.

Natomiast firma Sandoz, gdzie pracował Hofmann, po latach została jednym ze światowych liderów w produkcji antybiotyków. Tak się złożyło, że biura i pomieszczenia magazynowe polskiego oddziału Sandoz miałem okazję oglądać z balkonu mojego mieszkania. Sterczały sto metrów dalej, po prawej stronie. Zasięg. Sandoz pisał: „W 2015 roku nasze produkty dotarły do ponad 500 milionów pacjentów, a naszą aspiracją jest dotarcie do miliarda”. Aspiracja łatwo wchodzi w kontakt ze słowem zasięg.

Kiedyś, patrząc na jedną z wyjeżdżających stamtąd ciężarówek, dokonałem prostej operacji i w myślach zmieniłem istniejący ładunek na sztandarowy wytwór Hofmana. Przez chwilę zmierzał w stronę Wołoskiej w ilościach hurtowych, całkiem oficjalnie. Potem straciłem go z oczu.

Korzystając z trzech dni zwolnienia lekarskiego, które ci jeszcze przysługują, postanawiasz odpalić pulpit sterowniczy i wznowić poszukiwania Pani Atomy. Śrubka na manometrze trochę szwankuje, mimo to wehikuł rusza.

Od początku dzieje się coś dziwnego. Nie opuszczasz swojego pokoju. W jego drzwiach pojawia się obcy mężczyzna w stroju oficera. Przypomina ci admirała Yamamoto, którego zdjęcia widziałeś w książce o bitwach morskich z czasów II Wojny Światowej. Wojskowy wyciąga z kieszeni karteczkę, spogląda to na nią, to na ścianę, wreszcie zgniata papier w dłoni, rzuca go na podłogę i wychodzi mocno niezadowolony. Przez chwilę miałeś nadzieję, że admirał wpadł do ciebie, ponieważ został poinformowany, iż uważasz japońskie okręty tamtego okresu za najładniejsze na świecie, w odróżnieniu od zaprojektowanych bez polotu amerykańskich jednostek, przypominających durne cadillaki bez kół.

Ale nie, admirał nie miał ci nic do powiedzenia.

W tym samym czasie dochodzisz do przekonania, że…

W tym samym czasie doszedłem do przekonania, że nie mogę dłużej zapraszać kolegów do mojego pokoju. Mogłem przeboleć uszkodzenia resoraków, figurek dinozaurów, zniknięcia niektórych kapsli, i tym podobne, jednak nie przeżyłbym straty pulpitu sterowniczego. Zaczynałem się nawet obawiać, że samo dotknięcie obcej dłoni – nie mówiąc już o przerażających manipulacjach przy korpusie urządzenia – może doprowadzić do utraty jego zdolności relokacyjnych. Obce dłonie kolegów z podwórka były niewątpliwie zagrożeniem. Tomek Helak posiadał nieprzeciętny talent manualny. Lepił cuda z plasteliny. Świetnie posługiwał się scyzorykiem. Czy mógłby oprzeć się gmeraniu przy korpusie manometru? Wygadany Adaś bez przerwy roztrząsał znaczenie wszystkiego w zasięgu swojego wzroku. Swoją paplaniną naprowadziłby własne palce na korpus mojego sekretu i porwał resztę chłopaków do czynów zuchwałych a jeszcze głupszych. A cichy Mirek, ze zwalistą sylwetką i dobrotliwym, lecz mocno tajemniczym uśmieszkiem wtopionym w rozległą twarz? Kto wie, co przyszłoby mu do głowy? Czasem mnie zadziwiał, jak wtedy, gdy okazało się, że potrafi zmontować elektroniczny bzyczek z potencjometrem albo że na terenie nieużytków za boiskiem pobliskiego liceum potajemnie odpala własnoręcznie montowane modele rakiet. Nigdy nie można było być pewnym, gdzie i na co spadną. Komu wylądują na głowie. 

Zwaliłem wszystko na mamę, kłamiąc, że ostatnio biedna ma kłopoty ze zdrowiem i źle znosi hałasy w mieszkaniu. W ten sposób uwolniłem się od zagrożenia ze strony rówieśników. 

Jednocześnie poczułem, jakby jedna strona świata stała się wystarczająco bezpieczna, bym mógł się na niej oprzeć. Reszta była dziwna, niepewna i zbudowana z elementów sprawiających głównie trudności. A ja byłem przecież słabego zdrowia. Kolejne przeziębienie zdarzyło się wkrótce, chociaż nie miałem zbyt wysokiej gorączki. Moje sny wychodziły na powierzchnię, nie przypominały majaczeń. Co więcej, czułem się w nich jak najbardziej na miejscu; bardziej na miejscu niż poza nimi. Nawet jeśli czekały na mnie nieprzewidziane i niewyobrażalne niebezpieczeństwa, to brakowało tam jednej zjawy, pojawiającej się w „dominującym” świecie nader często, choć niemal zawsze w zamaskowanej postaci. Jakąkolwiek postać przybrałaby zjawa, zawsze opisywało ją jedno i to samo pytanie: Kim chcesz zostać? 

Najgorsze z pytań.

Niemniej ciążyła na mnie groźba Querubina Treść. Wiedziałem, że nie jest to prawdziwa groźba, tylko wskazówka, dzięki której mógłbym stać się wspólnikiem, ogólnie rzecz biorąc, Niewyobrażalnego. Rzeczy niewyobrażalne nie były w mojej wyobraźni czymś, co należało do innych światów czy zaświatów – o których czasem gderali dorośli – tylko treścią czasu, który nastąpi, jeśli tylko wszystko ułoży się pomyślnie. Żyło we mnie przekonanie, że to, co się zdarzy, będzie zawierać w sobie raczej Niewyobrażalne niż już wyobrażone. Niekiedy przybierało to postać przyjemnego uczucia, które rozlewało się w granicach ciała jak płynna, ciepła myśl. Nie mówiło o niczym konkretnym i możliwym do wypełnienia – było śladem oddechu wiatru powrotnego od strony „co będzie” (wtedy nie używałem jeszcze nazwy przyszłość).

W szkole przestałem mieć kłopot z ortografią, ale pojawiły się problemy z matmą. Zrozumiałem, że niedoskonałość jest zmienna i nieobliczalna, a tym bardziej doskonałość. Pani od przyrody, dość młoda i ubierająca się w dziwnie elektryzujący sposób, olśniewała mnie jeszcze w czwartej klasie. Myślałem o niej często po powrocie ze szkoły, choć właściwie nie wiadomo było, co to są za myśli. Była bardziej odległa i nieodgadniona niż to, „co będzie”; i nie łączyła nas żadna z istniejących rzeczy, a te zmyślone nie chciały rozkwitać. Jednak ze względu na jakąś nieodgadnioną doskonałość jej postaci, często była obecna przy mnie jak duch. I nagle, z początkiem klasy piątej, jej blask zgasł, przestała działać w moim umyśle na specjalnych warunkach. Stała się po prostu jedną z nauczycielek, ani lepszą, ani gorszą od innych. O ile pamiętam, w jej wyglądzie ani zachowaniu nic zasadniczego się nie zmieniło. Może tylko trochę mniej blasku w oczach. Odrobinę mniej blasku.

Kiedy pozbyłem się niebezpiecznych wizyt kolegów szkolnych i podwórkowych w moim pokoju, jego wnętrze wypełniły długie okresy ciszy. Stopniowo się do niej przyzwyczajałem. Czasem moje spojrzenie zawieszało się na dowolnym punkcie niewielkiej przestrzeni dziecinnego schronienia. Początkowo widać było ten jeden, martwy, jak dziwnie mówią dorośli, punkt. Potem spojrzenie biegło dalej. Często widywałem miasto (może były to różne miasta?), mrowia dziwnych świetlistych budynków rozciągających się aż po horyzont. Niektóre unosiły się nad powierzchnią ziemi, a pomiędzy nimi przebiegały półprzeźroczyste trasy, którymi gnały nie pojazdy, lecz porcje różnobarwnych energii. Ludzie byli mali jak ja, a nawet mniejsi, i nie była to sprawa perspektywy. Chyba mniej jedli albo jedli coś, co nie wydymało ich ciał, nie powodowało ciągłego wzrostu. Ciała nie ścigały się, podobnie jak dążenia. Miałem niejasne wrażenie, że kiedyś do tych ludzi dołączę. Nie sądziłem jednak, że będę musiał pokonać w tym celu długą drogę – w tym dorosnąć. Wydawało mi się, że któregoś dnia po prostu tam „przeskoczę”. Tak jak coś przeskakuje w mechanizmie zamka, kiedy przekręci się klucz. Albo jak iskra. 

Czasem w głowie kołatało mi dziwne zdanie, które musiałem usłyszeć, ale nie wiedziałem gdzie i kiedy. „Dla spóźnionych nie ma drogi”. 

Tymczasem zdarzenia przebiegały chaotycznie.

Ktoś wpadł na pomysł, żebyśmy na klatce schodowej, między piętrami, pokazali sobie nawzajem, co mamy u zbiegu nóg. Ostatecznie do niczego nie doszło. Chyba nikogo aż tak mocno to nie interesowało. Albo rozbiliśmy się o bramkę problemu „kto pierwszy”. Trzech chłopaków i jedna dziewczynka.

Adaś setny raz zapytał, dlaczego mój tata się podpalił. Dwusetny raz odpowiedziałem, że spłonął w ogniu walki. O „ogniu walki” usłyszałem u komentatora sportowego, relacjonującego zawody lekkoatletyczne w telewizji. 

Śniło mi się, że Querubin Treść spotkał „tam” mojego ojca. Ojciec kazał mu przekazać, żebym więcej o nim nie myślał.

W jednym ze świetlistych miast widziałem Querubina, jak rozmawiał z dwojgiem ludzi, obracających się bardzo powoli wokół własnych osi. Mimo to cały czas widać było jedynie profile ich twarzy. Co rusz kiwali potakująco głowami. Słyszałem tylko słowo „następnym”.

Można było powiedzieć też tak: mój tata odszedł od mamy, kiedy miałem dwa lata. Nie – latka.

Nie wiedziałem jeszcze, ile znaczeń ma słowo „odejście”. W tamtym czasie kojarzyłem je głównie z falą. Morską falą, która jest jednocześnie pojedyncza, ale też na swój sposób wielokrotna, rozciągnięta od jednego do drugiego końca czasu. Czas to było coś, co łączą ze sobą krańce fali.

Pierwszy raz manometr nie zadziałał tuż przed świętami. Tak się przestraszyłem, że kolejną próbę podjąłem dopiero po śmigusie-dyngusie, podczas którego pierwszy raz użyliśmy z chłopakami butelek po płynie do naczyń Ludwik. Jednak po świętach manometr znów nie zadziałał. Ogarnął mnie niepokój. Podobnie musi czuć się dorosły, kiedy straci pracę albo jego kraj zamknie swoje granice. Gdy uzmysłowi sobie, że nastąpiła awaria czasu i za jej sprawą przestrzeń zastygła w znanym kształcie już na zawsze. Zimny, nieprzewodzący impulsów obszar aktualnego pobytu. Kiedy wieczorem, nie mogąc zasnąć, zastanawiałem się co teraz, przyszło mi do głowy, że to wina nazwy. Mój układ sterowniczy nie miał nazwy. Nie potrafiłem wytłumaczyć, jak to działa, ale brak nazwy zaburzał jego pracę. W ciemności rozjaśnionej tylko odcedzonym przez odległość i firanki światłem odległej latarni pomyślałem imię. Przyszło od razu, kiedy tylko postanowiłem, że trzeba je znaleźć. To było htak. Z drugiego końca pokoju oderwał się cichutki dźwięk aprobaty. Htak się zgadzał. Natychmiast zasnąłem, wyczerpany.

Był słoneczny dzień. Wróciłem ze szkoły wcześnie, mieliśmy tylko cztery lekcje, mama w pracy. Naturalnie bałem się, że imię nic nie wskóra i htak będzie milczał.

Tak czy inaczej zrobiłem co należy. Śrubka.

Miasto rozciągało się prostopadle do powierzchni ziemi, kończąc się w górnych partiach atmosfery. Grawitacja też leżała na boku – ale tylko dla miasta. Ja spadałem z wielkiej wysokości, mając w dole niewzruszoną podstawę ziemi, a z boku przesuwający się błyskawicznie widok aglomeracji; budynków i ulic, widzianych przeze mnie z tak zwanego lotu ptaka. Miasto było gęsto zaludnione, dostrzegałem kreski ludzi, plamki pojazdów, działali bez przerwy. Nie mogłem tam przeniknąć – by poznawać, zobaczyć – choć o dziwo wiedziałem o nim wiele. Miasto było na wskroś nowoczesne, takich kształtów nie widziano nigdy przedtem, Służba zdrowia działała doskonale, leczono nawet beznadziejne przypadki, liczne zautomatyzowane fabryki produkowały rzeczy wymyślone i zaprojektowane przez wizjonerów, przemoc była dalece nieopłacalna, o czym obywatel wiedział od małego, no i raz w życiu każdy mógł polecieć z wycieczką na Marsa. Dopiero po pewnym czasie przestałem myśleć o mieście i zastanawiać się, kiedy mój spadek osiągnie poziom zero. Spojrzałem pod siebie. Ziemia zniknęła, pojawiło się monstrualne ucho matki, jak wielka wędrowna wyspa pragnąca jedynie ciszy. Śrubka.

Było płasko. Nieregularne płaty i paski kolorów bezustannie zamieniały się miejscami. Niektóre bardziej postrzępione, jak pęki długich igieł, nakłuwały chwilowo statyczne płaszczyzny. Może je pożerały? Nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół, nie widziałem nawet własnych dłoni. Ale jedna z nich zdołała przekręcić śrubkę.

Dziwny głęboki dźwięk, jakby wydobywający się z przepastnego tunelu poza strefą widoczności, wyprowadził mnie na wielką łąkę otoczoną z trzech stron gęstwiną rozmaitych drzew i krzewów. Chociaż wcześniej byłem w długich spodniach, teraz miałem na sobie krótkie, niebieskie, upstrzone różowymi cętkami. Rozglądając się, zmieniałem nieznacznie otaczający mnie pejzaż. Jeśli odwróciłem głowę w prawo i potem wróciłem do lewej strony, rośliny zmieniały swój układ; były rozstawione albo rzadziej, albo gęściej, albo rosły tam inne gatunki niż przed chwilą. Słyszałem ulotny dźwięk powietrza. Zrobiłem krok naprzód, poczułem sprężystą glebę, systemy korzeni sięgające krańców lądu. Kiedy znów odwróciłem głowę, żeby zobaczyć, jak zmienia się krajobraz, w zasięgu mojego wzroku pojawiła się dziewczyna. Była starsza ode mnie może dwa, trzy lata. Nosiła lekką pomarańczowo-fioletową sukienkę i już miała mnie na oku. Jej uśmiech był wyczekujący, pewny. 

– Widziałeś? – zapytała.

– Tak – odparłem, chociaż nie miałem pewności, o co pyta.

– Często chorujesz?

– Dość.

Przez chwilę wpatrywała się we mnie, nie okazując żadnych emocji. Wreszcie zadała kolejne dziwne pytanie:

– Boisz się, że za którymś razem umrzesz?

– Chyba nie. Ale grożono mi.

Otworzyła szerzej oczy i lekko przechyliła głowę do przodu, jak ktoś dużo starszy.

– Kto taki?

­– Treść.

Dziewczyna uniosła lewy kącik ust i odwróciła na moment wzrok. Prawdopodobnie z powodu rozbawienia. Nie widziałem, czy mam mówić dalej.

– To nazwisko – dodałem, żeby nie było niedomówień.

– Domyślam się – odparła. – Idziemy?

– Chętnie. Nigdy tu nie byłem. Gdzie miasto? – zdziwiła mnie moja nagła gadatliwość, ale przyznać trzeba, że w towarzystwie nieznajomej czułem się swobodnie.

– Dlaczego sądzisz, że tu jest miasto?

– Nie wiem. Wydawało mi się, że w dalekim czasie zawsze są wielkie miasta, które dają ludziom cały świat – chyba plotłem, co mi ślina przynosiła na język, ale dziewczyna nie widziała w tym nic niewłaściwego.

Pokonaliśmy spory kawałek, ale w zasięgu wzroku nie znajdowałem nic więcej poza zmienną roślinnością. Błękit nieba sięgał gleby i wydawał się płynny. Zacząłem nawet nierówno oddychać, jakbym się spodziewał, że błękit lada moment przejdzie w stan cieczy i zaleje mi płucne pęcherzyki.

– Idziemy do twojej mamy? – zapytałem, żeby przerwać dłuższą chwilę ciszy.

– Mamy? – znowu wydała się rozbawiona. Idąc z boku wpatrywałem się w jej twarz, chcąc w ten sposób wymóc odpowiedź. Przy okazji dostrzegłem – dopiero teraz! – że miała pomarańczowe usta. I jeszcze przez chwilę, kiedy już zrozumiałem, jaki kolor ust ma nieznajoma, wydało mi się, że dziewczyna jest swoją własną mamą.

– Zawsze tak dużo mówisz? – zapytała, wciąż patrząc przed siebie.

– Nie.

Odwróciłem od niej wzrok. Chciałem zapytać, jak ma na imię, ale swoim pytaniem odebrała mi całą pewność siebie. Spojrzałem znów w jej stronę, a otoczenie wraz z obrotem głowy zmieniło się – z rzednącej roślinności wysunęła się ku nam architektoniczna narośl, łagodne przejście z łąki na taras, z jednej strony oddzielony od reszty ścianą ze starych cegieł i wyłożony terakotą z mocno zatartym, prawie nieczytelnym wzorem (szyszki? zegary słoneczne?).

– Jesteśmy – powiedziała, unosząc ręce. Mówiły coś w rodzaju „rozgośćmy się”. Były tam kamienne ławy do siedzenia, drewniany długi stół i parę przedmiotów nieznanego przeznaczenia. Dziewczyna usiadła przy stole i spojrzała na mnie, tym razem bardzo uważnie, i znowu było to spojrzenie zbyt dojrzałe jak na jej wiek. Zbliżyłem się do niej, ale nie usiadłem obok. Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu i wyczekująco, aż przeszły mnie ciarki. Nie wiedziałem czego się spodziewać i co mam zrobić. Nagle wypełniła mnie pustka, ogarniając nie tylko moją głowę, ale i resztę ciała. Była to pustka bez daru lekkości, taka, która nie unosi, tylko unieruchamia. Nie wiedziałem, kim jest dziewczyna, nie wiedziałem, czy mi się podoba, nie wiedziałem, co znaczy, jeśli jednak się podoba, nie znałem jej imienia. 

– Biszkopta? – zapytała nagle i podsunęła mi pod nos opakowanie złocistych ciastek.

– Dzięki – porwałem pierwszego z brzegu. Kiedy byłem zajęty ogryzaniem kruchej słodyczy, dziewczyna wypaliła coś zaskakującego:

– A kim chcesz zostać? Wiesz?

Błyskawicznie przełknąłem ostatni kawałek biszkopta. 

– Nie chcę zostawać – odparłem szybko, bo tylko szybkie odpowiedzi wydawały mi się czegoś warte.

Roześmiała się.

– Faktycznie, słyszałam, że nie chcesz.

– Kto ci mówił?

– Nikt – odgarnęła kosmyk włosów znad czoła – Jak myślisz, kto kogo znalazł, ty mnie, czy ja ciebie?

– Nie wiem. To ważne?

– Po prostu szukam odpowiedniego pytania.

– Nie znasz pytania?

– Na to wychodzi.

– Dziwne. Nieznane są raczej odpowiedzi.

Znowu roześmiała się głośno, tym razem jak ktoś dorosły, błądząc wzrokiem pomiędzy niebem a ziemią. Czułem się zagubiony w tej szybkiej wymianie słów. Wydawało mi się, że wszystko istnieje osobno, przyczyny i skutki są zrobione każde z innych materiałów, a sekunda poprzednia i następna nie znają się mimo sąsiedztwa.

– No dobrze – klepnęła się w uda i wyciągnęła do mnie prawą rękę – Czas, byś coś zobaczył. Chodź.

Poddałem się, a ciepła dłoń nieznajomej wydała mi się tak nadzwyczajnie miękka, że przez moment w moich myślach istniała tylko ta część jej ciała. Po wynurzeniu się ze złudzenia dostrzegłem, że idziemy w stronę skupiska kilku dorodnych palm, kołyszących się opodal. Jakieś ptaki, ciemnoturkusowe, z żółtymi główkami, umknęły niemal spod naszych nóg i wzniosły się w kierunku palmowych szczytów. Dziewczyna pociągnęła mnie w prawo, jakbyśmy mieli ominąć drzewa z prawej. W tym samym momencie zrozumiałem, że zgubiłem htaka. Nie miałem pojęcia, gdzie mogłem go podziać. Obejrzałem się za siebie. Taras i ławki stały na swoich miejscach, ale nigdzie nie dostrzegłem znajomego kształtu. Nieznajoma nadal ciągnęła mnie za rękę. Byłem zmuszony puścić cudownego nawigatora w zapomnienie. 

Szybko stało się jasne, że palmy stoją na brzegu skarpy, na krawędzi płaskowzgórza, po którego górnej części dreptaliśmy. Paraliżujące było już pierwsze spojrzenie na krainę rozciągającą się poniżej – niezrozumiałą, jakby pozbawioną szczegółów. Mimo to wiedziałem, że jest pełna wydarzeń i konsekwencji. Dziewczyna cały czas ciągnęła mnie za rękę. Stała stopami już na samej krawędzi, ja natomiast jakbym się zatarł i stracił zdolność ruchu. Pokonanie ostatniego metra przyprawiło mnie o zawrót głowy. Opuściłem głowę, by widzieć tylko to, co rozpościerało się najbliżej nas. W dole dojrzałem ruch. Z początku tylko rozumiałem, że to ruch, świadomość jego źródła była odległa jak niewidoczne w tym momencie obłoki. Otworzyłem usta, żeby łatwiej nabrać powietrza. Wzrok – dzięki temu lub całkiem pomimo – niespodziewanie się wyostrzył. Widziałem poruszające się w wolnym tempie gładkie grzbiety nieznanych mi zwierząt. Szły, ocierając się o siebie, były ich setki, może tysiące. Nie wiedziałem nic poza nurtem grzbietów, przetaczającym się dwadzieścia, może trzydzieści metrów poniżej nas. Szumiały, nie wydając żadnych głośnych zwierzęcych odgłosów. Ich miarowy ruch był hipnotyzujący – wydawało mi się, że wszyscy będziemy trwać w tym ruchu i na jego obserwacji przez najbliższe lata. Wydawało mi się, że jest to etap w życiu, może całkiem zasadniczy. Kiedy już przyswoiłem sobie tę myśl i gotów byłem stać, stać i stać, usłyszałem głos dziewczyny. Powiedziała: – Idź. Odebrałem to jako zwykły dźwięk, coś natury muzycznej, w każdym razie pozbawiony znaczenia, w jakie wyposażone są słowa. Jednocześnie poczułem, jak przewodniczka puszcza moją dłoń, a sekundę później coś dotyka moich pleców, potem wywiera na nie nacisk, wskutek czego tracę równowagę; twarz najpierw płynie do przodu, by zaraz zwrócić się ku przepaści.

Spadałem. Spadałem szybko, lecz nie błyskawicznie. Miałem czas, by myśli mogły pojawiać się ciężkie od znaczeń, skończone. Grzbiety zwierząt falowały pode mną coraz bardziej rzeczywiste i nieuchronne. Wyglądały na miękkie, chociaż zaraz wyobraziłem sobie, że już na dole ześlizgnę się prosto pod kopyta zwierząt i zginę. Poczułem strach, że zgnieciony nie będę mógł nabrać powietrza do płuc. Nie wiedziałem czy brak oddechu boli. Byłem już blisko zwierząt. Nagle pęd myśli stał się tak szybki, że przestałem siebie rozumieć.

Nie było uderzenia, tylko zejście się z materią, niczym zanurzenie w wodzie wypełniającej wannę. Naraz nie miałem już kształtu chłopca. Nie miałem już rąk, nóg ani nawet głowy. Poczułem tylko, jak twarz błyskawicznie rozchodzi się na powierzchni skóry anonimowego grzbietu, niby kropla wody wpadająca do rzeki. Spoglądałem nie z mojej perspektywy, ale z punktu widzenia czegoś rozciągającego się we wszystkich kierunkach Nie był to rodzaj widzenia jak ten oczami. Nie miałem oczu, a jednocześnie nie straciłem wzroku – teraz był on powszechnym prawem, władała nim każda komórka albo każde większe komórkowe nagromadzenie. Widok był w ruchu, a to, co widoczne, nie dawało się opisać w odniesieniu do czegokolwiek, co do tej pory widziałem. Jawiły się po prostu różne formy światła, czyli to, co zawsze, jednak w odmianach niewystępujących u kogoś posiadającego oczy. Byłem w biegu jak wszystko wokół, jak blask i cała reszta. Zmieniałem miejsce i jednocześnie go nie zmieniałem, trudno było to pogodzić, ale brak zgody nie rodził zmartwienia. Nie istniała potrzeba godzenia tych przeciwności. Bardzo szybko zrozumiałem, że wchodzenie w każdą skórę następuje przez cały czas, bezustannie, i nie ma żadnych przeszkód. Nie był to ani początek, ani domknięcie.

Nagle przypomniały mi się wszystkie historie, które do tej pory poznałem, i bajki, które mi opowiedziano. Na początku każdej z nich nie było wiadomo, dlaczego jest jak jest. Potem następował chaos, a życie bohaterów traciło na znaczeniu albo przechodziło w znak zapytania. Na koniec stawało się jasne, dlaczego było jak było, wskutek czego chaos niezauważenie się ulatniał. Zaniepokoiło mnie, że w porównaniu z opowieściami zewnętrznymi, moje dotychczasowe życie uparcie, jak zatrzaśnięte, tkwi w tej drugiej fazie, to znaczy nic się w nim nigdy nie wyjaśniało. Nie potrafiłem tego dobrze opisać, bo było to głównie poczucie, ale wyglądało to tak, jakby wciąż przewijano podobny fragment taśmy magnetycznej, zmieniając tylko głośność nagrania lub prędkość przewijania. Bo w tamtym czasie królowały jeszcze magnetofony szpulowe i mama musiała niekiedy się namęczyć, by znaleźć swoją ulubioną piosenkę na setkach metrów nośnika.

Na szczęście, być może ze względu na wiek, nie miałem cierpliwości, by rozpamiętywać takie rzeczy. Może też dlatego, że powtarzalny chaos dzieciństwa dawał również poczucie bezpieczeństwa. Nie wiedziałem, czy każdy tak ma. Z kolegami nie rozmawiałem na podobne tematy, aby nie wyjść na dziwaka.

Po wyjściu z maligny zobaczyłem zaniepokojoną twarz mamy. Przygotowywała coś na stoliku obok łóżka. 

– To dziwne, po całej tabletce temperatura spadła tylko o jeden stopień i dwie kreski – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Jeszcze poczekamy.

Zamknąłem oczy, mimo to nadal widziałem swój pokój.

Do środka wszedł Querubin Treść. Nie miał groźnej miny, jak ostatnio, wyglądał też inaczej, trochę jak emerytowany kosmonauta. W zwykłej kraciastej koszuli i czapce z daszkiem, która w centralnym miejscu zawierała wieloznaczny żółty symbol i ciąg liter: P.A.S.A.

– No i nie wyszło – powiedział tonem dobrotliwego cwaniaczka. Jeden z moich wujków mówił podobnie i dzięki temu zawsze był w towarzystwie górą.

– Kto ty jesteś? – zapytałem, żeby mu dokuczyć, a też sprowokować. Chyba pierwszy raz poczułem się jak ktoś, kto ma możliwość i moc przechytrzyć dorosłego.

– Dobre sobie. Udajemy niewiniątko, co?

– Kim ty w ogóle jesteś? – trochę zmodyfikowałem pytanie, przypominając sobie, jak czasem mówił mój ojciec do jednego ze swoich braci, żeby go trochę upokorzyć (chociaż u niego na początku było jeszcze „A”).

– Coraz lepiej, mój drogi – Querubin Treść pogmerał w kieszeni swoich bezkształtnych, przydużych spodni ze sraczkowatego materiału. – Mam nawet podziw dla chłopaka z zasobem tak hardych słów.

Wreszcie wyciągnął z kieszeni przedmiot. Zdrętwiałem. Nie do wiary. Był to prawdziwy htak. Mniejszy, bardziej kształtny, poręczny i nowoczesny, ale z pewnością htak. Z biegiem czasu mógł ulepszać się w sobie znany sposób.

– I co teraz? – zapytał smutnym głosem Querubin. – Posiałeś go, bo wszystko ci się pokręciło, kiedy nagle znalazłeś tę, o którą chodziło. Wszystko postawiłeś na głowie. I nic nie poszło.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie dało rady. Słowa nie przychodziły do głowy.

– Twoje oczy mówią wystarczająco wiele – ciągnął dalej. – Pozwól, że objaśnię to i owo. Taki dziś jestem, że z chęcią objaśniam – bałem się tego, co powie, ale i tak głowę wypełniała mi pustka. Wydawało się, że ta pustka zostanie we mnie na zawsze, że będą szedł z nią przez życie jak szary obywatel, jak nikt.

– Nie wiem, jak udało ci się znaleźć ją tak szybko, chociaż słowo „znaleźć” jest w tym wypadku niekoniecznie właściwe. Bo nawet nie domyśliłeś się, prawda? 

– To była… ona? – wreszcie wydobyłem z pustki kilka dźwięków.

– A kto? – przez ułamek sekundy w oczach Querubina Treść zamigotało coś złowrogiego, lecz zaraz ustąpiło poprzedniemu spojrzeniu o prawie ojcowskiej pozornej głębi. – Baba Jaga?

– Pani Atoma, naprawdę? – jęknąłem, zdając sobie sprawę z niewesołego faktu, że nawet gdybym w odpowiednim momencie pojął, iż to ona, i tak nie wiedziałbym, co jej powiedzieć, co robić.

– Wystarczyło ją rozpoznać – powiedział Querubin. Zabrzmiało to jak odpowiedź na moje naznaczone wątpliwościami myśli. – Teraz już po ptakach.

Potem zrobił coś, co sprawiło, że wszystko, czym byłem, krzyknęło, chociaż usta nie wydały z siebie żadnego dźwięku. Błyskawicznie pojawił się nieopisany żal, a dotychczasową wewnętrzną pustkę wypełnił ciężar; nic konkretnego, po prostu ciężar, sama jego zasada, wielka, bezimienna, bezkierunkowa.

Zaczął obierać bryłę htaka z warstw, niczym cebulę. Seledynowe płatki lekkiego tworzywa bezradnie opadały na podłogę. Robił to wprawnie, z uporem, nie patrząc na to, co robi, aż spomiędzy palców wypadł ostatni płatek. Z tego wszystkiego zapomniałem, co miało mnie czekać, jeśli nie nawiążę kontaktu z panią Atomą. Zdawałem sobie sprawę, że tak czy inaczej są to moje ostatnie chwile na tym świecie, na każdym świecie, że już nigdy nie zdołam wyruszyć poza blokadę zwykłego dzieciństwa. Mimo to zagadką pozostawał wynik spotkania z Querubinem, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że nie pojawił się tylko po to, by na moich oczach zniszczyć htaka. Nie był byle sztukmistrzem.

Głos mamy, natarczywy, wręcz szantażujący, wdarł się do mojego ciała. Wnikał przez pory skóry, przez odstępy między błonami komórek. 

– Słyszysz mnie? Śpisz?… Termometr pokazuje tylko trzydzieści sześć i osiem, a ty dalej śpisz?… Słyszysz?…

 Na moment między powiekami powstały szczeliny. Pokazały twarz mamy.

– Tak – powiedziałem, chociaż wyraźnie zabrzmiała jedynie ostatnia litera.

– Tylko trzydzieści sześć i osiem. Nadal będziesz spał?… Chcesz pić?

– Nie – odparłem i było to słowo wyraźne, ze wszystkimi literami. 

Zamknąłem oczy i odszedłem. Ale incydent zapadł mi zdumiewająco głęboko w pamięć. Od tamtej pory miałem mamie za złe, że skupia się na tak mało znaczących drobiazgach, że jest wręcz szkodliwie drobiazgowa, jeśli idzie o moje życie. Oczywiście nie mogła wiedzieć, co odbywa się „po drugiej stronie”, a jej próba wybicia mnie ze snu była podszyta troską i lękiem o moje zdrowie, niemniej ta interwencja mogła mieć katastrofalne skutki. I kto wie, może takie właśnie były, tylko ja nigdy się nie dowiem, co by się stało, gdyby nie nastąpiła wymuszona przez nią przerwa.

Od tamtej pory widziałem mamę wyraźnie – jako przykład kogoś, kim nie należy być, i kim za wszelką cenę nie mogę się stać. Nie znaczy to, że straciłem do niej moją dziecięcą miłość i bezwarunkowe przywiązanie istoty niesamodzielnej. Po prostu pojawił się dodatkowy obraz, niby tajemny widok ducha osoby, jego natury i zasadniczych właściwości. To był pierwszy duch osoby, którego ujrzałem. Duch taki nigdy nie był duchem opiekuńczym, lecz przynosił coś w rodzaju obnażenia, smak gorzkiej prawdy, przez co osoba zmieniała się w moich oczach raz na zawsze, czasem nie do poznania.

Duch mamy zdawał się mówić: nigdy nie zobaczę, kim jesteś, ale zawsze stanę w obronie tego, kim mógłbyś być.

– Już go nie ma? Nie ma zupełnie? – zapytałem naiwnie. Querubin Treść głośno wydmuchał powietrze nosem, zażenowany.

– Nie ma i nie będzie – powiedział. – Co ty jeszcze tu robisz? Chcesz pożałować?

Nie rozumiałem ostatniego pytania. O dziwo, nie zaniepokoił mnie groźniejszy ton, który pojawił się w głosie tego nieczłowieka w ludzkiej formie .

– Żałuję – bo faktycznie żałowałem, i to wielu rzeczy. Ze zdumieniem dostrzegłem, że Querubin jest smutny, wręcz załamany. Usiadł na krześle i przełożył lewą rękę przez oparcie.

– Nigdy jej nie spotkałem. Miałeś ją znaleźć i powiedzieć, dlaczego jej szukałeś. Dzięki temu dowiedziałaby się o moim istnieniu. 

– Nie rozumiem.

– Nie zrozumiesz.

Zmienił się w kogoś, kogo przestałem się obawiać, a nawet cenić. Jego prawie jękliwy ton obnażył zwykłe ludzkie wnętrze, które póki co zupełnie mnie nie interesowało. Byłem rozczarowany, że Querubin potraktował mnie jak narzędzie, by załatwić własny interes, sprawę o ograniczonym, nieświatowym zasięgu. Dopiero w chwili zawodu zrozumiałem, jakie oczekiwania drzemały we mnie w związku z kimś, kogo nazywano Atoma. Były to nadzieje największe, choć w najwyższym stopniu niejasne. Wydawało mi się jednak, że chodzi z grubsza o cały świat. I nagle wyszło na jaw, że świat znaczy tyle, co małostkowe pragnienie jakiegoś nieczłowieka w kształcie człowieka.

Querubin Treść siedział dalej na krześle, nie zważając, że leży na nim podręcznik do fizyki. Zatapiał się w myślach. Szybko też zaczął zmieniać kształt; coraz prędzej, wreszcie tak błyskawicznie, że ledwo rozumiałem, co widzę. Był już pękiem nóg, musiało być ich dziesięć albo więcej, a potem zaczął z nich wyrastać pień drzewa kwiatowego – z głowy wyskoczyła mi jego dziwaczna nazwa – pień zatoczył łuk w powietrzu, stając się jednocześnie rośliną i ruchem, a na jego szczycie, górującym nade mną, wyrósł mięsisty jak meduza nibykwiat, większy od rodzinnej parasolki, i opadł na mnie. Poczułem lepkie ciepło, jednocześnie wszystko, co widziałem zastąpiła pomarańczowa zawiesina, mglisty widok o nieustalonym, choć z pewnością ograniczonym zasięgu. Nie mogłem obrócić głowy, ponieważ byłem częścią barwnej rozrzedzonej substancji, może raczej innego życia; tak, byliśmy nawet świadomi, że jesteśmy częścią czegoś większego, ogólnie rzecz biorąc – zamkniętych pomarańczowych ust.

Poczułem na czole dotyk i otworzyłem oczy. To była dłoń mamy. Poruszała nią delikatnie, by wilgoć została szybciej wchłonięta przez skórę mojej twarzy i wierzchu jej dłoni.

– Wyspałeś się?

Potwierdziłem mikroskopijnym ruchem głowy, chociaż wcale nie spałem, więc na temat mojego wyspania czy niewyspania nie miałem nic do powiedzenia. Niewiele wiedziałem także w innych sprawach. Dlaczego, kiedy już docieram do jakiegoś dobrego zdawałoby się końca, który nie jest końcem, tylko stanem niezakłóconego istnienia, natychmiast wracam do tego, co nauczycielka od polskiego nazywała punktem wyjścia?

Kiedy tak leżałem z szeroko otwartymi oczami, nagle moja uwaga wyraźnie się poszerzyła. Czułem niecodzienny spokój. Słyszałem, jak mama odchodzi od łóżka, mówiąc, że zaparzy lipową herbatę. Jednoczenie uzmysłowiłem sobie coś, co umknęło mi podczas spotkania z Nieznajomą – tak, wolałem nie używać więcej imienia nadanego jej przez Querubina Treść. Naraz usłyszałem jej słowa, wypowiedziane w momencie, kiedy popchnęła mnie w kierunku przepaści. Dotąd wydawało mi się, że jedyne słowo, które miała dla mnie na pożegnanie brzmiało: „Idź”. Teraz usłyszałem w końcu to, co w tamtym momencie, być może pod wpływem gwałtownych emocji przybierających na widok przepaści, było dla mnie bezdźwięczne. Słyszałem wyraźnie, jak Nieznajoma mówi: „Nie mogę na nowo cię stworzyć”.

Niewidzialne pomarańczowe usta w ruchu. Miękkie i bezsenne.  

Z lekcji wracaliśmy w różnym składzie, ale zazwyczaj w grupce wlókł się Daniel śmieszek i Jaca wykpisz. Znakomici towarzysze pod warunkiem, że są sparowani nie dłużej niż pół godziny. Zejście z wzniesienia, na którym znajdowała się szkoła, zajmowało nam od piętnastu do dwudziestu pięciu minut, w zależności od tego, ile robiliśmy postojów po nic. W pewnym okresie zabawialiśmy się, kompulsywnie opowiadając sobie dowcipy . Rzadko były to prawdziwe dowcipy, jak u dorosłych, bo tych nie znaliśmy zbyt wiele. Najczęściej opowiadaliśmy rzeczy naszym zdaniem po prostu śmieszne, mogły to być nawet głupawe wyliczanki albo krótkie sekwencje rymujących się słów, najlepiej z udziałem paru obscenicznych. Pewnego dnia, kiedy wyszliśmy za ogrodzenie szkoły, uzmysłowiłem sobie, że od dwóch dni nie powiedziałem podczas naszej wędrówki ani jednego „dowcipu”. Z moich ust padały co najwyżej odzywki („odzywki” domykały dowcip opowiedziany przez kogoś innego). Poczułem bezduszną presję. Nagle zostałem wewnętrznie zobowiązany, by opowiedzieć tego dnia chociaż jeden porządny dowcip, inaczej mogłem zmarnieć w oczach kolegów, a przynajmniej zostać w ogonie małoplemiennego współzawodnictwa. Niestety, nie mogłem przypomnieć sobie żadnego żartu, chociaż wytężałem pamięć jak tylko potrafiłem. Mimo tej pustki, zaraz za zakrętem, gdzie kończyły się tereny szkolne, powiedziałem: „Teraz ja”. W głowie kłębiły się dziwne strzępy, nieledwie fragmenty postaci, które od razu zatrudniłem, mówiąc na początku coś w rodzaju „był sobie”, i tutaj występował opis nieprawdopodobnych cech i czynów bohaterów. Potem jakoś połączyłem te postaci z sobą przy pomocy kuriozalnego wydarzenia, tak, że powstał zarys historii, której dalszego ciągu nadal nie znałem. Wszystko to trwało dłużej niż opowiedzenie przeciętnej długości dowcipu, ale moi towarzysze nie odzywali się, być może znieczuleni dziwacznością zawiązywanej intrygi. W dalszym ciągu rozwijałem historię, byle posunąć ją do przodu, mimo że coraz mniej rzeczy było tam prawdopodobnych, a ja zdążyłem się pogubić w dotychczasowym jej biegu, ponieważ była wyjątkowo nieprzemyślana i nowa także dla mnie. Nie wiem, na co liczyłem mówiąc: „Teraz ja”. Dopiero wewnątrz opowieści zrozumiałem, że jestem w potrzasku. Koledzy zaczęli zadawać pytania, bo oczywiście oni tym bardziej stracili wątek, a raczej go nie łapali. Nikt nie spodziewał się kilkuminutowego dowcipu, czy w ogóle czegoś, co trwa dłużej niż dwadzieścia, trzydzieści sekund. Do tego nie jest przystosowana uwaga dziecka, zwłaszcza w godzinach pozalekcyjnych. Mimo to nikt, nawet Jaca, któremu niewiele trzeba było, że wytoczyć wraz z nadmiarem śliny swoje szydercze uwagi, nie wyśmiał mojego pseudodowcipu, o którym już teraz było wiadomo, że jest niestworzoną historią, która – z pewnością taką mieli nadzieję – skończy się jeśli nie dowcipnie, to przynajmniej „fajnie”. Grając na zwłokę, zacząłem się boleśnie powtarzać. Polegało to głównie na powrocie do opisu jakiejś postaci – a parę ich już było – i uzupełnianiu go o nowe detale czy tworzeniu pobocznych historii budzących nadzieję, że wpłyną na wynik, czyli pełne chwały zakończenie historii. Ta strategia przynosiła jeszcze gorszy efekt. Coraz mniej wiedziałem o tym, co mówię, a nawet zacząłem mylić cechy poszczególnych bohaterów, jakbym co rusz zamieniał ich głowami. Tak zwana puenta oddalała się ode mnie z każdą sekundą, chociaż, jak się wydaje, już na samym początku była daleko poza horyzontem możliwości tej opowieści.

– Nie no, nie zgadza mi się – powiedział wreszcie Daniel i wymachał głową gest niedowierzania z domieszką zniecierpliwienia. Dochodziliśmy właśnie do kwiaciarni „Stokrotka”.

– Jezu, daj koniec – zaskrzypiał Jaca. – Masz?!

Miałem szczęście, że zareagował dość rzeczowo. Widocznie moja historia musiała jakoś na niego wpłynąć, choć nie była źródłem salw śmiechu. Inaczej zabiłby mnie jednym słowem i gruboskórnym rżeniem.

Za kwiaciarnią było już przejście dla pieszych. Po drugiej stronie stała matka Jacy. Miała zagniewaną minę i na widok syna zawołała:

– No szybciej! Ile na ciebie mam czekać, człowieeekuuu?!

W jednej chwili wszyscy przekierowali uwagę na postać gniewnej pani. Widocznie Jaca o czymś zapomniał i szykowała się awantura. Mój „dowcip” rozpłynął się wraz z brakiem skupienia na jego marnych szczątkach.

 Zaraz za przejściem nasze drogi się rozchodziły. Był podział na tych, którzy mieszkają w wieżowcach (były trzy po tej stronie ulicy), w blokach (dwa długie) i hotelowcach (dziesięć, lekko licząc). Hotelowcami nazywano mieszkania komunalne.

Wieżowce miały zaledwie po dziesięć pięter i nie przypominały niczego, co miałoby związek z wieżą. Może tyle, że były wyższe niż szersze. Nazwa do nich nie pasowała, ale jakaś była potrzebna, żeby odróżnić je od bloków, które były szersze niż wyższe. Jako jedyny z naszej szkolnej paczki mieszkałem w bloku. O wieżowcach najczęściej mówiło się z powodu zsypów na śmieci, które były podobno siedliskiem robactwa i szczurów. Dlatego lepiej było mieszkać w bloku, jak ja. W moim pojęciu była to jakaś forma bezpieczeństwa. A bezpieczeństwo to ważne słowo, związane z całością świata w ogóle. Przypominało mi inne: ubezpieczalnia. To słowo miało związek z mamą. Bo mama pracowała w ubezpieczalni.

Manometr w pudełku znalazłem za krzesłem, musiał tam spaść kilka dni wcześniej, zmieciony rzuconą na siedzenie bluzą. Dziwne, ale nazwa htak nie przyszła mi do głowy. Ani żadna inna. Nie wierzyłem także, że ów przedmiot ma zdolność, którą posiadał jeszcze niedawno. Chociaż, szczerze mówiąc, dzień później mimo wszystko dokonałem próby translokacji, a potem jeszcze jednej. Obie nie przyniosły najmarniejszych rezultatów. Stwierdziłem, że manometr nadal działa, tylko ze mną coś się stało i nie potrafię już się z nim połączyć. To mogło być przelotne lub trwałe. Rzecz przyjąłem spokojnie. Pudełko z manometrem wylądowało na półce z książeczkami dla mniejszych dzieci, do których już się nie zaliczałem.

To dziwne, ale gdy koledzy znów zaczęli mnie odwiedzać, żaden, nawet Tomek Helak, nie zwrócił uwagi na wystający z kartonika manometr. Najwidoczniej, niezgodnie z moim wcześniejszym lękiem, był dla nich w najwyższym stopniu nieciekawy. To z kolei utwierdziło mnie w przekonaniu, że urządzenie jednak przestało działać na dobre, przez co straciło swój urok i nimb tajemniczości.

Z biegiem kolejnych dni coraz częściej wydawało mi się, że jego przeszłe zdolności były tylko rzekome, że zwyczajnie zmieszał się z sugestywnym snem. Potem prawie przestałem o nim myśleć, chociaż nigdy nie zniknął na dobre. Spoczywał na półce w kartoniku aż do czasu, kiedy lata później opuściłem mieszkanie rodziców jako ktoś w swoim pojęciu samodzielny.

Wraz z dezaktywacją htaka zniknęły rzeczy niewyobrażalne. Wszelkie wyprzedzenie, jeśli tak to można nazwać, przestało działać. Całkowicie osiadłem na gruncie bieżących wydarzeń, które szczelnie wypełniły świat.

Nie chorowałem już tak często, chociaż nadal łapałem anginę i jej bakteryjnych krewnych częściej niż większość dzieci z klasy. Czas nauki, zwolnień lekarskich, zabaw na podwórku czy w domu był dla mnie z grubsza taki sam, przechodziłem między nimi gładko. Czas stanowił wielką, prawie nieruchomą przestrzeń, której krańce były dla mnie niedostępne, ale istniało poczucie, że mają tak samo niezmienną naturę, co otaczająca mnie reszta.

To znaczy, czas nie płynął.

Ciężko to wytłumaczyć, ale mimo że byłem świadom wielu rzeczy dziejących w szerokim otoczeniu, choćby za pośrednictwem telewizora – dźwięk dziennika telewizyjnego dochodził do mojego pokoju, gdyż wiadomości słuchało się u nas pogłośnionych – to nawet jeśli miały one znamiona rozwoju (nowa wojna, która „się zaczyna”, obfite plony, których „się spodziewamy”, nasi sportowcy, którzy „zdobędą” medale na „nadchodzącej” olimpiadzie czy jeszcze większa rakieta, którą „zamierzają” wystrzelić w kosmos „za dwa lata”), nie niosły ze sobą obrazu czy przeczucia czegoś, co inni nazywają przyszłością (słowo to nadal brzmiało dla mnie obco, choć słyszałem je niezliczoną ilość razy). Rzeczywistość była zawiesiną, jak suma mikroelementów swobodnie unoszących się w akwarium, którego leniwe życie wiele razy oglądałem w zbiorniku starszego brata Jacy. 

Oczywiście czas płynął… ale donikąd nie zmierzał. Mijające dni zdawały się jednym i tym samym dniem w wielu odmianach. Co najwyżej zamieniały się miejscami.

Od kiedy pamiętam, mama pracowała w ubezpieczalni. Ubezpieczalnią było coś ogromnego, co istnieje na całym świecie i ten świat odpowiednio zabezpiecza. Nie wiedziałem, co właściwie mama tam robi (dopiero po latach dowiedziałem się, że pracowała w administracji), ale było to z pewnością związane z utrzymywaniem świata w stanie pełnej stabilności i uzgodnione przez wszystkich na świecie. Ubezpieczalnia broniła ludzi przed tym, co mogło się zdarzyć. Czyli w jakiś sposób pilnowała, aby nie miało miejsca coś, o czym mówiło się „przyszłość”. Jeśli jednak „przyszłość” komuś się zdarzała, ubezpieczalnia płaciła mu odszkodowanie. Po wypłacie odszkodowania przyszłość ustępowała, a przynajmniej jej większość. Dzięki temu czas nie rozciągał świata jak gumy balonowej, tylko pozostawał w miarę zwarty i przewidywalny. 

Guma do żucia w opakowaniu, jeszcze zapieczętowana, znacznie przewyższała tę już wyjętą z kolorowego papierka. Nie wspominając o niższości gumy żutej, która co prawda dawała upragniony smak, ale jej koniec był bliski, z każdą kolejną minutą coraz bardziej niesłodki, lada moment gorzki. 

A czasami wszystko działo się jednocześnie.

Musiałem jeść dużo tartej marchwi i pić tran.

Ojciec wrócił z długiej podróży służbowej, podczas której kierował gaszeniem pożarów na wschodzie kraju. Zaraz potem zmienił pracę, ale długo nie wiedziałem, czym się zajmuje, bo nikt nie chciał o tym ze mną rozmawiać.

 Wieczorem w powietrzu pojawił się otworek w kształcie beznogiego i bezskrzydłego owada. Odruchowo wsadziłem tam bierkę, którą miałem pod ręką. Z pustki wyciągnąłem małe podłużne światełko, które bardzo szybko zsunęło się z ostrza piki i zgasło.

Rano padał deszcz, ale zupełnie biały, nie wiedziałem czy to mleko czy rodzaj mgły, choć w tym wieku nie brałem pod uwagę kąta padania światła. Tego samego dnia sąsiadka z parteru urodziła bliźniaki . Mama była zdziwiona, tata żartował.

Innej nocy miałem sen, że budzenie się to tak naprawdę zapadanie w sen.

A po wycieczce do zoo, w pewną sobotę, wyobraziłem sobie, że nie istnieję. Każdy, kto na mnie patrzył, nie widział mnie. Żadne słowo mnie nie dotyczyło. Światło bez przeszkód omiatało miejsce, w którym już nie przebywałem. Każdy dźwięk był wolny od przeszkody, którą stanowiłbym dla jego fal, gdybym istniał. Posiadałem tego prawie niezmąconą świadomość i była to dla mnie sprawa wielkiej wagi.

Miałem dziwne uczucie, że widziałem pomarańczowe, wydatne i łagodne usta, które do mnie mówiły, ale ich słowa nie docierały do moich uszu, bo nie były pomarańczowe.

W tym czasie bywało, że budziłem się z krzykiem. 

W lipcu wyjechaliśmy z miasta na urodziny babci, która mieszkała dość daleko, więc rzadko ją widywałem. Na tej uroczystości zawsze pojawiała się poważna część rodziny, w tym wielu moich kuzynów i kuzynek. Większość miałem okazję oglądać wyłącznie na rodzinnych uroczystościach, o ile w tym czasie nie chorowałem. Tego roku frekwencja była duża, nawet mama zauważyła, że chyba jeszcze nigdy nie widziała ich wszystkich w jednym miejscu i czasie. Dom babci był duży, to znaczy duży dla mnie, ponieważ w porównaniu z dwupokojowym mieszkaniem w bloku każdy dom musiał wydawać się duży komuś tak słabo obytemu z posesjami jak ja. W każdym razie największy pokój mógł pomieścić wszystkich dorosłych z ich jedzeniem, a nieletni mieli własny stół w nieco mniejszym pokoju obok, tuż przed kuchnią. Do pewnego momentu wszystko przebiegało gładko, to znaczy nadrabialiśmy czas, kupcząc informacjami ze swojego małoletniego życia, głównie niestworzonymi albo podkolorowanymi jak się tylko da. Niekiedy budziły w nas podziw, innym razem śmiech, w każdym razie zaspokajaliśmy wzajemnie swoją niespokojną uwagę, stwarzając siebie na nowo w oczach przelotnych krewnych. Dopiero po obiedzie towarzystwo zaczęło się mieszać w dużym pokoju, głównie za sprawą najmłodszych, którzy koniecznie chcieli słuchać, o jakich niestworzonych rzeczach opowiadają dorośli, sącząc płyny z zakazanych butelek. Udając ciche zabawy, podsłuchiwaliśmy, notując w pamięci co dziwniejsze słowa lub zdarzenia. Wówczas zdarzyło się coś nieoczekiwanie bolesnego, choć pewnie tylko dla mnie. 

Nagle z jednej z chaotycznych opowieści dorosłych wynurzył się temat zakończenia podstawówki przez najstarszego z kuzynów, Adama. W pewnym momencie jego ojciec, czyli wujek Alfred oznajmił, że Adam zdał do technikum budowlanego. Wiadomość wywołała niezrozumiały dla mnie entuzjazm wśród dorosłych, Zaczęli ten fakt kwieciście komentować i patrzeć z uznaniem na przyszłego ucznia szkoły średniej, który niespodziewanie pojawił się przy wielkim stole i przestępując z nogi na nogę, przyjmował wyrazy podziwu, szacunku oraz entuzjazmu, który jakoś martwił mnie najbardziej. Co gorsza, wszystko to nie chciało się skończyć, tylko przybierało wciąż nowe formy, ponieważ każdy dorosły musiał się wypowiedzieć, wtrącając coś o swoich doświadczeniach w tej sprawie, a też niejeden, zwłaszcza wujkowie i mój ojciec, pozwolił sobie na zarysowanie niektórych swoich wiekopomnych przemyśleń na temat wyboru „drogi życia” i wchodzenia w „dorosłe życie”. Określenia te wprawiły mnie w największe przygnębienie, w dodatku okazało się, że skądś je znam, jedynie do tej pory nie zaprzątały mojej uwagi, jak wiele innych nieprzyjemnych zbitek słów. Na przykład „poważne pochodzenie do życia”, zakwitające zdaje się nierzadko w ustach rodziców, choć nie pamiętałem, które z nich go nadużywało.

Chcąc nie chcąc, co rusz zerkałem w stronę Adama. Nie był już tym samym kuzynem co jeszcze przed obiadem. Wprawdzie nigdy nie miałem okazji wejść z nim w zażyłość, i nie tylko ze względu na sporą różnicę wieku, jednak był to swój chłopak. W czasie dwóch wakacyjnych wyjazdów nad jezioro, kiedy gromada dzieci od wszystkich ciotek i wujków została zabrana hurtem na wypoczynek, Adam pełnił tam rolę niemalże naszego opiekuna, w każdym razie kogoś mądrzejszego, kto potrafi posługiwać się scyzorykiem i wie więcej o większości praktycznych spraw, bez znajomości których dzieci na wyjeździe giną. On sam, być może ze względu na mało inspirujące dla niego towarzystwo, trzymał się na dystans od zabaw malców , biorąc w nich udział tylko w przypadkach, kiedy go o to poproszono lub wciągnięto w nie z rozpędu. Nie wiem, co robił, kiedy nie było go z nami – dopiero z dużym opóźnieniem nawiedziły mnie podobne pytania. Niemniej wydawał się cały czas jednym z nas, jednym z dzieci podzielających podobny los; patrzący z podobnego miejsca na przesuwające się dookoła nas masywy rzeczy Niezmiennych, o które z rzadka rozbijały się niepoważne pytania w rodzaju „a kim chcesz zostać?”.

Nagle postać Adama wyskoczyła z tego obrazu, gorzej – ujawniła się jako wielka skaza na powierzchni nieletniego stanu. Nie wiedziałem, czy traktować go jak zdrajcę, czy nieszczęśnika wessanego przez złowrogie pole magnetyczne świata dorosłych; myśli zbyt szybko przelatywały przez głowę, bym mógł wyrobić sobie zdanie o tym, co właśnie się stało.

Zresztą, to już nie było aż tak ważne – było za późno, ponieważ zaczęła się praca nieodwracalnego. Czułem, jakby zbliżył się do mnie odległy i rzecz jasna nieuświadamiany dotąd płomień, przepalając niechlujny, otoczony spalenizną otwór w przepierzeniu między dzieciństwem a tym „czymś”, co buzuje za jego szczelnymi, jak się wydawało, grodziami. Ten paskudny otwór, przez który zaczęła wyciekać nieporównanie lżejsza atmosfera mojej rzeczywistości, miał postać nieszczęsnego kuzyna Adama, który wciąż stał przy stole, trzymając dłonie splecione za sobą, i z ustami zatrzaśniętymi słabym uśmiechem przysłuchiwał się tasiemcowym wywodom dorosłych o „urządzaniu życia”, „sprzyjaniu szansie dostatku”, „zabezpieczaniu na przyszłość” czy „nie marnowaniu okazji”. Zrobiło mi się słabo, a myśli zastygły jak bezbronne organizmy w wodzie unieruchomionej nagle gwałtowną falą mrozu, wyłamaną z prognoz. Przestałem się bawić, a nawet nasłuchiwać, ogarnięty jedyną w swoim rodzaju apatią. Przechodziły przeze mnie dziwne fale, raz gorąca, raz zimna. Wraz z nimi wytracałem zdolność myślenia. Czułem, jakbym dotarł do końca opowieści, której dalszy ciąg był przecież obiecany i pewny. Ale nieprawda. Może kiedyś coś źle zrozumiałem. Teraz nie miało to znaczenia. Wiadomo było, że początek innej opowieści jest nieunikniony.

Potem, w trudnym do uchwycenia bezładzie, przemknęło trzydzieści kolejnych lat.



Cezary Domarus (ur. 1966) – autor książek poetyckich: ekwipunki (1999/2000), Mózg story (2001), Wiersze po/lity/tyli/czne (2005), Zwrotki (2012), cargo, fracht (2016), TRAX (2020). Napisał również zbiór tekstów pt. Podania. O doświadczaniu języka (2013). Mieszka w Warszawie.