„W….”, próbowało dziecko. Czy zadało pytanie, jego twarz była znakiem?Wszystko miało swoją nazwę, zanim stało się sierścią, łapką. „Krszszsz”, powiedziało dziecko, szczerząc zęby, dolne i górne, tak jak trzeba. Kiedy jeden wypadał dziecku z buzi, wpychało koniuszek języka w lukę. Psy obwąchiwały ząb, dziecko, związek między nimi. Rozchodziły się, znikały pojedynczo albo niewielkimi grupkami, wracały, ponieważ dziecko przypominało im ich właścicieli, którzy leżeli pod gruzami albo po tym nieszczęściu, po tym zawirowaniu uciekli z miasta. Nie zabierając ze sobą swoich pupilków. Nie zdjąwszy im obroży ani szelek. Czasami stawały się oparciem dla dziecka. Leżało w poprzek grzbietu psa w czarno-białe łaty, a on się na to zgadzał i robił kilka kroków. Zanim się nie uwolnił od ciężaru; wystarczyło usiąść, a dziecko już zsuwało się po sierści w dół. Często pies biegł hen daleko, przez wyrwy i kurz ruin. Przez czerwone kwiaty cegieł i krzaki, zawsze tą samą drogą, tam, gdzie wciąż jeszcze oszałamiały go dawne zapachy i gdzie siadał, czekał, że może jednak.
Wracał o zmierzchu, jeszcze przed nocą, wszystkie wracały, niektóre coś zjadły, większość nie, już od tygodni były strasznie wychudzone. Ale nie dziecko, ono w tym czasie nabrało sił i grało na ich żebrach jak na ksylofonie.
W wieczór poprzedzający dzień, kiedy Wiedeń został zniszczony, może tylko Wiedeń, może cały kraj. Wtedy, tamtego wieczoru, matka pochyliła się nad łóżeczkiem dziecka, złożyła jego chudziutkie ręce, zmówiła krótką modlitwę. Taka to była matka. Kciukiem zrobiła na czole znak krzyża. Nie pomogło. Następnego ranka nad dzieckiem rozpościerało się niebo. Tam, gdzie wcześniej kręcił się mobil z ptaków origami, fruwały teraz wysoko między chmurami i słońcem prawdziwe ptaki. Dziecko wyciągnęło palec ku błękitowi, poczuło chłód i kichnęło, bo w powietrzu nadal unosił się kurz.
Do tej pory dziecko milczało. Niechętnie dawało się przekonać do mówienia, być może było to jakieś zahamowanie albo spowolnienie kompetencji językowej, właściwe niedoborowi wzrostu i słabej kondycji kości. Często prowadziło do kłótni w rodzinie, która oscylowała między nadopiekuńczością, a twardą ręką. Niespokojny okręt. Podejrzewano, że dziecko wrodziło się w wuja albo kuzynkę, którzy do końca życia byli niskiego wzrostu i nieskorzy do mówienia.
Przez otwarty sufit długo podążało wzrokiem za ptakami. Zewnętrze stało się wnętrzem. Belki dachowe, które runęły do pokoju, zaklinowały się tak, że w znacznym stopniu osłoniły łóżeczko przed spadającymi cegłami i odłupanym drewnem. Tak oto szczęśliwaokazała się decyzja matki, by jednak mimo wątpliwości zostawić na razie łóżeczkoze szczebelkami. Jeszcze na rok, jak mówiła, bo gdyby dziecko w nocy spadło z łóżka, mogłoby sobie połamać kości. Z biegiem czasu na pewno stanie się silniejsze, a i medycyna ma wciąż nowe osiągnięcia.
Jednak medykamenty, które dotychczas stały na szafie w postaci lekarstw i butelki lepkiego płynu, teraz leżały rozsypane na podłodze. Tabletki, podzielone na ćwiartki, aby łatwiej było je przełykać, pomiędzy szkłem rozbitej butelki. Dziecko kochało ten sok. Codziennie jedna łyżka. Łyżka specjalna, srebrna, w rodzinie dziedziczono bowiem nie tylko chorobę i złe geny.
A więc dziecko obudziło się tego poranka, rozejrzało i nastawiło uszu, przywykło do nowego wyglądu pokoju i do dźwięków, których nie wydawali ani rodzice ani rodzeństwo. Nie było słychać kroków na schodach, otwierania i zamykania drzwi, szumu wody z toalety i łazienki, kłótni między zdrowymi braćmi, którzy o tej porze zwykle zbiegali na wyścigi do pokoju stołowego, gdzie pomoc domowa miała jużczekać ze śniadaniem. Tak, żeby matka mogła się zająć dzieckiem, wnosząc tacę po schodach wyłożonych miękkim chodnikiem, ale dziecko nie chciało niczego tknąć, najpierw pragnęło dostać lekarstwo. Przezornie zaciskało wargi. Srebrna łyżka połyskiwała teraz między cegłami.
Nikt nie biegał, nikt się nie tłoczył, nikt nie przychodził. Nie było nikogo, kto mógłby wejść po schodach, nie było nawet pewne, jak długo statyka utrzyma w pionie zachowaną jeszcze resztkę domu. Skrzypienie i przesunięcia. Co rusz na żwirowany podjazd spadał fragmentfasady, albo też wewnątrz samej ruiny coś leciałobez przeszkód z najwyższego piętra na parter. Potem w ogrodzie zawyły psy, rozszczekały się na wiele głosów i na długo, nie dało się znaleźć ukojenia. Dziecko krzyknęło i rozpłakało się po swojemu.
Na rozległym trawniku, jedynym miejscu w najbliższej okolicy, niezagrożonym spadającymi i przewracającymi się przedmiotami, gromadziły się ocalałe psy z sąsiedztwa, rozpieszczone tak samo jak dziecko, które na chwilę przez zagładą przeczuły niebezpieczeństwo i uciekły w ostatnim momencie, by stłoczyć się poza zasięgiem drzew i murów.
Również dziecko powinno było stąd odejść. Znowu zawładnęło nim otępienie, które w nieodległej klinice psychiatrii dziecięcej uznano za wskazanie do postawienia diagnozy.Zasadnicze i decydujące. Pismo z kliniki, datowane na kilka dni wcześniej, leżało pod tonami gruzów, tuż obok ojca. Ale w końcu właśnie owo otępienie uciszyło płacz i kazało dziecku wydostać się z łóżeczka, chociaż ostre brzegi cegieł kaleczyły skórę. Piżama podarła się na obu kolanach i prawym łokciu. Ze stoickim spokojem raczkowało przed siebie, podążając za szczekaniem psów, które przybierało na sile po każdym głośniejszym dźwięku, jak w chwili, gdy jeden ze stopni schodów załamał się, a dziecko poleciało spory kawałek w dół.Na co psy zaniosły się niemal histerycznym ujadaniem, zwracając jak jeden ślepia ku coraz bardziej chylącemu się budynkowi, po czym zamilkły ze sztywno podniesionymi ogonami.
Duży pies o szerokim łbie i małych oczachrzucił się do przodu, kiedy w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj były ciężkie zamknięte drzwi frontowe, dzisiaj leżące płasko na ziemi niczym obcy przedmiot, kiedy tam, na ostatnim podeście schodów, pojawiło się dziecko. Ten duży pies pobiegł, poganiany szczekaniem innych, wgryzł się w tkaninę piżamy i przeciągnął dziecko przez próg, przez żwir – tutaj krzyknęło z bólu – przez trawnik, aż ominąwszy wszelkie przeszkody, dotarł na wolną przestrzeń.
Nie spóźnił się ani o chwilę. To, co jeszcze zostało z domu, runęło ostatecznie. W pierwszym odruchu psy rzuciły się do żywopłotu, by przez dziurę umknąć na ulicę. W ścisku podgryzały sobie nawzajem łapy i boki, aż jeden z nich, a potem jeszcze jeden spojrzał w kierunku dziecka, które spokojnie siedziało tam, gdzie je zostawiły. W zaciśniętej piąstce, którą wznosiło w stronę ruin, trzymało srebrną łyżkę. Czy psami powodowała tęsknota za normalnością, za tym, co znajome, za porządkiem i rozkazami? A możestrach, skoro pierwsze, które dotarły na zrujnowaną ulicę, natychmiast postanowiły zawrócić do ogrodu? Podbiegały do dziecka i opierały się o nie, lizały je po twarzy i rękach. Leżały dysząc, lub z głowamina łapach, jak najbliżejostatniego człowieka, jaki im został.
Od czasu do czasu któryś z psów robił się niespokojny. Podnosił się, przeciągał, ziewał, podchodził do dziecka, by je obwąchać. Badał ogród, zataczając niewielkie kręgi, nigdy zbytnio się nie oddalając. Podnosił nogę albo przykucał, sikał lub robił kupę, pił z oczka wodnego, w którym odbijało się niebo, teraz zaciągnięte płowożółtymi chmurami, brodził w wodzie, poszukując karpi koi, które ukryły się w sitowiu albo, tak samo jak żaby, martwe pływały brzuchami do góry. Wskutek siły rażenia popękały im pęcherze pławne.
Gdy jeden pies wracał do leżących, podnosił się następny, ziewał, rozprostowywał nogi, odbywał swoją rundkę, sikał, pił, rozglądał się za rybami. Policzki dziecka błyszczały od śliny. Kiedy miało dość wilgotnych języków, mocno waliło kolejnego psa srebrną łyżką po pysku. Pies kulił się, skomląc podwijał ogon, kładł się na grzbiecie i odsłaniał gardło. Do południa role w stadzie zostały ustalone.
Fragment rozdziału Wiener Kindl z: Karin Peschka, Autolyse Wien
© 2017 Otto Müller Verlag Salzburg-Wien