Jest mi strasznie gorąco, cały czas, jakby o każdej porze było południe, jakby każde pomieszczenie, do którego wchodzę, było pustynią. Mam wrażenie, że słońce świeci mi w oczy nawet w nocy, przy zgaszonych światłach i zasłoniętych oknach. Nieustannie czuję gorące promienie na całym ciele. Zaczynając od wiecznie gorącej głowy, w której ciągle mi się kręci. Potem spadają na brązowe pokaleczone ramiona. Nieustannie ściągam z rąk płaty skóry, nie mogę się powstrzymać, żeby ich nie zdrapywać. A potem, i to jest ich dowód, na klatkę piersiową i na plecy. Potem na mój wielki brzuch i wielkie pośladki. Potem na uda z przodu, z tyłu, od wewnątrz, na łydki i na obrzydliwe stopy. Cały czas chodzę poparzonymi stopami po parzącej ziemi.

Mielę językiem, mlaskam. Z otwartymi ustami, mam je otwarte, inaczej nie mógłbym oddychać. Mam wrażenie, że jak je zamknę, to w jednej chwili zabraknie mi powietrza. Gorące powietrze jest obrzydliwe w smaku, wdychanie go nie przynosi ulgi, na którą liczę z każdym wydechem. Mlaskam, bo szukam śliny, chcę wyprodukować jej chociaż trochę więcej. Mój naskórek sypie się ze mnie jak piasek, zostawiam go na kanapie obok sierści, którą zostawił kot, moje wargi pękają przy każdym większym ruchu i wylewa się z nich krew, która też jest gorąca. Zlizuję ją.

Piję i jem przez słomkę, tak jest po prostu łatwiej, mniej się rozpadam, mniej się ruszam, mniej się pocę. Czasem patrzę na siebie z boku, wiem, jak to wygląda. Wielki, naprawdę wielki kawał mięsa rzucony na kanapę jak worek. Worek, bo raczej leżę nieruchomo na plecach. Trudno mi się odwrócić na brzuch lub chociaż na bok. Nie chodzi o wagę, to znaczy też trochę, ale bardziej o upał, ale przede wszystkim o to, że po prostu nie mogę.

Mam sprawne ręce i nogi, sprawne ciało, przynajmniej miałem wtedy, kiedyś, jak jeszcze wstawałem i pracowałem. Może to było dwa lata temu? Przypominam sobie swoje życie, szukając jakichś punktów zwrotnych, które pomogłyby mi to policzyć. Prawie ich nie było, więc nie jest to łatwe. Może jednak trzy lata, chociaż nie sposób w to uwierzyć. Przez trzy lata nic nie robiłem. Przez około trzy lata słońce ciągle świeci mi na łeb.

Dostaję z łokcia w brzuch i budzę się momentalnie. Otwieram oczy, ale szybko sklejają się znowu. Rejestruję tylko, że jestem u siebie w domu, na swoim łóżku, że jest ciemna noc z przeraźliwie świecącym słońcem. Wydaje mi się, że jest bliżej niż zwykle.

– Posuń się, grubasie! – syczy i dostaję jeszcze raz z łokcia w to samo miejsce. Chcę się przesunąć, ale to bez sensu. To nie jest proste przesunąć tyle kilogramów. Więc staram się ruszyć, wykonuję jakiś ruch, ale i ja, i ona wiemy, że nie przesunąłem się ani o milimetr. Teraz uderza mnie kilka razy z rzędu, po czym zmienia pozycję i zaczyna mnie odpychać nogami, nawet chcę jej pomóc, ale ciągle tkwię w tym samym miejscu. Wkurzona przestaje mnie odpychać, a zaczyna kopać. Ma chude, kościste nogi, nie wiem, skąd w niej tyle siły. 

W końcu zabiera swoją poduszkę i śmierdzący koc, obszczany przez koty, z którego już dawno nie korzystam, i przenosi się na podłogę w przedpokoju. Odegra się jutro, nie przynosząc mi wody albo przesalając tak śniadanie, że nie będę mógł go zjeść. Wzdycham, raz, drugi. Już teraz jestem głodny, ale próbuję zasnąć. Sen jest moją jedyną radością, nie muszę wtedy być na tym świecie, nie muszę myśleć, a mam już dość myślenia. Łapię się za krawędź łóżka i z jej pomocą obracam się na bok. Widzę swoje spuchnięte, czerwone paluchy u stóp, żółte długie paznokcie, włosy rosnące w jakichś losowych miejscach. Drapię twardą piętą drugą twardą piętę, jestem potworem. 

*

– A ty co, gówniarzu? Zabrałbyś się za naukę! – ryknął na mnie nagle, aż się przestraszyłem. Odruchowo schowałem swój samolot za zasłonę, żeby mi go nie zabrał. Podnoszę się z podłogi, faktycznie jego świńskie oczka są otwarte. Gapi się prosto na mnie. A ja gapię się na niego, może zaraz zaśnie. Ale jego głupi, łysy łeb nie opada. – I co się patrzysz? Czego znowu siedzisz pod tym oknem, nudzi ci się?

– Są wakacje – odpowiadam, orientując się, że nie ma już ucieczki. Wystarczy wyjrzeć przez okno, żeby zorientować się, że kłamię. Ale on nie chodzi już nawet sam się wysrać. W całym domu śmierdzi gównem, potem i zgniłym żarciem. Wczoraj były tu jeszcze trzy worki śmieci, ale wywaliłem je w nocy przez okno.

– Ta… Wakacje… – nie wie, czy to prawda, więc się nie kłóci. Odwraca głowę w kierunku telewizora, jakiś czas temu czułbym w tym momencie, jak spada ze mnie ciężar jego tłustego wzroku, ale od kilku miesięcy telewizor jest popsuty. Więc wraca do mnie spasionym spojrzeniem i zastanawia się, do czego się przypierdolić. Zerkam dla pewności na zamki w drzwiach, matka znowu zamknęła mnie od zewnątrz. Jakbyśmy byli ze spaślakiem jakiś skarbem, którego boi się stracić. – Chodź tu. 

Nie wstaję, może zaraz da spokój. Może zaśnie tak nagle, jak się obudził.

– Głuchy jesteś, smarkaczu? Chodź tu! 

Wstaję powoli, mamy tak dużo czasu, że zacząłem go nienawidzić za to, że płynie tak wolno. Że tyle jeszcze tego pierdolonego życia przede mną. 

Nie wiem czemu, ale podchodzę, co mam zrobić. Zawsze, gdy nie mogę zasnąć, myślę, że to przecież banalnie proste, przecież wystarczy nie podchodzić, no bo co, ruszy się? Zamknąć się w łazience i poczekać na matkę. Ale jak już jesteśmy sami, nie umiem mu się przeciwstawić.

– Siadaj – pokazuje kawałek miejsca na łóżku przed jego brzuchem.

Siadam i od razu wsadzam ręce między nogi, zaciskając palce na spodenkach.

– No i co tak siedzisz jak zbity pies? – mówi niewyraźnie. Prawie nie otwiera ust, sklejają mu się od zaschniętej śliny i krwi w rogach. Bierze moją rękę za ramię i przyciąga ją do siebie. Mówię mu, żeby zostawił, że nie jestem już małym dzieckiem, ale on tylko charczy, tak się teraz śmieje. Ma naprawdę silny uścisk, nie zdołam już jej wyrwać. Otwiera usta i wyciąga język. Liże mnie swoją obrzydliwą gębą. Od palców do ramienia. Odwracam głowę i zaciskam oczy, jak na to patrzę, to chce mi się rzygać. W końcu mnie puszcza, tracę równowagę, w tym momencie łapie mnie za spodenki w kroczu i ściska. – Ale fiuta masz dalej jak dziecko! 

Znowu charczy. A ja jestem taki zły, że płaczę ze złości, oddycham ciężko i drżę, nie umiem tego powstrzymać i chcę znowu schować się i skulić się jak szczeniak, ale jego charczenie doprowadza mnie do szału. Biegnę do kuchni i biorę ukrytą przede mną zapalniczkę. Matka z czasem zaczęła tracić czujność, a może zapomniała, że rosnę, widzę i myślę. Może myślała, że nigdy jakoś szczególnie nie będę myślał. Podpaliłem gazetę, a od niej jakiś inny papier i pobiegłem z powrotem do tego sukinsyna. Rzuciłem na jego tłusty brzuch ogień i patrzyłem, jak te same miejsca co kiedyś palą się ponownie. Jak poparzone miejsca znowu stają się ogniem. Stary zaczął dusić się i kasłać, klepać się w panice po brzuchu, jak jakieś skrzyżowanie nieporadnego żuka z klownem. Patrzyłem na to chwilę, a potem wspiąłem się na regał, wybiłem szybę i uciekłem oknem. Przynajmniej przez te ostatnie kilka chwil czas płynął tak, jak zawsze chciałem.

*

Gdy zaszłam z chłopakiem w ciążę, nawet się ucieszył. I dbał o mnie, jak umiał. To znaczy na pewno tak w kółko opowiadał każdemu, kto chciał lub musiał go słuchać. Ja byłam z tych co musieli.

Trzymał mnie zamkniętą w mieszkaniu, mówił że niebezpiecznie się tu włóczyć. Faktycznie, okolica nie była zbyt przyjemna, a ja martwiłam się, że znowu stracę dziecko. Pierwsze pogrzebałam dwa dni po narodzinach, wiedział o tym i bardzo mi współczuł, ale jeszcze bardziej nienawidził za to, że się według niego puszczałam, pomijając, że to był mój pierwszy seks w życiu. Z czasem o współczuciu zapomniał i raczej traktował to jak dobry powód, żeby mnie nigdzie nie puszczać. Po urodzeniu miało się wszystko zmienić. I faktycznie, zmieniło się. Zaczął mnie zamykać – nie w mieszkaniu, ale w jednym pokoju. Wściekał się, że za dużo żrę, że wszystko znika z lodówki, jak wychodzi do pracy. Że nic nie robię, tylko oglądam telewizję, że telewizor zawsze jest ciepły jak przychodzi; to pierwsze co robił – kładł rękę na telewizorze. No, a co miałam robić? Cały czas zamknięta i z wielkim brzuchem? Bez telefonu, bez internetu, bez kontaktu z drugim człowiekiem.

No i tak mały dorastał, spędzając większość czasu w pokoju. Czasem wychodziliśmy na spacery, bardzo mocno trzymając się za ręce. Wyglądaliśmy przeciętnie i, nie licząc kilku rzeczy, byliśmy przeciętni, a jeśli o mądrość jakąś chodzi, to nawet głupi. Może tylko on myślał, że jest mądrzejszy i przystojniejszy od innych mężczyzn. Naprawdę nie wiem, skąd mu przyszedł taki pomysł do głowy, nie pomyślałam tak o nim nawet przez chwilę, nawet jak go dopiero poznawałam i byłam zakochana. Ja nie ukrywam, że jestem głupia, kto się kocha w diable. Oprócz spacerów mogłam jeszcze gotować i myć się raz na jakiś czas, a dzieciak – bywać w salonie. Cieszyłam się, bo jak posiedział trochę z ojcem, to zawsze mógł potem oglądać telewizję. Czasem nawet kilka godzin, przynajmniej tyle. A ja nic nie widziałam. 

No, a tak to patrzyliśmy na ptaki za oknem. Głównie na zwykłe gołębie, czasem na wróble. Mieszkaliśmy dość wysoko, więc nieustannie tu wiły gniazda, no i srały, srały, srały. Dzieciak gapił się na nie całymi godzinami, jak znoszą gałązki, wysadzają jajka, zjadają robactwo. Ja głównie spałam, nie mogłam patrzeć ciągle na te sam obrzydliwy pokój, czekając na spacery, które coraz częściej były odwoływane. Bo pada, bo świeci słońce, bo leci mecz, bo jest zmęczony po całym tygodniu. I ten głód. Coraz częściej dostawaliśmy jedzenie nie w zależności od potrzeb, ale od kaprysów tego debila. Wiadomo, bałam się o dziecko, ciągle był za chudy, zabiedzony, kruchy, dawałam mu swoje porcje. 

Dzieciak był dziwny i ten debil to widział. Nic przed nim się nie da ukryć, co nie. Nie wiem, czy dziwny się urodził, czy zrobił się dziwny od tego ciągłego siedzenia z matką w pokoju. W każdym razie nie za bardzo było się czym pochwalić przed znajomymi. Więc coraz częściej jeździliśmy na spacery daleko od miasta. Na jakiś opuszczony koniec świata. To w zasadzie dobrze. Wypuszczał nas z samochodu, a sam w nim zostawał, słuchając muzyki lub gdzieś dzwoniąc. Mieliśmy być ciągle na widoku. Więc chodziliśmy w kółko po jakichś krzewach, trzymając się niedaleko. Chłopak zbierał małe gałązki, patyczki i różne takie i nawijał ciągle o tych ptakach. Swoje skarby chował w skarpetki, bo – mimo że gówniarz – wiedział, że ojciec może mu je zabrać. Tak jakby miały jakąś wartość, jakby coś mu robiło, że chłopak ma patyk o długości trzech centymetrów. Budował z nich gniazdo. Między oknem a łóżkiem było całkiem sporo miejsca, którego nie było widać po otworzeniu drzwi. Robił sobie kryjówkę na kształt tych, które widział każdego dnia za oknem. Między gałęziami chował swoje małe skarby, głównie śmieci i kamienie. Ważne śmieci, jego śmieci. Z tego świata, który był tak nieosiągalny. Spał tam skulony. Wolał to niż spać z matką na niewygodnym łóżku. Bałam się, że ten dureń go przyłapie i będzie awantura, ale w nocy chyba zapominał o naszym istnieniu. Więc przykrywałam tego mojego małego ptaszka i patrzyłam jak schowany przed całym tym koszmarem śpi spokojniej niż zwykle. 

Oczywiście, nie mogło się nic zbyt długo ukryć na przestrzeni zaledwie kilkunastu metrów kwadratowych. Mój kochany mąż znalazł gniazdo. Nawet się specjalnie nie wkurzył. Myślał, że to zwykłe śmieci, które poznosił jego głupi synalek, ciągle do niego gadał „głupi ty, synek, głupi”. I teraz też spokojnie „głupi synek, durny syneczek” i wyrzucił wszystko przez okno, i powiedział mu, że nie życzy sobie w domu więcej gałęzi. Spodziewałam się krzyku i płaczu. Ale nie. Jakby nic się nie zdarzyło. Nic się nie stało, nie wiem dlaczego. No ale okej. 

Okej, już zapomniałam. Ale kilka tygodni później, gdy miał pięć lat i siedem miesięcy, po tym, jak obejrzał program w telewizji, po tym, jak stary usnął, poszedł po ogień i podpalił swojego ojca. Nie wiem, skąd wiedział jak, gdzie czego szukać. Ale w gruncie rzeczy, jakby się nad tym zastanowić, miał sporo czasu na obserwacje. Gdy strażacy przyjechali, powiedziałam, że drzwi się zatrzasnęły, a ja zemdlałam od dymu. Spojrzeli na moje słabe, kościste ciało i nie zadawali więcej pytań. Myślenie o mnie zajęło im może minutę. Jestem jakimiś szczątkami czasu w życiu innych, szczątkami ciała.

Matoł tego nie pamiętał. Wybudził się dopiero po kilku tygodniach, kiedy już był w domu. Cały obolały, nie mógł się ruszyć. Narzekał, że mu gorąco. Nie wiedziałam, jak to jest, gdy ma się poparzoną skórę. Może i gorąco. Nie chciało mi się wnikać. Karmiłam go tylko i zmieniałam pieluchy, czasem myłam. Czekałam, aż wydobrzeje, myślałam o ucieczce, o odejściu, a potem wracałam z kolejnych zakupów i zajmowałam się nim dalej. Gdzie mielibyśmy uciec? I za co? Renta tego śmierdziela to jedyne, co mieliśmy. Jakbym nadal była zamknięta, tylko w trochę większym pokoju. Nawet mi to pasowało, nie zawracał mi głowy. Tylko wkurzona byłam, że to jedno jedyne życie, które dostałam od Boga, czy od innego diabła, jest takie żałosne. Nudne, gówniane, nie takie jak w telewizji. Nienawidziłam za to siebie i tej dwójki, z którą użerałam się każdego dnia. Z czasem po złośliwości idiotę zaczęłam głodzić, jak on mnie. Ale jęczał strasznie, wył i był jeszcze bardziej męczący, więc postanowiłam zrobić na odwrót. Przekarmiałam go. Co dzień tłuste, najgorszej jakości żarcie z mnóstwem soli. Jak tylko słyszałam, że coś jest niezdrowe, pakowałam mu to do ryja i mówiłam, że smaczne. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Spasł się tak, że nawet jakby nie zgłupiał od tego podpalenia, to by już i tak sobie nie pochodził. 

Przekarmianie, palenie papierosów, jakaś praca, żeby dorobić do renty. Z domu nie chciało mi się specjalnie wychodzić. Nie miałam już znajomych ani rodziny. I wcale nie było tam dużo ciekawiej niż w naszym mieszkaniu. Ale jak muszę gdzieś iść, to zamykam mieszkanie na wszystkie zamki, tak, żeby nie można było otworzyć ich od wewnątrz. I marzę sobie, że pewnego dnia się po prostu pozabijają, a ja mam jakieś lepsze życie, trochę lepsze życie.



Adelajda Truścińska (ur. 1987 w Warszawie).

Jan Porczyński (ur. 1997) – student Wydziału Grafiki ASP w Warszawie. Sam do końca nie wie, co go inspiruje. Lubi bardzo szczegółowo planować swoje prace, lubi też, kiedy te plany się nie sprawdzają. Chciałby, żeby codziennie mu się coś śniło.