Zaczęło się od nich. Tego lata złaziły się nie wiadomo skąd. Najpierw myśleli, że to przez sok, który córka wylała na balkonie. Oczywiste, że idą tam, gdzie słodkie. Słodycz przyciąga wszystkich: zwierzę, człowieka, muchę, niedźwiedzia. Czyścili systematycznie deski. Najpierw ona – nieudolnie, jak zawsze głowa w chmurach. Potem on, mąż, jak zawsze metodyczny. Niestety, wygrywały z nimi. Patrzyli jak zahipnotyzowani, gdy zbierały kolejne okruszki chleba i nosiły je na grzbietach, jedna za drugą, sznureczkami.

Zakazali córce jadać na balkonie. Nie mogła też jeść w swoim pokoju. Po każdym posiłku uruchamiali zmywarkę. Jedli tak, by nie nakruszyć, i odruchowo zgarniali niewidzialne okruszki z drewnianego stołu. Dom lśnił czystością.

A mimo to wciąż wracały. Mrówki. Ona ze złością zabijała je ręką, wciąż silniejsza od pojedynczego owada. Zgarniała na szufelkę i spuszczała w sedesie. On robił to samo odkurzaczem – topił w wodzie, którą wypełniał pojemnik sprzętu.

Czasami bała się wrócić do domu. Czuła, że mrówki go zawłaszczyły. Czuła, że chcą jej eksmisji, że mieszkanie już do niej nie należy. Śniły jej się w nocy, a w dzień wciąż miała wrażenie, że ją obłażą. Nawet w pracy strząsała z siebie niewidzialne robaki. Miała dosyć.

A do tego ten upał. Zwykle lubiła słońce, często mówiła, że urodziła się w niewłaściwej szerokości geograficznej, za daleko od niego. Tymczasem tegoroczne lato było dla niej zupełnie nie do zniesienia. Mrówki szukały chłodu, ona szukała ulgi w codziennych prysznicach. Brała kostki lodu z zamrażarki, aby pocierać czoło. Chłodziła się piwem, energetykami i mrożoną kawą. Wszyscy trąbili o piciu wody, a nie lubiła, gdy cokolwiek jej narzucano. Mowa-trawa, puste słowa. A przecież ona nie jest niczemu winna: ani wojnie w Syrii, ani globalnemu ociepleniu, ani tym cholernym mrówkom. Chciała, żeby wszyscy dali jej spokój.

Córka nie potrafiła zrozumieć tego żądania. Gdy tylko wróciła z przedszkola, rzucała się na nią z impetem. Na nią – wykończoną pracą, sfrustrowaną absurdem swoich obowiązków, klepaniem w tabelkach, w tę stronę i z powrotem, i znów tamtej za gorąco w biurze, tej za zimno, ta się rozwodzi, ta zakłada spiralę, a tamta ślubuje czystość przedmałżeńską. Miała ochotę powiedzieć: wszystkie jesteście żałosne. A czuła się najbardziej żałośnie z nich wszystkich, czuła, że coś z niej wysysa życie.

Tym czymś mogła być córka. Mały egoistyczny potwór nauczony tego, że trzeba go kochać. Bezwarunkowo i bez zastanowienia. Bez żadnego „poczekaj na swoją kolej, mamusia jest zmęczona”. Nie, dzieckiem trzeba się zajmować. Czemu, kurwa, o jej mózg nikt się nigdy nie troszczył? Ani wtedy, gdy jako pięciolatka u babki na wsi oglądała świniobicie, ani wtedy, gdy dziadek odrąbywał kurze głowę. Teraz wszyscy nagle tacy delikatni, że i krzyknąć na dzieciaka nie może, bo zaraz się zanosi płaczem. A ona? Co z nią?

Czasem czuła się jak bohater Pachnidła. Rozrywana, zjadana kawałek po kawałku, skóra zdzierana, smakowana, oczy wydłubywane. Najpierw nadgryzana przez koleżanki w pracy, których synowie cierpieli na ból jąder – „I co mi doradzisz?” – potem przez znajomych z fejsa, którzy jej się wypłakiwali.

Jednak najwięcej pragnęła córka. Od małego taka była. Gdy karmiła ją piersią, nie czuła zboczonego błogostanu. Przeciwnie – wraz z mlekiem córka wysysała z niej krew. I resztki sił, jakie jej zostały po setkach bezsennych nocy. Myślała, że będzie kochać te zupki, kupki, kaszki, śliniaczki, maleńkie kubraczki. Nienawidziła ich. Nienawidziła tego, że mały dzieciak zajmował tak dużo przestrzeni w mieszkaniu. Nienawidziła siebie za to, że nienawidzi, a przecież miłość miała sama nadejść – najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Nie nadeszła. Ani wtedy, ani teraz, gdy czterolatka skakała jej po brzuchu, wciąż bolącym po cesarskim cięciu.

– Zejdź ze mnie! – krzyknęła. Brutalnie ją zepchnęła. Córka rozryczała się. – Mam tego dość! Rozumiesz? Mam tego wszystkiego dość! – Trzasnęła drzwiami od sypialni, pozostawiając córkę w towarzystwie męża. On natychmiast puścił małej My little pony, a sam ukrył się za laptopem.

Gdy nie wychodziła z sypialni przez kolejne godziny, zdecydował się zapukać.

– Co się dzieje?

– Musisz z nią wyjechać. Inaczej ją zabiję.

– No co ty, nie żartuj sobie.

Wszędzie mrówki. Próbowali wszystkiego. Jakichś śmierdzących płytek z Rossmanna, proszku do pieczenia, specyfików z Leroy Merlin. Nic nie pomagało. W końcu, po wielodniowej batalii, mrówki zniknęły. Poddały się? Wystraszyły się blasku podłogi, gdy okruchy udało się wyeliminować w stu procentach? Nie wiedzieli.

– Nadal chcesz odpocząć od małej? – spytał w sobotę rano, gdy jak zwykle spała między nimi. Ciągle przychodziła w nocy do ich łóżka, tłumacząc, że boi się ciemności. Ona wiedziała, że córka kłamie, dostrzegała przelotny uśmieszek małej oszustki na jej twarzy, pojawiający się w mikrosekundę po wypowiedzeniu tych słów. On za każdym razem dawał się nabrać.

– Tak, nic się nie zmieniło. Znów kopnęła mnie w brzuch przez sen. Myślałam, że zwymiotuję.

– Dobra, słuchaj, rozmawiałem z rodzicami, w pracy wziąłem urlop. Biorę ją na kilka dni do dziadków. Co ty na to?

– Jak na lato – odburknęła i odwróciła się na drugą stronę. Nie była w stanie podziękować.

W poniedziałek wczesnym rankiem wyjechali. Ona jak zwykle poszła do pracy, a tam rytualne pytanie: „Gdzie jedziecie na wakacje?”. Miała ochotę rzucić: „Do kibla, a wy?”. Coraz bardziej nie cierpiała tego miejsca. Targety wciąż nieosiągnięte, co możesz jeszcze zrobić? Jaki rodzaj cudownego pomysłu zmieni naszą kryzysową sytuację i pozwoli ci nareszcie wypłacić premię? Bo wciąż z tym kruchutko…

Nie wiedziała, czy to jej wina, że nie pasuje, czy tych gnomów cieszących się, gdy prezes pamiętał ich imię, przynoszących mu filiżankę kawy w trzęsących się rękach, dbając o to, by była taka, jak lubi – z odpowiednią ilością lekko spienionego mleka, nie za gorąca.

Wtedy po prostu odeszła od biurka. Odbiła kartę dostępu, nie zwracając uwagi na to, że będzie pół dnia niedoczasu. Wyszła z biurowca, w którym głupie, pracowite mrówki do śmierci nie wyrabiają targetów. Wsiadła do auta. Zapięła pasy. Wolna.

Dotarła do domu i padła na kanapę. Po godzinie oglądania trailerów na Netfliksie zaczęła robić się głodna. Musiała powlec się do Lidla.

Kupiła cały koszyk lodów o różnych smakach, nie zwracając uwagi na ich kaloryczność. Zanim podeszła do kasy, bezwiednie skręciła w alejkę alkoholi. Jest dorosła, wolno jej wypić lampkę wina do lodów. Jest dorosła, niezależna. Silna i odważna. Da radę wypić tak, by się nie upić. Z tęsknoty za córką. Ma alibi.

Otworzyła butelkę rieslinga. Złamała korek, bo w domu to mąż otwierał wino. Znana była z tego, że miała dwie lewe ręce. „Skarbie, lepiej tego nie dotykaj” – za każdym razem słyszała w jego głosie nutę lekceważenia ukrytą pod maską opiekuńczości. W myślach pokazała mu fucka i wepchnęła korek do środka. Jeszcze nikt nie umarł od połkniętego okruszka.

Wyszła na balkon. Upał narastał. Poprzedniego dnia było 36 stopni w cieniu, teraz dochodziło już do 38. Czuła, jak strużki potu ciekną jej po plecach. Dzieci darły się na placu zabaw. Mamuśki gadały o pierdołach. Zastanawiała się, dlaczego je to tak nie męczy jak ją. Dlaczego jest inna. Dlaczego tamte nie nudzą się alergiami, zajęciami dodatkowymi, bezglutenowym pieczywem, mlekiem sojowym, bezlaktozowym, wyprawką przedszkolną, szkolną, psychologiem, psychiatrą… nie, psychiatrą nie. Psychiatra dla wariatów. One są normalne.

Wróciła do środka, odruchowo sprawdzając stan omrówkowienia. Zero. Nareszcie odzyskała dom dla siebie. Tylko dla siebie. Jej był ten kawałek podłogi i niczyj więcej. Przez kilka następnych dni.

„Błogosławiona jesteś pomiędzy sprzętami, boska klimo moja!” – pomyślała, z satysfakcją dopuszczając się bluźnierstwa, gdy tylko zamknęła okna i uruchomiła sprzęt. Włączyła YouTube i po kolei słuchała wszystkich piosenek, których on nie cierpiał. Śpiewała i piła, piła i śpiewała.

Obudziła się rano, około południa, w ubraniu. Spojrzała na rozładowany telefon. Niechętnie podłączyła go do ładowarki. Niech nie dzwonią, niech dadzą święty spokój. Ale może jednak się z nimi sama skontaktuje, żeby już na pewno się nie odzywali.

Najpierw przejrzała wiadomości. Koleżanki z pracy pytały, co z nią. Wymyśliła, że ma ciężką nietolerancję laktozy po spożyciu cukierka mlecznego na imieninach Danki i nie jest w stanie podnieść się z łóżka.

Potem zadzwoniła do męża. Martwił się o nią. Tłumaczyła, że nie mogła znaleźć ładowarki. Że to mała schowała ją u siebie pod łóżko. No jasne. Skoro to wina dziecka, to nie ma tematu. Trzymaj się. Też się trzymaj. Tęsknię za tobą. Tęsknię za wami. Odłożyła komórkę na kanapę i przykryła poduszkami.

Trochę ją bolała głowa. Znów było upalnie na zewnątrz. Postanowiła wyskoczyć tylko po jakieś pieczywo. I alko. Bo po alko dobrze się spało.

Tym razem, po kupieniu kilku bułek glutenowych i parówek papierowych, od razu skręciła w miłą i sympatyczną alejkę. Kupiła kilka butelek, bo przed nią cały dzień. Postanowiła uraczyć się whisky, skoro zawsze jej tego zabraniał. Bo ma słabą głowę. „Jeszcze się okaże”, odcięła mu się w duchu. Na wszelki wypadek, gdyby whisky okazała się zbyt ostra, oprócz trzech butelek kupiła dwulitrową colę. Będzie ją piła tak, jak lubiła najbardziej. Rozgazowaną.

Piła cały dzień – najpierw dodając lodu i coli, potem już z butelki. Nikt niczego od niej nie chciał. Przezornie wyłączyła telefon, by nie zamieszczać odkrywczych wpisów na wallu. Nie chciała nikogo zapraszać do swojego świata. Była ona i szkło. Patrzyła w lustro, śmiejąc się sobie w twarz, a czasem się do siebie uśmiechając.

Zrobiła ostry makijaż, cyknęła kilka zdjęć. Wciąż mogła się podobać. Spod warstwy niewinności pod wpływem alkoholu wypełzło kurewskie spojrzenie. Taką siebie lubiła. Taką siebie zniknęła dawno temu. Posłała kilka prowokacyjnych spojrzeń w stronę lustra, dopiła ostatni łyk z butelki. Zjadła kolację – bułkę przegryzła parówką, puste opakowanie po produkcie mięsopodobnym rzuciła na podłogę. Padła na kanapę i od razu zanurzyła się w niespokojny sen.

Obudziły ją mrówki. Znów weszły, całą ją oblazły. Opędzała się, próbowała je wszystkie powybijać. Najpierw ręką, potem zmiotką, na próżno. W końcu wskoczyła pod prysznic. Niestety, mrówki mnożyły się błyskawicznie.

Wytarła się ręcznikiem i weszła do salonu. Z zewnątrz docierał taki żar, że parzyło jej stopy, a ręce pulsowały ogniem. W powietrzu wirowały chmary latających owadów. Usiłowała zadzwonić po pomoc, jednak zapomniała PIN-u. Za każdym razem wystukiwała błędną kombinację cyfr, w końcu zablokowała aparat. Klimatyzacja nie działała, znów pilot szwankował.

Czuła, że się spala. Cała była ogniem. Chciała krzyczeć, jednak z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Spalały się dłonie, twarz, stopy. Płonęła, a mrówki wciąż żyły, wchodziły do gardła, wychodziły z pochwy, plątały się we włosach, wędrowały pod paznokcie. Odpadały wraz z kawałkami spalonego ciała. Były wszędzie, a ją swędział każdy kawałek ciała, nawet ten, który już odpadł, zmieniając się w kupkę spalonego mięsa.

Położyła się. Niech śmierć nadejdzie czym prędzej, niech pochłonie mnie, mrówki i ten cały świat, skoro i tak wszyscy dążymy do samozagłady. To była jej ostatnia myśl.

Zbudziła się w kałuży wymiocin, ze wstydem zdając sobie sprawę, co działo się dzień wcześniej. Spojrzała z przestrachem na swoje dłonie, rozejrzała się po pokoju. Po mrówkach ani śladu. Szybko wstała, zemdlona upadła z powrotem na podłogę. Kolejna próba pionizacji zakończyła się sukcesem. Najpierw wykąpała się, potem wyszorowała podłogę i posprzątała. Wstyd, upodlenie, upokorzenie i trwoga dały ciężkostrawną mieszankę, która zakończyła się wędrówką do toalety.

A teraz będzie grzeczna i miła, gładka i zgrabna, ułożona i uczesana. Znów stanie się wielofunkcyjnym robotem. Od poniedziałku poszuka normalniejszej pracy i na pewno taką znajdzie. Nie mogła się doczekać, by nowe wydarzenia, obowiązki i wyzwania pozwoliły jej stać się lepszą wersją siebie. By mogła puścić w niepamięć to, co się z nią działo wczoraj – by nie straszył ją pod powiekami ten rozczochrany potwór, który patrzył na nią w lustrze dziś rano.

Przyjechali szczęśliwi – mąż i córka. Mała rzuciła jej się na szyję, ściskając zbyt mocno. Zdołała powstrzymać grymas bólu, który pchał się jej na twarz, uśmiechnęła się krzywo i zapewniła, że bardzo się za nią stęskniła.

– I jak sobie radziłaś? Pewnie wyłaś do poduszki z rozpaczy, że nas nie ma, co? – spytał, dając jej kwiaty z ogrodu teściowej.

Chwyciła za wazon, odwróciła się do niego plecami i podeszła do zlewu, aby nalać wody. Nie chciała, by widział w jej oczach pustkę. Podszedł do niej, pocałował ją w szyję. Nie zdołała powstrzymać wzdrygnięcia. Postawiła kwiaty na stół. Dom lśnił czystością. Butelki wyrzucone, podłoga wyszorowana, każde pomieszczenie wyglądało lepiej niż w katalogu Ikei, gdzie domowy rozgardiasz jest częścią wizerunku marki.

Nie wyła do poduszki. Nie z rozpaczy. Nie tęskniła. Była potworem. Podała obiad z trzech dań. Mąż cmokał, szczęśliwy i dumny, że odciążył ją od opieki nad dzieckiem. Czuł się jak rycerz na białym koniu, który ratuje damę z opresji i otrzymuje strawę w podzięce.

– Dziś mam spotkanie integracyjne, pamiętasz? – upewnił się, gdy tylko sprzątnęli po posiłku.

– Tak, oczywiście – skłamała.

– Zostaniesz z Małą? Nie będzie problemu?

– No skąd.

– Bardzo się za sobą stęskniłyście. Będziecie miały świetny wieczór.

– No pewnie – jak zwykle unikała jego wzroku, bojąc się, że straszna prawda wyjdzie na jaw.

Miała mu powiedzieć o tym, że rzuciła pracę, ale po co go martwić. Pracy jest w bród, ogłoszenia błagają o podjęcie wyzwania, bonusy kuszą, możliwości wołają. Tydzień lub dwa miną i coś znajdzie. A teraz sobie odpocznie, nikt jej nie będzie zawracał głowy. Odpocznie i stanie się dobrą matką i żoną. Potrzebuje tylko trochę czasu.

Wyszedł wieczorem, wypachniony, ogolony, starannie ubrany i przyjemny dla oka. Jej mąż-ideał, który nigdy nie splamił się złym uczynkiem ani zaniedbaniem. Jajka gotował równe trzy minuty, by ścięło się białko, a żółtko pozostało płynne. Na głowie córki zaplatał warkocze, za które w przedszkolu to ona zbierała pochwały. Oboje nie prostowali, czując niezręczność tej sytuacji. Sprzątał, prał, prasował, gotował, zarabiał. I jeszcze ta czułość, doprowadzająca ją do rozpaczy, bo za każdym razem była pewna, że na nią nie zasługuje.

Zamknął drzwi od zewnątrz. Puściła dziecku bajkę. Trochę się poprzytulały, po czym ją wykąpała. Mała ciągle mówiła, mówiła, mówiła. Po kolacji umyła zęby i zażyczyła sobie kołysankę na dobranoc – taką, jaką śpiewała babcia. Po dwóch minutach zapadła w sen.

Znów było gorąco. Nie zdążyła powiedzieć mężowi, że klima nie działa. Zasnęła jednak dość szybko, pomimo upału. Mała przytuliła się do niej mocno, a ciepło jej ciałka jeszcze wzmagało gorąco. Nie mogła oddychać, w nocnych majakach wciąż widząc siebie płonącą. Mała kopnęła ją przez sen z całej siły. Gwałtownie zbudzona bólem krzyknęła:

– Daj mi święty spokój! Daj mi wreszcie święty spokój!

Przerażona Mała zaczęła płakać, tak głośno i rozpaczliwie, że sąsiedzi pozamykali okna. Wyła jak zranione szczenię, nie mogła się zamknąć. Z jej ust wydobywały się świdrujące dźwięki, tak straszne, nie do wytrzymania, że musiała jakoś Małą uciszyć, sprawić, by zamilkła na zawsze.

Zaczęła ją dusić.

– Zamknij się, zamknij się wreszcie, zamknij… – syczała, zaciskając dłonie na małej szyjce, nie patrząc w oczy córki, zszokowane, wielkie, pełne zdziwienia i bólu.

Gdy dziecku zabrakło tchu, gdy łapało powietrze jak niema ryba, do sypialni wpadł mąż. Nie słyszała, jak wszedł, bo wrzaski zagłuszyły dźwięki powracającego domownika. Szybko interweniował, wziął małą w ramiona. Spojrzał na nią wzrokiem, jaki jest zarezerwowany dla wyrodnych matek. Dla matki Madzi. Poczuła się teraz matką Madzi. I poczuła ulgę, bo wiedziała, że już nic nie musi. Wyrodna matka mogła nareszcie odpocząć.

Przy śniadaniu milczała. Nie było żadnych słów, czyny świadczyły same za siebie. Córka chowała się za jego plecami. Stało się i nie odstanie. Karty wyłożono na stół. Z każdej strony.

Spakowała walizkę, czekając na męża. Miał ją odwieźć do szpitala po powrocie z przedszkola. Rozumiała, że zrobiła coś strasznego, choć uczucie ulgi skutecznie zagłuszało wyrzuty sumienia. Nareszcie odpocznie.

*

Upłynął miesiąc w szpitalu. Niewiele jadła. Z nikim nie rozmawiała. Uśmiechała się nieprzytomnie, patrzyła na innych jak przez szybę. Wędrowała swoimi ścieżkami – tymi w umyśle. Na ogół spała. Nie odpowiadała na pytania kolejnych psychiatrów. „Nie współpracowała”. Cieszyła się, że jest zagadką, do której klucza nikt nie potrafił znaleźć. Miała dach nad głową, żyła spokojnie, połykając coraz to inne tabletki.

Przyszedł do niej w odwiedziny, wraz z córką, która zupełnie bez sensu za nią tęskniła. Sanitariusz stał w kącie pokoju odwiedzin, na wszelki wypadek, gdyby coś komuś puściło, a roztopione emocje wzięły górę nad rozumem.

– Przywieźliśmy ci te ciasteczka, co lubisz. I pralinki belgijskie, w prezencie od mamy. Wszyscy się bardzo martwimy – powiedział, patrząc z troską na jej kościste ciało.

– Dziękuję – nie spojrzała na pakunek.

– Kurde, Anka, dlaczego to zrobiłaś? Spójrz na nią, to aniołek jest, no! Strasznie za tobą tęskni, strasznie… nie wiem, co ci siedzi w tej głowie, Anka! Anka, spójrz na mnie, proszę!

Błądziła wzrokiem po pokoju, nie spojrzała ani na niego, ani na córkę. W końcu przeszyła go stalowym spojrzeniem i zanuciła kołysankę z Dziecka Rosemary, a jej twarz wykrzywił pogardliwy uśmiech.

Nie wytrzymał. Rzucił się na nią przez stół, usiłując zacisnąć dłonie na jej gardle. Sanitariusz szybko interweniował. Mąż zreflektował się, że córka nie powinna oglądać takich scen. Poprawił marynarkę.

– Lepiej już chodźmy stąd – zdecydował.

A ona wróciła do swojego pokoju. Tak było dobrze.



Małgorzata Żebrowska – absolwentka filologii angielskiej, pisarka, dziennikarka. Pisze felietony i recenzje dla portalu Zupełnie Inna Opowieść. Laureatka MF Opowiadania 2019 za tekst pt. Mrówki, wyróżniona podczas Połowu 2020 w Pracowni „Pierwsza książka prozą” wydawnictwa Biuro Literackie. Swoje opowiadania publikowała w Magazynie Helikopter (2020, 2021).