Dla mojego ukochanego dziecka

To jedno wielkie cierpienie,
a potem coś z tego powstaje.
Virginia Woolf, Dziennik
(przeł. Ryszard Turczyn)

Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz
o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł
przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś
o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci
jako gorące i straszne? Już dlatego my ludzie powinniśmy
stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący,
jak przed wejściem do piekła.
Franz Kafka, list do Oskara Pollaka z 8 listopada 1903
(przeł. Gustaw Herling-Grudziński)

Nigdy nie maluję snów ani koszmarów.
Maluję własną rzeczywistość.
Frida Kahlo (przeł. Ryszard Turczyn)

Matczyne serce to najpiękniejsze i najbardziej
niemożliwe do utracenia miejsce syna, nawet jeśli
ma już siwe włosy – i każdy ma w całym Wszechświecie
tylko jedno takie serce.
Adalbert Stifter, Das Haidedorf
(przeł. Ryszard Turczyn)

1
Trwałość wspomnienia

Budzę się w ciele dziecka, we wnętrzu starej chłopskiej chałupy. Wstaję z pustego rodzicielskiego łóżka, które marznie, odkąd jestem sama. Stopami osoby z zapaleniem pęcherza wyczuwam zimne drewno. Powyginane deski wybrzuszają się tak, jakby umarli otwierali swoje groby. Połyka mnie czarna sień, aż kręci mi się w głowie. Wczepiam się w sylwetki wilków, które skomlą pod drzwiami kuchni. Przez szparę w drzwiach wpełza ciepły opar, słodkawo-zjełczała woń mięsa wgryza się w mój żołądek. Ale zgryw! W kuchni krowy, a przynajmniej to, co z nich zostało. Żwacze przeżuwaczy idą w strzępy w srebrzystej kadzi na palenisku, na wyścigi pęcznieją w wodnym odmęcie, zupełnie jak morskie zwierzęta w płytkim wywarze, jak ofiary piany. Krowia matka miesza długim drągiem w odświętnym jadle dla kundli. Krowia matka należy do chłopskiego układu i układa się do każdego jarzma. Powiada, że to, co wygląda na smardze, jest najzdrowsze. Żołądki przeżuwaczy zostają wstępnie przeżute, zanim dostaną je psy. Tak samo robiła z marchewkami dla mnie. „Moje dziecko”, mówi matka, „u nas albo się nosi spódniczkę, albo się za spódniczkami ugania, zapamiętaj to sobie”. Przy okazji wyciera czyste ręce w brudną pieluchę. Nikt tu nie jest bez skazy. Nawet ja.

2
Ziemski raj

Kiedy się urodziłam, wpadłam w miękki świat i mogłam się w nim umościć. Utonęłam w świecie z puchowych gęsi, który łagodnie uginał się pod moim dziecięcym ciężarem. Wokół wydymały się poduszki powietrzne z matczynych łożysk i ojcowskich brzuchów, otaczały mnie ze wszystkich stron, a kiedy tego nie robiły, wydymało się drożdżowe ciasto pradziadków, które zawsze gdzieś tam rosło, i kiedy ono odpoczywało, dalej się wzdymając, chroniła mnie niewielka górka, na której płaskim grzbiecie mieszkaliśmy, w gruncie rzeczy łagodny pagórek, morena czołowa, nasunięta przez lodowiec ziemnym wałem, który dawał mi poczucie, że jestem wyniesiona ponad rzeczy i uwolniona od wioski. I nawet pagórek wypiętrzał się przede mną, gdy tylko próbowałam go opuścić. Wszystko się stroszyło, żebym tylko z niczym się nie zderzyła. Dorośli bandażowali świat wokół mnie i ustawiali zwrotnice. Wyściełali moje dziecięce buciki watą. Rogi i kanty zeszlifowano, tylko nie moje. Wszystko ustępowało, rzadko kiedy czuło się opór. Wciąż miałam wrażenie, że się unoszę, patrzę na wszystko z wyższego poziomu. Byliśmy Sagrada Familia, która składa się ze zwyczajowo pobożnych krewnych, a oprócz tego z przysiółka, który dziko się rozrasta. Nasza skromna chata miała osypującą się kremowożółtą fasadę i jasnozielone okiennice. Po obu jej stronach garbiły się mniejsze budynki, przycupnęła obora i jeszcze kilka kruchych szop, które każdego roku łuszczyły się tak, że przy byle dotknięciu kaleczyliśmy się o ich drewnianą skórę, zupełnie jakby chciały udowodnić, że jeszcze żyją. Byliśmy zrośnięci ze wszystkimi budynkami i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą. Ogród pradziadków był wielką kwietną kryjówką o trawach tak wysokich, że mogłam się w nich ukryć niczym małe koźlę w letnim polu. Pośród krzaków znajdowały się kocie gniazda, ogrzewane słońcem i letnim futrem, świeżo opuszczone i jeszcze ciepłe, jak wgniecione od leżenia obicie. Spałam sobie pod porzeczkami i krzewami jeżyn. Byłam tak malutka, że agrest wydawał mi się wielki jak arbuzy. Za krzakami malin rozciągały się pola pełne słoneczników, które natychmiast zaczynały mnie obwąchiwać, kiedy zbytnio się do nich zbliżyłam w ich rozkwicie. Ich głowy wędrowały ze światłem od wschodu do zachodu, zawsze z żółtą podkładką na widoku. Pawie kroczyły dostojnie po pylistym gruncie, jak powietrzni akrobaci balansujący na linie. Jednego dnia niebieskie bażanty podrywały się z pól paproci, a drugiego wlokły swe ogony jak ciężkie barokowe suknie przez podwórko, zachowując się tak, jakby były lepszymi kurami. Gdy tylko wypatrzyły kogoś, kto je podziwia, błyskały tęczowymi oczkami i rozpościerały skrzydła, przy każdym kroku wachlując się nimi, jakby biły sobie brawo. Dalej, z tyłu ogrodu, nasza kolonia flamingów symulowała wspaniałą wieczorną zorzę, niczym żołnierze w różu, tkwiący szczudłowatymi nogami w błocie, a czubki ich dziobów wyglądały tak, jakby ktoś zanurzył je w czekoladzie. Wszystko było pełne kolorów, tylko gołębie bezbarwne, a wrony wyglądały jak swoje własne cienie, na co wciąż narzekały, latając nad lasem.

Świat pachniał wierzchołkami drzew i limbą. Świeżo spadłym śniegiem. Zrytą ziemią i moją ciemieniuchą. Słońce świeciło we wszystkie kąty i kryjówki tego świata, w powietrzu nieustannie coś fruwało. Owady zamieniały się w śnieżne płatki, nie od razu było to widać, i oto w którymś momencie okolica z dnia na dzień stawała się mroźna. Czas mierzyło się zależnie od otoczenia i jego różnorodności. Kiedy motylki zmieniały się w świetliki, zaczynało się przesilenie. Ludzie byli idealnie dopasowani do otoczenia i wyglądali zupełnie jak jarzyny, które wyciągali z ziemi, i jak opadłe owoce, które lądowały w trawie. Zimą zamykano drzwi, barykadowano się i czytano przy blasku świec. Nie mieliśmy pieniędzy, a mimo to mieliśmy książki i niezapisane kartki. Dużo czasu spędzałam u pradziadków, którzy mieszkali w tym samym domu, a jeśli nie tam, to w gołębniku na balkonie zrujnowanej chaty obok, z którego patrzyło się na sadzawkę. Drewniana konstrukcja w każdej chwili groziła kolapsem, dach zwisał prawie do ziemi, ale kochałam tę spróchniałą wieżę z kości słoniowej, na którą nikt nie mógł za mną wejść. Na pewno nikt cięższy ode mnie, a tutaj każdy ważył więcej. Między luźnymi deskami ukrywałam listy, które pisałam do istot innych gatunków, do aniołów albo kosmitów, każdy gość był mile widziany. Spojrzenie stamtąd obejmowało cały miękki świat, także ogród za domem, który skrywał tyle tajemnic, ile mysich dziur. Na południu widniały szczyty Watzmann i Untersberg, a na wschodzie można było dostrzec koniuszek nosa Schafbergu, jak niucha nasz pagórkowaty krajobraz, wciągając aromat pszenicznych pól. Góry leżały dokładnie w takiej odległości, w jakiej chciałam. Nie podchodziły za blisko, nigdy nie przesłaniały mi widoku, za to dawały poczucie, że w każdej chwili mogę wyruszyć w morze. Znaczyły dla mnie tyle, co nieskończone morze, za którym leżały Włochy, i czekały na mnie, jak przodkowie.

Każdy dzień pachniał przygodą, wszędzie były jakieś schronienia i dziury, żaden mur nie był prosty, żaden teren płaski. Fantastyczne istoty sikały ustami z dachowych rynien. Stawałam pod nimi, żeby urosnąć. Nie byłam głodna, byłam żądna życia. Rozwijałam się i rosłam tak szybko, że ciągle pękały mi kości. Na ręce zakładano mi elastyczną opaskę, opasywano moją skórę, wodą polewano białą siatkę, czekając aż wszystko stężeje, aż skostnieje ta druga skóra. Każdy gips nosiłam jak trofeum.

Byłam niewymagająca i odporna na mróz, i cały czas chodziłam w ciąży z nowymi historiami, które sobie wymyślałam. Nigdy nie było cicho, chyba że przy pierwszym śniegu. Rury kanalizacyjne i systemy tuneli przecinały naszą krainę pod bagnistą łąką, we wnętrzu ziemi rozciągał się zbiornik przeciwpożarowy, po którym pływałam starą łódką, bawiąc się w przewoźnika. Gdy tylko zmarło któreś zwierzę, narzucałam na siebie chustę i przewoziłam ciało z jednej strony na drugą, myślałam, że w ten sposób bezpiecznie przeprowadzę jego duszę do świata umarłych. Niebo wisiało nisko, a co było ponad nim, nie miałam pojęcia, domyślałam się tylko, że to coś jest rozległe. Obok sadzawki wznosił się niewielki pagórek, na którym półokrągła, otwarta kaplica z powodzeniem zabiegała o odwiedzających. I tak każdego roku w koronie Maryi gnieździły się kosy, wychowując tam swoje pisklęta. Gdy siedziałam na tym pagórku, wyobrażałam go sobie jako wyspę. Leżące przede mną góry rysowałam jako podwodny krajobraz, tuszem i bielą kryjącą, a w bezchmurne słoneczne dni wyobrażałam sobie, że żyję na dawnym morskim dnie, pośród jego osobliwych mieszkańców. Zupełnie jakby góry wokół były kiedyś potężnymi skałami, których wierzchołki wystawały ponad wodę. Zupełnie jakby nasze siedzenia siedziały na dnie oceanu, gdzie wszystko rozwijało się dzięki światłu i powietrzu. Każdego ranka, jeszcze w łóżku, wciskałam palcami gałki oczne do mózgu i czekałam, aż znikną kolorowe i jaskrawe błyskawice, a czarny cień się rozświetli, i otworzy się przede mną rozległa przestrzeń, biała i poprzecinana czerwonymi żyłkami. Wyobrażałam sobie, że to wszystko jest sklepieniem niebieskim, bramą do wieczności. Potem spoglądałam przez okno w dolinę, ludzie uwijali się jak pracowite mrówki, które próbują poskładać swoje życie do kupy. Jesteśmy o wiele bliżej nieba niż ci tam, myślałam sobie, my przeżylibyśmy potop. Dolina z jej mieszkańcami natychmiast zostałaby zalana, w ciągu paru sekund wypełniłaby się jak zatkany zlew. A my weszlibyśmy z naszymi zwierzętami do prowizorycznej Arki Noego, czyli do stojącego w polu spichlerza, drewnianego magazynu na ziarno, który wyglądał jak mroczny dom czarownic o masywnych ścianach i który wydawał się nie do ruszenia, który na pewno nie mógłby utonąć.

Matka ciągle cytowała Biblię, doprowadzając nas do Pasji. Ojciec raczył nas opowieściami z greckiej mitologii, szkicując drzewo genealogiczne olimpijskich bogów w bardzo praktyczny sposób, na podstawie imion, które nadał krowom i które zapisywał kredą na małych tabliczkach przytwierdzonych za nimi do drewnianej okładziny. On sam wyglądał jak Posejdon, kiedy tak jechał dudniącym traktorem przez pola, rozbryzgując zawartość zbiornika z gnojówką. W dobre dni nazywał matkę Demeter, ponieważ kryjąca się pod tą nazwą biodynamiczna forma rolnictwa uchodziła w jego oczach za szczyt kultury agrarnej. Polował na wysłużone trumny z pobliskiego składowiska odpadów, przecinał je i trzymał w nich kartofle albo budował z nich podwyższone grządki pod uprawę rzodkiewek i chrzanu. Wierzyłam we wszystko, co mi wciskał, i brałam to nie tylko za dobrą monetę, ale wręcz za złoto. Pradziadek uczył mnie rzadkich słów, które chroniliśmy jak zagrożone gatunki. A matka recytowała osobliwe wierszyki, kiedy było już ciemno, ale dopiero wtedy, kiedy schowała Pismo Święte, bo nie chciała, żeby jej bluźniercze słowa dotarły do Bożego ucha. „Opowiem ci rymowankę, huśtu-huśtu kołysankę”, mówiła szeptem, przesuwając palec wskazujący wokół mojej twarzy, „tylko mi tu ani słowa, bo bez nosa będzie głowa”. Literę „o” w wyrazie „słowa” rozciągała przy tym w nieskończoność, tak że była zupełnie jak mój nochal, który po niej odziedziczyłam. Znała na pamięć wszystkie rymowanki i wierszyki, a jej nieomylna pewność dawała mi poczucie bezpieczeństwa.

Pierwotna ufność przenikała nas aż do kości, nawet najbardziej zmurszałych. „Tam, w górze, wiadomo, że jest Tyn”, mówiła prababka zawsze, ilekroć w coś wątpiłam. „Już Tyn wszystko załatwi. Tyn na nas patrzy”. Tyn to było Bóg jeden wie co, ale cała jej nadzieja i jej wiara tkwiły w tym jednym słowie.

3
Wynalezienie potworów

Nie zostałam urodzona, zostałam upuszczona, zrzucona i zwalona, i nie krzyczałam, tylko przełykałam. „Czemu to dziecko nie krzyczy?”, klęli lekarze, klepiąc mnie po gołych pośladkach, żeby mnie zmusić do zajęcia stanowiska wobec świata. Krzyki to akceptacja życia, a ja trzymałam buzię na kłódkę. „Chwileczkę”, zaalarmowała położna, kiedy wysondowała mój różowy organizm okiem i uchem: „Ona przełyka!”. I to jak przełykałam! Ileż to miałam do przełknięcia! Korowód lekarzy w pełnym rynsztunku oburzał się na mnie i na moje nastanie, na tych, którzy od tej chwili nazywali się moimi rodzicami, i na zardzewiałą zbroję, w której przyszłam na świat. Ordynator kręcił głową, lekarka na stażu załamywała wzniesione ręce, kiedy gapili się na tylne siedzenie ufajdanej gabloty, na którym odciążona już ciężarna wyciągała sobie spod zadka mokry od krwi ręcznik kąpielowy. „W takim wraku?”, oburzali się medycy. Świecili oślepiającym światłem swoich czołówek w nasz intymny świat, który rozpostarł się przed nimi jak rozkładany namiot. W ich twarzach można było wyczytać, że jesteśmy przegrywami, że jesteśmy do niczego, zwykły balast nieudaczników, którego pozbył się świat. Wstręt, obrzydzenie i poczucie wyższości pojawiały się na zmianę w mimice przedstawicieli medycznego ideału, i zaczęłam się wstydzić, zanim jeszcze siebie zobaczyłam. Zamiast dumy rozpierał mnie przyszły konflikt wokół mojego pochodzenia. Byłam skumulowanym ładunkiem. A moje pięści otwierały się dopiero wtedy, kiedy zamykały się drzwi za tymi, którzy mnie opuszczali. Wiele przyszło mi przełknąć. Nie raz i nie dwa.

W twardym świecie nic się nie wzdymało. Ojcowskie brzuchy to były wojenne kałduny, wypełnione po brzegi traumami poprzednich pokoleń, matczyne łożyska były wyschniętymi jeziorami. Wszystko porozciągane. Otaczały mnie worki pod oczami, obwisła skóra, porozciągane macice, wyssane do cna matczyne piersi. Nic nie dawało oparcia, za to wszystko dawało ciała. Ubrania, łóżka, nawet futra zwierząt, przelatywałam przez nie na wylot. Nic nie miało kształtu, w dotyku wszystko było jak galareta. Chore drzewa stały w stałym lękliwym rozkwicie, pierzenie szokowe oskubywało ptaki z ozdobnych piór, szczury wędrowne zostawały u nas na stałe i przepędzały koty z ich legowisk w słomie albo zmuszały je do adoptowania swoich maluchów, które potem chlały do syta mleko kocich matek.

Czas nie chciał mijać, zamiast tego osypywał się na ziemię, jak sól. Świat się zatrzymał. Na powrót wślizgnął się w oczodół wszechświata, żeby tam wygapiać czarne dziury w próżni. Drugim okiem wszechświata było jednak słońce, okiem, które oślepiało inne i wydawało się prześwietlać wszystko, choć samo było zawistne i ślepe. Dobrze wiedziałam, dlaczego już jako dziecko wolałam łagodny Księżyc. To w nim rozpoznawałam swoją twarz ze wszystkimi jej kraterami.

Przepowiednia wisiała w powietrzu. Kruki, przelatujące codziennie nad dachami, lądowały zawsze tylko na naszych polach. Dżdżownice umyślnie zawiązywały się w supły. Słońce wznosiło się, choć świeciło rzadko, a deszcz spadał. Ciągle cuchnęło psią kupą, niezbyt przenikliwie, często niespodziewanie, co potrafiło doprowadzić człowieka do szaleństwa, bo nigdy nie było wiadomo, skąd ten smród dochodzi. Sprawdzano podeszwy butów, wąchano paznokcie i na wszelki wypadek wydłubywano spod nich łojowaty brud.

Życie w twardym świecie składało się ze skubania, dłubania i skórowania, z obierania i wybierania. Wszystko starzało się i wietrzało, i pokrywało patyną. Najbardziej ze wszystkiego kochałam monstra. Te nierozumiane. Te, które z dziecięcej zapalczywości nie chciały pasować do oczekiwań. Ale też te, których się człowiek brzydził. Od których się instynktownie odsuwał, zachowując dystans. Te, których wad nie dało się zliczyć, i te, które nie ukrywały swoich słabości. Odczuwałam niezaprzeczalną namiętność do monstrów, bestii i potworów. Te potwory były moją rodziną, a ja dzieckiem z podstawówki. Oczywiście był to świat najniebezpieczniejszy ze wszystkich. Gdy tylko zaczynało się odpoczywać, rozpoczynały atak przyśpieszacze czasu. Nienawidziłam, kiedy swoimi dłutami ryły nowe zmarszczki na twarzach rodziców. Obydwoje musieli tyrać i pozostawać w ruchu, żeby ich nie połknęły. Bezruch nazywał się przestojem, a przestój oznaczał przyśpieszenie rozkładu. Oprócz pradziadków wychowywały mnie planety. A światła miasta w oddali były lampką nocną. Wilki były moimi przytulankami i najlepiej zasypiało mi się przy pieśniach żałobnych. Mówiło się, że ja i ogród stanowimy jedno, lecz nie wiedziałam, na jakiej zasadzie. Czułam się jak pasożyt. Gdy rosłam, kwiaty zaczynały więdnąć. Kiedy byłam chora, drzewa wypuszczały pąki zimą. Nie chciałam rosnąć, kładłam sobie na głowie ciężkie książki i krępowałam nimi ciało. Zawsze miałam przy sobie lornetkę, żeby oddalić się od rzeczy wokół. Rodzice mieli dla mnie niewiele czasu, dużo się kłócili, walczyli ze sobą albo ze swoimi rodzinami. Jednak ubóstwiałam ten twardy świat, w którym nie musiałam się upewniać, że jestem żywa. Moje cierpienie dowodziło tego każdego dnia, bo kto cierpi, ten żyje.

Świat, w którym żyłam, to były co najmniej dwa światy. Nigdy nie potrafiłam się zdecydować, który jest mi bliższy, czasem przechodziły płynnie jeden w drugi, najczęściej stały ze sobą w sprzeczności. W jednym były zwierzęta, futra, sierści i pióra, do głaskania, ogrzewania, chowania i moszczenia. Była to kraina błogosławionych, w której mogłam rozmawiać z wilkami i wraz z kotami prychać na każdego, kto stanął mi na drodze. Indyka i pawie naśladowałam perfekcyjnie, ich samiczki wszędzie za mną biegały, a byk robił nadąsaną minę, kiedy ja mu taką pokazywałam. Przejście do drugiego świata często odbywało się raptownie, jak grom, a walki, jakie toczyli ze sobą rodzice, tylko podsycały pożary. Ten drugi świat był brutalny, brudny i pełen trupów. Śmierć była wszechobecna, bo w licznym rodzie zawsze ktoś marniał, słabował albo umierał, tak bydło, jak i ludzie, czy orzeł, czy reszka. Tu i tam tworzyłam małe światy podległe i światy poboczne. Ilustrowałam twory i labirynty w mojej głowie i pisałam o nich. Narysowałam wspaniałego sułtana w turbanie, który wyjadał z worka rodzynki sułtanki o pomarszczonych, wykrzywionych bólem twarzach i leżał na gigantycznym bananie rozpiętym między drzewami, jak w hamaku. Sporządzałam studia owadów z natury, zbierałam martwe motyle i ćmy, chrząszcze i larwy, i zaopatrywałam moje insektarium w notatki. Kazałam walczyć ze sobą na papierze chrząszczom jelonkom z chrząszczami łaniami. W końcu załapałam, że można zmieniać ich geny i tego się czepiłam. Łebski wujek biolog, rzeźbiarz i pszczelarz, którego uczniowie ze szkoły waldorfskiej nazywali Mózg, pokazał mi swoją hodowlę motyli, szklarnię pełną cytrynków, z której wylewała się świeża żółtość, poruszając się i rojąc, jakby była żywa. Żółtość, którą próbowałam oddać akwarelą. Wujek obejrzał mój zbiór rysunków, bestiarium pełne dziwacznych światów i fantazmatów, zdeformowanych postaci i groteskowych istot z cienia, które, gdy wszyscy już spali, a ja leżałam, czuwając, wypełzały spod łóżek i z szaf, przeciskały się przez szpary w deskach podłogi i przesmykiwały przez pęknięcia w ścianach, a ja przenosiłam je na papier, aby je ponazywać, aby wydostać je z mojego wnętrza, żeby kiedyś zostawiły mnie w spokoju. Gdy tylko rodzice zapadali w sen, wślizgiwały się do naszej sypialnej komnaty, stawały się widoczne, nabrzmiewały i rosły w grze świateł i cieni. Żywiły się nocą i pokazywały pyski w stożkach świateł rzucanych na ścianę przez przejeżdżające samochody. Nasycały się do syta wilgocią murów, opijały się ciemnością i wgryzały w sny rodziców, którzy następnego ranka sprawiali wrażenie wykończonych i skołowanych, zupełnie jakby coś utracili, jakby utracili samych siebie. Potwory nocy były samowolne i niesamowite. Często były to zwierzęta o ludzkich rysach albo dziwaczne postacie ludzkie, animalistyczne w wyrazie. Niekiedy siedziały w pniu orzecha i kierowały nim jak maszyną, sprawiając, że jego gałęzie chwytały wszystko swoimi cienkimi palcami, zupełnie jakby to były czułki, które wyciągały się w moją stronę. Byłam zdana na łaskę i niełaskę tych kreatur, które niekiedy przemieniały się w żywe trupy zwierząt, a kiedy przychodził ich czas i zapadała ciemność, występowały z brzegów, wylewały się aż po palce moich stóp i paraliżowały mózg. Kiedy mimo wszystko z wyczerpania i napięcia zasypiałam, wkraczały gładko do moich snów i tam sobie spacerowały. Śmiały się i stroiły miny, szarpały moje ciało, nad którym przy pełnej świadomości traciłam wszelką kontrolę. W ciągu dnia jednak ten śmiertelny strach znikał, jakby go coś zdmuchnęło, i groza nocy zmieniała się w przyjemność obcowania z grozą. Pod ochroną matki, która gdzieś obok mnie oddawała się swoim codziennym zajęciom, z bezgraniczną rozkoszą przystępowałam do artystycznego przetwarzania nocnych przerażeń. Wujek pożyczył mi książki z ilustracjami Alfreda Kubina i od tej chwili miałam pewność, że te bestie, które widziałam i tworzyłam, wcale nie są wymysłem, one żyły nie tylko we mnie. Chciałam stworzyć świat dla innych, pozwolić im zajrzeć do światów równoległych, nazwać i opisać wszystkie te rzeczy, kratery i otchłanie, jaskinie i nisze, oraz ich wielkich i małych mieszkańców. Jednym z tych mieszkańców była Istota z Marsa Kubina. Smutno patrzące przed siebie stworzenie o wątpliwym wyglądzie psa, wychudzonego do kości, które zasiada swoim szkieletem na wzniesieniu i z bolesnym wyrazem wpatruje się w ziemię i kona ze zgryzoty. Ogolona na łyso głowa tkwi niczym kula w kołnierzu ze skóry, strzaskanych kości, a może postrzępionej sierści, który – gdyby nie ta głowa – równie dobrze mógłby być rozwartą gardzielą. Wokół nic, tylko jałowy krajobraz, niegościnny i pusty, ziemia, na której nic nie rośnie. To właśnie widok tej samotnej istoty sprawiał, że byłam smutna, bo ukazywał mi moją własną samotność. Wszyscy wokół mnie mieli towarzystwo, ja tylko starców. A więc pisałam o tej istocie, pisząc, przybliżałam ją sobie, nazwałam ją piskulec i zgryzotopies, ponieważ gdy tylko na nią patrzyłam, słyszałam ciche skomlenie, osobliwy dźwięk, chociaż pewnie w ogóle nie była zdolna do skargi, ponieważ, zamiast ust, miała tylko trąbę. Uznałam, że powinna mieć jakichś przyjaciół, świetliki, zebrane bardzo blisko na powierzchni twarzy wokół jej oczu wyglądających jak reflektory. Moje wizje i urojenia wykraczały poza to, co było dla mnie możliwe, więc po trzech, czterech stronach docierałam do kresu sił.

W pewien upalny letni dzień, mogłam mieć wtedy niewiele ponad osiem lat, może dziewięć, kręciłam się wśród drzew owocowych mojego wujka, który tego popołudnia miał na sobie strój pszczelarza i poruszał się jak Marsjanin w kosmicznym kombinezonie, sprężystym krokiem przemierzając miękki świat. Czułam się pewnie i to osłabiło moją czujność, kiedy ze wszystkich stron zaczęło się zbliżać brzęczenie. Rój pszczół zaciemnił moje pole widzenia, przez co nie zauważyłam, że kilka trutni zaplątało mi się we włosy na głowie i w końcu nieprzytomna osunęłam się na ziemię. Ostatnie, co do mnie dotarło, to zapach przejrzałych śliwek rozmazianych na asfalcie, do których ja, złodziejka śliwek, musiałam się zanadto zbliżyć, wskutek czego pszczoły zaczęły mnie dźgać swoimi zatrutymi strzałami, żeby mnie ukarać. Wujek w stroju astronauty zaniósł mnie do domu, wszystko poza moim wnętrzem, stało się dla mnie pozaziemskie. Leżałam w łóżku jak żołnierz, z napiętymi mięśniami i zaciśniętymi pięściami, w każdym momencie gotowa do walki, ale skończyły mi się rezerwy. Gorączka, pszczeli jad, całkiem mnie rozłożył, długo nie wstawałam. Matka bezustannie zmieniała mokrą szmatkę na moim czole, jej zmarszczki stały się bruzdami, każdy z członków rodziny przynajmniej raz stał przy moim łóżku, a lekarz wielokrotnie, ale o czym rozmawiali nie rozumiałam. I właśnie wtedy, w czasie mojego zamroczenia, pojawił się u nas czeladnik. Kiedy nie widziałam już przyszłości ani żadnego czasu, ani żadnego zlitowania, i żadnych przyjaciół, i żadnych celów, w tym właśnie momencie, kiedy dzieciństwo wymknęło mi się z rąk i poczułam, że zostało mi już ledwie kilka tygodni, zanim całkowicie zniknie, wprowadził się do nas czeladnik. Włóczył się po wsiach, a w pewną surową noc pojawił się u nas i znalazł schronienie w naszej zagrodzie. Czeladnik był mrocznym typem, który budził we mnie gwałtowną niechęć, istotą, do której czułam wyłącznie pogardę, postacią, która nigdy nie mówiła, tylko kiwała głową, i którą, gdybym była przytomna i w pełni świadoma, natychmiast bym przegnała. Gdy tylko czeladnik wkraczał do naszego domu, pozbywał się swojego zimna, które rozchodziło się w powietrzu jak zapach. Można było pomyśleć, że na wszystkim osadziła się szadź. Także na nas.

Helena Adler: Fretten © 2022 Jung und Jung, Salzburg

Kalina Kupczyńska
Matczyzna i bestiarium.
O prozie Heleny Adler

Helena Este Adler to pseudonim Stephanie Heleny Prähauser (1983–2024). Prähauser była znaną artystką wizualną, która po studiach w Mozarteum stworzyła duet artystyczny z mężem, malarzem Thomasem E. Stadlerem. Z kolei Adler pisała powieści: Die Infantin trägt den Scheitel links (2020, Infantka nosi przedziałek po lewej stronie)[1] była bestsellerem nominowanym do Niemieckiej Nagrody Książkowej, a Fretten (2022, Mordęga) trafiła do finału Austriackiej Nagrody Książkowej. Prähauser maluje, bo „w malarstwie można się lepiej ukryć”, za to Adler w pisaniu może być „bardziej bezpośrednia”[2].

Co chciałaby ukryć malarka i czemu chce dać wyraz pisarka? W obu powieściach Adler narratorka pierwszoosobowa konfrontuje się ze swoim pochodzeniem, o czym mowa już w pierwszych zdaniach Mordęgi. Chłopskość kojarzy się jej z chłodem starego wiejskiego domu i zapachami, które dobiegają z jego kuchni. Wielopokoleniowa rodzina i gospodarstwo wraz ze zwierzętami – świat, z którego się wywodzi – w jej wyobraźni przemieniają się w fantastyczną menażerię, żywcem wyjętą z obrazów Pietera Bruegla[3]. W Infantce przy kuchennym stole zbierają się „bestie”[4] z tej samej krwi i kości: „chłopskie ręce” pradziadków są „sierpami dla zboża i kosami dla traw”, a „żółte i przerażające” ręce matki są „ostre jak brzytwa” i służą do polowania. Ofiarą „jej „spiczastego dzioba przypominającego tasak”, jest mała dziewczynka o dłoniach „mięciutkich jak łapki zwierzątka”, która to wszystko opisuje.

By przybliżyć nam etap narodzin i opisać wrastanie w ludzkie bestiarium, w Mordędze Adler odsyła do dwóch zupełnie różnych obrazów początku: Ziemskiego raju Jana Breughla Starszego i Wynalezienia potworów Salvadora Dalí. W tej historii nie ma zgody co do tego, czy narodziny bohaterki były łagodnym przyjściem na bezpieczny, otulony puchem świat, czy gwałtownym wrzuceniem w krajobraz pełen surrealistycznych poczwar i ludzko-zwierzęcych hybryd. Może trudno jest wybrać jedną z dwóch wersji, bo oznaczałoby to wyzbycie się dużej części wyobrażeń o (niepamiętanym przecież) początku własnego życia. Adler zachowuje obie narracje, by horyzonty opowieści o zmaganiach bohaterki z jej pochodzeniem były jak najszersze.

Herkunftshader – to chropowato brzmiące słowo zawiera w sobie clou pisarstwa Adler. W obu jej powieściach „borykanie się z pochodzeniem” rozgrywa się na wielu poziomach. Może dlatego na pierwszy rzut oka Mordęga wydaje się  kontynuacją Infantki, która skupia się na dzieciństwie i dojrzewaniu, portretując rodziców, siostry bliźniaczki i dziadków. W tym sensie Mordęga ma się tak do Infantki, jak Muttersprache Josefa Winklera (1982) do jego Ackermann aus Kärnten (1980), lub jak Suterena Thomasa Bernharda (1976) do Przyczyny (1975): chodzi o nawiązanie do tematyki pochodzenia, której drążenie wydaje się niełatwą i nieuchronną koniecznością. Krytyka literacka dostrzegła zresztą podobieństwo do winklerowskiej obrazowości, Adler zaś uprzejmie nie odżegnuje się od tej inspiracji[5]. Świat Infantki jest od początku naznaczony piętnem zniszczenia: wszystko zaczyna się od wspomnienia gwałtownej burzy i pożaru stajni, serca gospodarstwa. Migawki z pożogi – niewyraźne, poruszone obrazy podsycone dziecięcym strachem i fascynacją, przetykane urywkami modlitw – już nie znikną z tekstury powieści, to one wyznaczają nerwowy ton tekstu i powracają jak błyskawica, która podcina swoim prądem także fundamenty historii Infantki-narratorki i jej rodziny.

Mowa tu tyleż o dorastaniu na austriackiej prowincji, co o dorastaniu w latach osiemdziesiątych w ogóle – towarzyszą mu seriale typu Beverly Hills 90210, filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem i muzyka austriackiego wokalisty Falco. W tym dorastaniu rozświetlonym kalifornijskim słońcem czają się jednak mrok i śmierć. Sterylny świat na ekranie da się uwielbiać tym łatwiej, im dalej mu do wszechobecnego zapachu „gnoju, rozkładu, krowich placków”[6]. Wyzwala magię fikcji: narratorka, najpierw jako dziecko, a potem nastolatka, tworzy własne światy, pisze o nich i je rysuje. Słowa refrenu z przeboju Falco, „Life is not what it seems”, dobrze pasują do wiejskich opowieści o czającym się Złym, opowiadanych z żądzy sensacji i dreszczyku grozy. Pasują też do krwawych spektakli wiejskiej codzienności (takich jak narodziny cielęcia), do chłopskiego katolicyzmu i lokalnej hierarchii, w której przebijają brunatne tony. W tym życiu stale obecna jest śmierć – pradziadków, ale też kaczek, kóz. Stale powraca ledwo uchwytne poczucie winy i realne, jasno wyartykułowane poczucie krzywdy. Wina jak i krzywda wynikają, choć w różny sposób, z nieubłaganego porządku dziedziczenia – a częścią chłopskiego dziedzictwa jest m.in. „wypędzenie”[7] młodszego rodzeństwa z rodzinnego domu. Ze świadomości tej głębokiej utraty, wynikającej z praw, które mają w wiejskiej społeczności mityczną moc, rodzą się żal i gniew, które przybierają tu niemal starotestamentowe rozmiary (rozdział temu poświęcony nosi zresztą tytuł Wypędzenie Hagar).

Infantka opuszcza gospodarstwo, swoją „Jerozolimę, praojczyznę, betonowe łożysko”[8], ale to tylko koniec pewnego etapu. Dopiero w momencie utraty borykanie się z pochodzeniem zaczyna się na dobre, na co aluzyjnie wskazuje prolog Infantki opowiadający o pożarze stajni. Z kolei z miejsca, w którym Infantka się kończy, Mordęga bierze rozpęd, by później nieco zwolnić i nabrać dystansu do ukazanych wcześniej zdarzeń, przedstawić je z perspektywy ich genezy i za punkt wyjścia obrać przyjście bohaterki na świat w wiejskiej chałupie.  Powraca wspomnienie „praojczyzny”, bo od niego, tak jak od pochodzenia, nie da się uciec, ale Adler skupia się raczej na „matczyźnie” i cielesnych obrazach macierzyństwa, z powracającymi motywami łona i łożyska na czele. To przesunięcie widać już w dedykacji: „Dla mojego ukochanego dziecka”[9]. Adler nie stosuje taryfy ulgowej: rozdaje kuksańce ojczyźnie i matczyźnie, mnoży wymyślne obelgi pod ich adresem, a oburzenie i gniew napędzają jej pisarstwo. Zapachy i smrody z Infantki też się jeszcze nie ulotniły: zgnilizna, zjełczałość i stary tłuszcz przypominają o mocy pamięci zapachowej. Na kompoście tego, co zapomniane, wykwitają lokalne gwary, które autorka pragnie ocalić. Nawet tytułowe Fretten to słowo wymierające, które niebawem zniknie pod wpływem naturalnego procesu odnowy języka.

Wyobrażenia śmierci u Adler podlegają ewolucji – pojawia się coraz więcej motywów fantastycznych, które zaczynają towarzyszyć naturalizmowi i turpizmowi. Te motywy wiążą się z artystycznymi fascynacjami późniejszej studentki Akademii Sztuk Pięknych; zachwyca ją na przykład twórczość Alfreda Kubina. Tak opisuje wizytę w jego domu: „Kiedy przeszłam przez próg, wstąpiłam we własne dzieciństwo, które teraz wydało się nagle umeblowane i obnażone”[10]. Kreska Kubina łączy światy stwarzane ze słów i rysunków; jego Istota z Marsa sprawia, że bohaterka po raz pierwszy zbliża się do prawdziwej literatury, która potrafi mówić o samotności w taki sposób, że jej odbiorcy czują się mniej samotni. Wpływ Kubina kryje się w takich zdaniach: „Odczuwałam niezaprzeczalną namiętność do monstrów, bestii i potworów”. Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że bestie, które groźnie szczerzą zęby w Infantce, w Mordędze zostają oswojone. Niemały udział mają w tym malarstwo i pisanie, rysunek i słowo, traktowane już jako integralna część biografii. Narratorka-hybryda rzuca wyzywająco: „I komu to się nie podoba, niech oślepnie nad tym tekstem […]”[11].

W oswojeniu potworów pomaga też wewnętrzna przemiana, którą bohaterka przechodzi wraz z narodzinami syna – barokowy opis porodu zajmuje dużą część Mordęgi, a po nim następują matczyne autorefleksje, w których barwny, dziwaczny język Adler osiąga pełnię; z wielką siłą opowiada o powrocie do odżywczego łożyska tradycji, z którego nie można jednak czerpać wiecznie, tym bardziej, że z tą tradycją bohaterki nieustannie się zmagają. Ślady i sygnały poetyki placenty odnajdziemy też na okładkach powieści Adler zaprojektowanych przez samą autorkę: Infantkę zdobi czarno-białe zdjęcie dziewczynki trzymającej misia, której ktoś domalował piracką opaskę na oko i różowe rogi; miś też ma przesłonięte oko i domalowany duży różowy język. Na okładce Mordęgi widnieje postać w masce mandryla, trzymająca ozdobną ramę lustra. Dziewczynka ze zdjęcia to matka, a postać w masce to syn Heleny Adler/Stephanie Prähauser.


[1] H. Adler, Infantka nosi przedziałek po lewej stronie (fragment), przeł. M. Gralińska, https://austria.org.pl/wydarzenia/helena-adler-infantka-nosi-przedzialek-po-lewej-stronie (dostęp: 24.11.2023).  Przekład prezentowany w ramach programów „Rok literatury austriackiej” i „Internationale Literaturdialoge” dzięki wsparciu Austriackiego Forum Kultury.
[2] Helena Adler w rozmowie z Katją Gasser. Podcast z cyklu meaois wiamia. Literaturgespräche aus dem Rosasalon mit Katja Gasser, z okazji Targów Książki w Lipsku 2023, na których Austria była gościem specjalnym. https://gastland-leipzig23.at/podcast/ (dostęp: 24.11.2023).
[3] Pierwsze zdanie Infantki… brzmi: „Weźmy obraz Pietera Bruegla. I dajmy mu ożyć”.
[4] H. Adler, Infantka…, dz. cyt.
[5] Helena Adler w rozmowie z Katją Gasser.
[6] H. Adler, Die Infantin trägt den Scheitel links, Jung und Jung, Salzburg 2020, s. 164 (przeł. K.K.).
[7] „Die Hagar wird vertrieben“. Tamże, s. 177.
[8] „Der Bauernhof war mein Jerusalem, eine Urheimat, betonierte Plazenta“. Tamże.
[9] H. Adler, Fretten, Jung und Jung, Salzburg 2022.
[10] „Als ich durch die Eingangstür trat, stieg ich in meine eigene Kindheit hinein, die nun möbliert und angreifbar schien“. Tamże, s. 160 (przeł. K.K.).

Fragment powieści Heleny Adler ukazuje się w ramach cyklu „Austria. Laboratorium Krytyczne”, który powstaje we współpracy z Austriackim Forum Kultury. Kuratorką projektu jest Kalina Kupczyńska.


Helena Adler (właśc. Stephanie Helena Prähauser, 1983–2024) – pisarka i artystka wizualna. Ukończyła malarstwo na Uniwersytecie Mozarteum oraz psychologię i filozofię na Uniwersytecie w Salzburgu. Autorka powieści Die Infantin trägt den Scheitel links (2020, Infantka nosi przedziałek na lewo) i Fretten (2022, Mordęga). Finalistka Niemieckiej i Austriackiej Nagrody Książkowej.

Ryszard Turczyn (ur. 1953) – studiował na Uniwersytecie Warszawskim filologię germańską, a następnie lingwistykę w Instytucie Lingwistyki Stosowanej. Debiutował na łamach tygodnika „Kultura” w roku 1979 i od tego czasu zajmuje się przekładami dzieł literackich, jak i pochodzących z obszaru szeroko pojętej humanistyki (filozofia, psychologia, socjologia, literaturoznawstwo, kulturoznawstwo). W dorobku przekładowym – obejmującym już ponad dwieście tytułów – ma takie nazwiska jak Hermann Broch, Gottfried Benn, Georgy Lukacs, Jean Amery, Max Frisch, Elfriede Jelinek, Wladimir Kaminer czy Harry Mulisch, ale też Christiane F., Günter Wallraff, Erich von Däniken, Herbert Rosendorfer, Lothar-Günther Buchheim, Ildiko von Kürthy czy Wladimir Kaminer.

Kalina Kupczyńska – dr, adiunktka w zakładzie Mediów i Kultury Austriackiej Instytutu Filologii Germańskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Stypendystka Fundacji Humboldta, ÖAD, DAAD oraz NCN. Zajmuje się niemieckojęzyczną awangardą, literaturą współczesną, komiksem i powieścią graficzną, ze szczególnym uwzględnieniem form autobiografii, adaptacji literatury, historii oraz gender.