– Głupia historia – rzekł Hans Castorp ze znajomością rzeczy człowieka zaufanego i zasiedziałego. – Znam tych panów. Schmitz jest kolosalnie poprawny i gorliwy, a Rosenheim bardzo niechlujny. Ale może niesnaski powstają między nimi na innej jeszcze płaszczyźnie niż higieniczna, tak mi się wydaje. Obaj, Schmitz i Rosenheim, są zaprzyjaźnieni z donią Perez z Barcelony, która siedzi przy stole panny Kleefeld, w gruncie rzeczy pewnie o to chodzi. Ja bym radził, żeby zakaz taki w ogólnej formie przypomnieć, a poza tym zamknąć na to oczy.– Naturalnie, że zamykam. Dostaję już blefarospazmu od ciągłego zamykania oczu. Co pana tu sprowadza?
Tomasz Mann, Czarodziejska góra (tom II); przeł. J. Łukowski (W. Tatarkiewicz)
Głupia historia. Poprosiłem N., żeby się pospieszyła, bo przecież jesteśmy już spóźnieni. Teoretycznie mogłem wziąć taksówkę, ale ona, ze swoją pensją bibliotekarki, była bardzo oszczędna i na mnie tę oszczędność wymuszała, tak że wolała sama zawieźć mnie na miejsce spotkania, niż żebym płacił nie wiadomo ile za rzecz tak prozaiczną, jak podróż samochodem. Spieszę nadmienić, że nie byle jakiego spotkania (ma się rozumieć, w końcu pozycja intelektualna zobowiązuje), tylko na cotygodniowe zebranie Klubu Miłośników Tomasza Manna, w skrócie Czarodziejska góra (próbowaliśmy rozgryźć ten skrót, szczerze mówiąc, to głównie temu, po wybraniu przewodniczącego, zastępcy przewodniczącego i skarbnika, poświęcaliśmy czas i energię). N., jak to bibliotekarka, miała słaby wzrok oraz wzbudzającą roztkliwienie słabość do słowa pisanego odpowiedniej jakości.Książki, ale tylko wielkie dzieła, zwłaszcza opasłe tomy, po które dziś już nikt nie sięga, darzyła entuzjastyczną estymą, której nikt by się nie spodziewał po tak wątłym ciele, uzbrojonym w okulary o grubych szkłach. Niemniej, gdy coś nie spełniało jej wysokich standardów czytelniczych, potrafiła być pryncypialna i okrutna. Kiedyś, w przypływie furii, zwanej gdzie indziej fantazją, a walcząc z rozsądkiem, kupiła dwadzieścia egzemplarzy Pięćdziesięciu twarzy Greya, które umieściła w toalecie, by pełnił funkcję papieru toaletowego. Zaraz obok moich książek, rzecz jasna.
Wyznała mi kiedyś, że – czytając Prousta – czuje, jakby spółkowała z pisarzem, właśnie tego określenia użyła – „spółkować”, obecnie raczej nieczęsto używanego, przywodzącego na myśl inną epokę o odmiennej wrażliwości. Podnosząc głowę znad znakomitej metafikcji Nabokova, zapytałem, czy wie, że, jak to ujął Robert Stiller w komentarzach tłumacza do Bladego ognia Nabokova, „Marcel Proust i André Gide byli też homoseksualistami”? (Nie lepiej potraktowany został Cocteau: „Jean Cocteau (1889–1963) był wybitnym poetą i wszechstronnym animatorem francuskiego życia kulturalnego; skądinąd znany jako homoseksualista”). Odparła, że i owszem, była tego świadoma, ale w wypadku tak wybitnego prozaika orientacja seksualna autora nie ma dla niej najmniejszego znaczenia, to kwestia wyłącznie estetyki. Poza tym, zapewniła, jest w stanie powiedzieć, na podstawie choćby i pobieżnej lektury, jaki kto był w łóżku, i jest absolutnie pewna trafności swoich diagnoz. Wedle jej przykładów: Borges – zagubiony i nieporadny, w ogóle seksem mało zainteresowany, trzeba go było prowadzić za rękę; Cortázar – namiętny i gorliwy, niepotrzebujący suflera, pełen inwencji; Bernhard – kompletnie aseksualny, więc nie ma o czym mówić, do niczego nie doszło, to miłość czysto platoniczna; Dostojewski – natarczywy i mało delikatny, dbający tylko o własną przyjemność (na ten odbiór pisarza jako kochanka mogła rzutować też lektura Lata w Baden Cypkina); Camus – po prostu cudowny, delikatny i zmysłowy, skupiony tylko na obiekcie pożądania; Bukowski – bezpośredni oraz zapalczywy, dość wulgarny, dobrze, że przynajmniej wytrzymały; Miller – nudny, po prostu nudny, niby coś wymyślał i miał świetne zdanie o sobie, zdanie, do którego nie dorósł; Bolaño – niesamowicie męski i uroczy jednocześnie, za każdym razem miało się wrażenie, że robi to pierwszy raz. Było w tym wyznaniu, czy właściwie całej serii wyznań, stanowiącej dopełnienie obrazu postaci N., coś niestosownie bałwochwalczego i erotycznie siermiężnego; muszę przyznać, że zażenowała mnie jej otwartość czy – lepiej – bezpośredniość, nieomal ordynarna i niesmaczna, spłycająca sztukę słowa i sprowadzająca wszystko do akcji na materacu, chociaż jednocześnie, ze wstydem wyznaję, byłem zafascynowany meandrami jej myśli, w końcu mało kogo tak na serio interesuje życie seksualne pisarzy, zwłaszcza minionych, w ogóle dzisiaj mało kogo interesuje literatura, nad czym, choćbym i się powtarzał, stale ubolewam. Tak czy inaczej jej słowa wydały mi się odpychające i interesujące zarazem, niemal, jak wspomniałem, wulgarne, a jednak po trosze i liryczne, wolałem jednak nie rozstrzygać, na którą stronę ostatecznie przechyli się szala mojej oceny. Stosując psychologiczny mechanizm wyparcia, uznałem po prostu, że ona bardzo kocha książki i jest w stanie docenić dobre pióro, niezależnie od tego, kto je dzierży. Przeczuwałem, że tylko w ten sposób uda mi się utrzymać jako takie zdrowie psychiczne, zwłaszcza że alternatywa sprowadzała się do nieustannego kwestionowania własnych umiejętności i talentu.
Gdy już udało nam się zejść na dół i usadowić się w samochodzie, ruszyliśmy do miejsca spotkania, to jest ona prowadziła, a ja podziwiałem widoki, odczytując na głos słowa umieszczone na szyldach i szukając takich z napisem Antykwariat lub Księgarnia, ewentualnie Antyki. Podczas każdej przejażdżki tak robiliśmy – ona prowadziła, a moim zadaniem, skoro miałem lepszy wzrok, było liczenie, ile antykwariatów, księgarni i sklepów z antykami mijamy. Z roku na rok było (i jest) ich coraz mniej, co wzbudzało w nas obojgu zrozumiałe zaniepokojenie stanem kultury. Gdy wyjeżdżaliśmy na dwupasmówkę, N. przyspieszyła. Mówiłem jej o swoim najnowszym pomyśle na opowiadanie, które miałem napisać tylko po to, by zamieścić cytat z Czarodziejskiej góry Manna, taka moja fanaberia (co zresztą wydawało mi się dobrym tytułem), choć cytat naturalnie zawoalowany, żadnej prostackiej dosłowności. Miała to być historia kobiety, być może pielęgniarki, która, broniąc się przed straszliwymi obrazami, które widzi na co dzień (choroby, kalectwo, śmierć), zamyka pewnego dnia oczy i już nie jest w stanie ich otworzyć. Właściwie to nie wiadomo, czy nie może, czy po prostu nie chce, postanowiłem pozostawić to domysłom swych niezbyt licznych i jeszcze mniej oddanych czytelników. N. zapytała, czy słowa będą pochodziły z pierwszego czy drugiego tomu, zbity z pantałyku odpowiedziałem, że z drugiego, na co ona zauważyła, że twórcą przekładu był, ukrywający się pod pseudonimem, Władysław Tatarkiewicz i że koniecznie muszę umieścić również jego nazwisko. Podczas gdy odnotowywałem tę ważką uwagę w pamięci, nagle samochód szarpnął, ponieważ N. znów przyspieszyła, wyrzucając z siebie, nie wiem, co mogło ją sprowokować, nieskładne uwagi, coś o podłości zdrady, okropnych mężczyznach, wykorzystujących kobiety, literackich epigonach i już, już pytała o słowa, które chciałem zamieścić w opowiadaniu (nie przepuściłaby tej okazji nawet pomimo trwającej wtedy nienawistnej tyrady), w końcu dość dobrze znała Manna, z nim, jak podejrzewam, też miała romans, też, jak to sama określiła, spółkowała, i to nie raz. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, siła odśrodkowa wzięła mój język w posiadanie. W tamtym momencie nie pomyślałem, że wpadliśmy w poślizg, że pędzimy w stronę ogromnego drzewa, w tamtym momencie w ogóle nic nie widziałem i niczego nie czułem, jak zewnętrzny obserwator, zdystansowany do wyświetlanych na ekranie wydarzeń, żadnego życia przelatującego przed oczami, żadnych pomysłów do wykorzystania, tylko kilka sekund czystej fizyki i fizjologii. Dopiero po wypadku, gdy leżałem pośród szczątków samochodu, spojrzałem na nią, z trudem obracając głowę, spodziewając się, że ujrzę kobietę z blefarospazmem, lecz nie – oczy miała szeroko otwarte, jak gdyby dziwiąc się powadze i nieodwracalności śmierci.
***
Siedzimy sobie razem w kółeczku w naszym muzeum osobliwości poharatanych przez odpryski karoserii, figury gipsowe od Madame Macabre, szybcy i wściekli fetyszyści wgnieceń, miłośnicy ostrej jazdy, wrogowie hamulców, kaskaderzy życia, sami połamańcy. Po mojej lewej dostojna pani Perez z Barcelony, piękna kobieta – pomimo wszystkich ubytków – o bardzo oryginalnej urodzie śródziemnomorskiego chowu, puszcza do mnie oczko, a szklana kulka wypada z czeluści oczodołu i skacze przyjacielsko w stronę panny Kleefeld, kompletnego warzywa, ze względu na swój stan adorowanego przez wszystkich mężczyzn z ośrodka. Jeśli tylko mógłbym wstać, jak na rasowego dżentelmena przystało, podniósłbym zgubę z podłogi i oddał jej, gnąc się w stonowanych ukłonach, by nie wzięła mojej grzeczności za usłużność. W obecnej sytuacji jednak musimy zdać się na grubiańską opiekunkę, rzucającą impertynenckie uwagi, którą przywołamy zduszonymi głosami, nie bacząc na tracheotomijne dziury, a jeśli głosy odmówią posłuszeństwa, co może się zdarzyć każdemu w naszym stanie, zaczniemy uderzać czym bądź o co bądź, posuwając się nawet, jak w ubiegłym tygodniu, do zniszczenia plastikowej zastawy sztucznymi kończynami. Na tę naszą nieporadność mężczyzna siedzący po lewej stronie pani Perez, niejaki Rosenheim (straszliwie rozerotyzowany typ z diagnozą w stylu zespół nieuwagi stronnej; a może to moje rozpoznanie?), uśmiecha się tylko górną połową twarzy, bo dolnej nie stwierdzono. Jest też pan Schmitz, sam kadłubek, dzisiaj czemuś smutny. Gdybym mógł, to zacząłbym się śmiać, bo właśnie wyobraziłem sobie, że każde z nas mogłoby bez charakteryzacji grać u Cronenberga, Lyncha albo Herzoga (tytuł – Nawet karły miały kiedyś wypadki komunikacyjne). Nie skupiam się jednak ani na nim, to jest Schmitzu, ani na niej, to jest pani Perez, ani nawet na szklanym oku, bo dziś jest ważny dzień, to znaczy w końcu udało mi się, mnie – człowiekowi bez płatów czołowych, z dużymi ubytkami w jądrach podstawy – wyprosić spotkanie z dyrektorem w sprawie głupiej i niepotrzebnej decyzji o zakazie nocowania w pokojach współtowarzyszy niedoli albo po prosty pozostałych eksponatów w naszym muzeum osobliwości poharatanych przez odpryski karoserii. Wiem już, jak to rozegram, sekunda po sekundzie. Powiem mu tak: Głupia historia, powiem ze znajomością rzeczy człowieka zaufanego i zasiedziałego. Znam tych panów. Schmitz jest kolosalnie poprawny i gorliwy, a Rosenheim bardzo niechlujny. Ale może niesnaski powstają między nimi na innej płaszczyźnie niż higieniczna, tak mi się wydaje. Obaj, Schmitz i Rosenheim, są zaprzyjaźnieni z donią Perez z Barcelony, która siedzi przy stole panny Kleefeld, w gruncie rzeczy pewnie o to chodzi. Ja bym radził, żeby zakaz taki w ogólnej formie przypomnieć, a poza tym zamknąć na to oczy. I wtedy on, dyrektor, nadęty bufon, ale serce ma dobre, bo to tak naprawdę człek poczciwy i brat łata, na zewnątrz tylko i przy pierwszym kontakcie wydaje się moralnie surowy i niedostępny, otóż on odpowie niskim głosem tymi słowy: Naturalnie, że zamykam. Dostaję już blefarospazmu od ciągłego zamykania oczu. Co pana tu sprowadza? Taką sobie facecyjkę wymyśliłem i postanowiłem nawet, że jeśli – z trudem, bo z trudem, ale dopuszczam taką możliwość – dyrektor nie powie słowo w słowo tego, co założyłem, to ja mu ją przytoczę expressis verbis i razem będziemy się zaśmiewać stentorowo i do rozpuku, a potem on mi przepisze więcej leków i będę śnił o dniach przed wypadkiem, zwłaszcza o tym dniu, w którym pośród płonących rękopisów Kafki przeleciałem koleżankę N., też bibliotekarkę, też na wpół ślepą, i jak kochałem się z Susan Sontag, która miała zwyczaj w szczytowym momencie krzyczeć: W miejsce hermeneutyki potrzebujemy erotyki sztuki, nie wiem tylko, nie pamiętam, czy N. się o tym dowiedziała, czy może umarła szczęśliwa, na siedzeniu kierowcy, wioząc mnie na jakieś tam spotkanie, mrużąc te swoje smutne oczy krótkowidza.
Et ils pissent comme je pleure
Sur les femmes infidèles
Jacques Brel, Amsterdam
Tego wieczora w Paryżu, gdzieś w dzielnicy Meudon, na samych przedmieściach, więc już nie w białym sercu stolicy (białym, bo niepomnym, jak się okaże, na moje lęki, niepewność i zgryzotę), nie w miejscu, które tutejsi gotowi są nazywać Paryżem, lecz gdzieś poza, poza czasem patriarchów i przestrzenią osobistą, w letni słoneczny dzień, dusznością zapowiadający deszcz, odwiedzałem swoją byłą dziewczynę (z czasów, gdy była moją Charlottą Corday, ja natomiast bałem się wejść z nią do wanny, przeczuwając bliski a tragiczny koniec); nienaganne wcielenie olśniewającej urody (mimo że jej kobiecość to nie powiewne sukienki, pomalowane jaskrawo paznokcie i zgrzebny makijaż) i najzgrabniejsze nogi pod słońcem. Jej pełne i ponętne usta dwa dni wcześniej zwabiły mnie do miasta telefonem z bardzo bezpośrednim jak na nią zapytaniem, bez żadnych wstępów i zdawkowych uwag: Nadal jesteśmy kumplami? To może byś wpadł do mnie i ustalimy szczegóły w sprawie wydania tej książki Ombre’a? Te słowa, niby cień, położyły się na mnie, dusząc bezdusznością, obojętnością i dystansem (a przynajmniej ja wziąłem to za bezduszność, obojętność i dystans; trudno nie mieć takiego wrażenia, gdy przeżyło się obok kogoś kawał życia, a teraz ten ktoś nie ma już dla nas czułości i delikatności), wypychając na peryferia peryfrazy, znajdującej ujście jedynie w serii i tak zbyt lakonicznych dopowiedzeń w nawiasach. Po krótkim wahaniu zjawiłem się w jej mieszkaniu, gdzieś w dzielnicy Meudon, a jakże, by spojrzeć na nią raz jeszcze, wspominając ostatnie spotkania, tak dalekie w czasie, tak bliskie w pamięci, przywołując w myślach refren dawnej pieśni: „I have returned convinced that I can grope / My way to some – to some – «Yes dear?» / Faint hope”, a może przeczytałem te słowa u Nabokova, kto wie. Gdy wszedłem, trochę spóźniony, zaaferowany skwarem panującym na zewnątrz i trudnościami z dojazdem, słuchała Brela, akurat, nadal spóźniony, załapałem się na ostatnie słowa Amsterdamu i, w przypływie współczucia dla samego siebie, oszalały z radości lub zazdrości, sam nie wiem, poczułem parcie na pęcherz, i chciałem gorzko zapłakać nad swym pożałowania godnym losem. Na prostym drewnianym biurku, trochę démodé (umiejscowionym w trzech czwartych drogi do sypialni), spoczywał list, sprawiający wrażenie pozostawionego przez nieuwagę, naprędce zakryty czystą kartką z notatnika; pomyślałby kto, że w ogóle nie przygotowała się do moich odwiedzin, że aż tak jej zobojętniałem. Z pozycji krzesła, które zająłem (tylko przysiadłem, tylko na chwilę), mogłem dostrzec jedynie nagłówek, a właściwie fragment nagłówka, pierwsze litery: „Dear Rodn…”. Gdyby nadarzyła się okazja, pomyślałem, z pewnością, przez wzgląd na stare, ale jeszcze niewyschłe uczucia, sięgnąłbym po tę kartkę i uważnie przeczytał, co i do kogo pisała, w końcu miałem pewność, że to jej charakter pisma, ten sam, którym kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze bywałem szczęśliwy, kreśliła znaki na moim ciele (alfabet Morse’a, pismo klinowe, notacja szachowa, język miłości). W pewnym momencie wyszła na chwilę, w ogóle się nie tłumacząc i nie przepraszając, chyba do łazienki, pomyślałem (znów!), że mogę wykorzystać tę sposobność, lecz nie zrobiłem tego, zapewne przez wzgląd na te stare, ale jeszcze niewyschłe uczucia, zesztywniały ze strachu przed tym, co się tam znajdowało, obawiając się, że nawet po pobieżnej lekturze musiałbym ją niechybnie znienawidzić, że mógłbym oszaleć z radości lub zazdrości, sam nie wiem. Gdy wróciła, jak gdyby nigdy nic, rozmowa, a przynajmniej dalsza i ostatnia jej część, przebiegała w atmosferze wzajemnej życzliwości, jakieś niezobowiązujące uwagi o poezji Burke’a („However, darling, it still seems so odd, I can’t stop feeling like a fucking fraud”), strukturze dystychu heroicznego, pentametrze jambicznym ze średniówką po bodaj piątej sylabie, w końcu oboje jesteśmy zawodowcami, ja zawodowo łżę, a ona łga (łka?). Po wszystkim trafiliśmy do łóżka i to był, jak się później okazało, jak miało się okazać, ostatni raz.
Wyszedłem po cichu, rzucając w przestrzeń gęstą od symboliki niezobowiązujące: „Byłem jak gdyby cieniem jemiołuszki, zabitej przez pozorną głębię szyby”, zażenowany sobą, bez żadnych rozstrzygających ustaleń odnośnie do starego Ombre’a, za to z mocnym przeczuciem nostalgii. Nie wiedziałem, co z sobą zrobić, samolot odlatywał za kilka godzin, a nie znam na tyle dobrze paryskich faubourgs, by mieć do czego wracać wątłymi wspomnieniami. Postanowiłem pochodzić bez celu i nadziei, powłóczyć się właściwie, poudawać, że coś rozpoznaję, że jakiś widok ewokuje miłe obrazy, że już tu byłem i chętnie powrócę, być może i na starość, by przeżyć jeszcze raz te minione chwile, przemierzyć ciasne uliczki, pomedytować pod starym klombem, porównać zastany krajobraz z tym z wyblakłej fotografii, którą noszę w portfelu, i przekonać się, że rzeczywistość przegrywa z obrazem i nawet się do niego nie umywa. Spacerowałem więc, a spacerując, rozmyślałem o wydawcach cierpiących na kompleks Florence Foster Jenkins (przypadłość dość często występująca również w populacji ogólnej), wspominałem propozycje wydawnicze , które trafiały na moje biurko i które nie miały zbyt wiele wspólnego z prawdziwą literaturą (najtańsza fantastyka z nurtu fan fiction, nudne autobiografie, po lekturze których myśli się tylko o straconym czasie, wywiady-rzeki z samym sobą, infantylne opowieści o wilkołakach i wampirach, nietrzymające w napięciu kryminały, niektóre w stylu, za przeproszeniem, retro, do tego pokątna literatura erotyczna spod znaku pejcza i szpikulca do lodu et cetera), patrzyłem i potępiałem modny ostatnimi czasy chwyt, polegający na stosowaniu częstych odwołań w wierszach lub powieściach – albo i krótkich opowiadaniach z ambicjami, nawet do tego w tych zdeprawowanych czasach dochodzi – do jakiegoś częściej lub rzadziej czytanego dzieła, obowiązkowo co najmniej pięćdziesięciopięcioletniego, najlepiej równo pięćdziesięciopięcioletniego, czyli ponadczasowego. Tego typu nawiązania mają w zamierzeniu otoczyć debiutanta nimbem wielkości i intelektualnej uczciwości, dodając mu przy okazji powagi oraz prestiżu. Tyle że to, co przystoi pisarzom takim jak Sebald, Pynchon, Vila-Matas czy Bolaño, stanowi wyłącznie obciążenie dla beztalencia, beztalencia, które w miejsce fabuły wprowadza nieznośne zabiegi metaliterackie, jak gdyby to miało go uchronić przed krytyką, jakby w swej naiwności zakładał, że nie wypada atakować autora odwołującego się do klasyki, a przecież każdy, nawet największy grafoman, może wybrać coś na chybił trafił z Nabokova, choćby z Lolity, Splendoru czy nawet Czarodzieja… Wtem, naprzeciwko, najpierw zamajaczyła, a po chwili pojawiła się, w całej okazałości, rosła sylwetka, ubrana elegancko, ale bez przesady, stylowo, lecz bezpretensjonalnie. Mężczyzna – po sposobie poruszania się rozpoznałem, że to mężczyzna – szedł w moją stronę, po linii prostej, w ogóle się na zataczał (dlaczego miałby się zataczać?), ze wzrokiem utkwionym w dal, jakby mnie nie zauważał, jakby mnie tam nie było. Zbyt późno, dopiero gdy mnie mijał, dostrzegłem ciemny kolor jego skóry, gładko ogoloną głowę i zadbane dłonie, zbyt późno, właściwie był już za moimi plecami, zauważyłem pięść wystrzeloną w stronę mej twarzy. Pierwsze uderzenie wybiło mi zęby. Drugie, w krocze, pozbawiło nadziei i radości. Po trzecim chciałem już tylko umrzeć. Potem wyrwał mi serce i rzucił je do rynsztoka jak tani ochłap, którym zresztą, nie będę ukrywał, było. Do tej pory wydawało mi się, że tylko kobieta może mnie skrzywdzić w tak dosłowny i okrutny sposób, nigdy facet. Przecież żaden mężczyzna nie ma wystarczająco twardych pięści i ostrych łokci, tłumaczyłem sobie, a już na pewno nie ten, raczej elegancki i zadbany, zbyt delikatny na tę posturę i tę uliczkę, zupełnie nieparyski i niebrelowski. Zniknął tak szybko, jak się pojawił, w mgnieniu oka, zostawiając mnie samego, krwawiącego czerwienią, opuchniętego od przyjętych razów, kompletnie zagubionego gdzieś w dzielnicy Meudon. Trzęsąc się ze złości i upokorzenia, wybrałem numer, decydując się na telefon do przyjaciela, któremu (której?) chciałem się poskarżyć na niesprawiedliwość, jakiej doświadczyłem, a której brzemienia nie byłem w stanie znieść. Ale przyjaciel nie odebrał, więc zadzwoniłem do tej, z którą nie miałem najlepszego kontaktu, ale, zrządzeniem przypadku, była druga na liście bliskich osób, ponieważ jej imię zaczyna się na literę A. Odebrała po trzecim, może czwartym sygnale, cierpliwie wysłuchała mego zawodzenia, nie jestem pewien, ale chyba nie odezwała się ani słowem, tak że momentami wątpiłem (i teraz, gdy to piszę, nadal nie mam pewności), czy naprawdę odebrała albo czy się od razu nie rozłączyła, usłyszawszy mój głos. Zakłopotany, zwróciłem nawet uwagę na tę obciążającą okoliczność, że stoję w deszczu, gdyż właśnie zaczęło padać, całkiem sam, kompletnie przemoczony i doszczętnie spanikowany, człowiek, który nie ma swojego miejsca na świecie, skończony apatryda oraz flaner, do tego nie wiem, co zrobić (zostać czy wyjechać? i dlaczego światła zbliżającego się samochodu nagle stały się pociągające jak blady ogień świecy dla ćmy?). Być może przez moment rozważałem możliwość powrotu do tej, która kiedyś była moją kobietą, a ukryła się na przedmieściach Paryża, pośród szczebiotu obcego mi języka z dorso-uwularnym r, lecz przeczuwałem już, że nie dam rady, że po tym, co się wydarzyło, nie potrafię udawać, że mógłbym się odnaleźć w dusznej przestrzeni jej mieszkania. Zrozumiałem, że Paryż nie jest naszym miastem, że spóźniliśmy się o co najmniej pół wieku, nie jesteśmy ani brudni, ani cudowni, choć ja w tamtej chwili byłem pewnie brudny, a ona cudowna. Nie udałem się więc w drogę powrotną, bo nie miałem dokąd się udać, przestałem też odbierać telefony od niej, nawet te, których nie wykonała. Dziś, gdy o niej myślę, mokre mam już tylko oczy.
Co właściwie wydarzyło się w Paryżu [komentarz redaktora]
Zacznę od osobliwego wyznania w charakterze mało interesującego, lecz istotnego usprawiedliwienia. Nie czuję się zbyt komfortowo w roli, w której mnie obsadzono, to jest w roli redaktora, czyli, przynajmniej w tym konkretnym wypadku, osoby, której zadaniem jest wyjaśnienie prawdziwego a ukrytego znaczenia zamieszczonego w tym tomie opowiadania Ce soir à Paris. Bardziej niż redaktorem, mógłby zauważyć ktoś dociekliwy, mam tu być zatem komentatorem, czyli przewodnikiem po tekście i różnorakich nawiązaniach okołokulturowych i okołoliterackich, którymi pisarz nas obficie darzy (jak bardzo obficie – to się dopiero okaże). Ten dociekliwy ktoś, krytyk bądź krytykant, wszystko jedno, miałby rację, ponieważ mam nie tyle redagować i korygować, co komentować, to jest wyłuszczać sens. Ile w tym moim ambitnym przedsięwzięciu prawdy, a ile swobodnej interpretacji – to już nie mnie oceniać.
Jeszcze przed przejściem do części zasadniczej pragnę zaznaczyć, że przyjąłem na siebie tę niewdzięczną rolę wyłącznie ze względu na sympatię do autora oraz na jego wyraźną prośbę. Gdyby nie spora liczba rozmów z moim przyjacielem-literatem, zapewne nie podjąłbym się zadania, które z założenia skazane jest na niepowodzenie (taka ocena przedsięwzięcia nie wynika z defetyzmu, tylko ze zdrowego rozsądku). A skazane jest na niepowodzenie, ponieważ, po pierwsze, mogło mi coś, pomimo najlepszych chęci i skrupulatnych starań, gdzieniegdzie umknąć, co z miejsca, przynajmniej w moich oczach, dyskredytuje mnie jako komentatora, po wtóre natomiast – znając podejście autora Ce soir… – wiem, że nic nie jest mu bardziej niemiłe niż wskazywanie na tak zwane poprawne odczytanie tekstu, zazwyczaj peszące czytelników i niewiele w sumie wnoszące. Gdyśmy o tym rozmawiali w pewien jesienny wieczór, kończąc akurat partię szachów dość niespodziewanym remisem (doprawdy nie wiem, co się właściwie stało, szło znakomicie, Guy Lopez, obrona Morphy’ego, po niej obrona norweska, roszada białych na skrzydle królewskim, mnóstwo gry pozycyjnej, dwa gambity, a wszystko i tak skończyło się w pozycji Philidora1), mój przyjaciel powołał się na te zdania z przedmowy Fowlesa do Maga (tutaj w przekładzie Jacka Wieteckiego): „Powieści, nawet pełniej przemyślane i dopracowane niż niniejsza, w niczym nie przypominają krzyżówek, w których podanym hasłom odpowiada jeden i tylko jeden zestaw bezbłędnych odpowiedzi. […] Jeśli już doszukiwać się w Magu jakiegoś «prawdziwego znaczenia», to ogranicza się ono do tego, jakie w psychologii ma test Rorschacha. Takie znaczenie powieści polegałoby na pewnej reakcji, którą wywołuje ona w czytelniku, w moim zaś osobistym przekonaniu nie istnieje tu określona «prawidłowa» reakcja”. Momentami zresztą zachodzę w głowę, dlaczego akurat mnie wybrał na literackiego przewodnika i dlaczego w ogóle zdecydował się na taką formę omówienia, skoro tak wyraźnie ją dezawuował. Jedyną odpowiedzią, jaka przychodzi mi na myśl, jest ta, że pojęcia nie mam i zapewne należałoby jego samego o to zapytać, gdyż we mnie nie ma ostatecznie ani dość odwagi, ani chyba prawdziwej ciekawości.
Sposób prowadzenia wywodu znany jest skądinąd, nie ma zatem potrzeby wyjaśniać, skąd konkretnie. Uważny czytelnik prozy Nabokova (zwłaszcza wszystkiego, co zostało opublikowane w 1962 roku), bez problemu zidentyfikuje tytuł oryginału. Teraz zaś – ad rem.
gdzieś w dzielnicy Meudon
Na pierwszy rzut oka to przypadkowe umiejscowienie akcji, jednak, jak zobaczymy, jest to niewątpliwie nawiązanie do Bladego ognia Nabokova, gdzie nazwa tej dzielnicy pada w oryginale w mało znaczącym kontekście („Ustalili, że Gradus najpierw spróbuje powodzenia z Bretwitem. Jegomość ten zajmował mieszkanie w Meudon […]”2).
nie w białym sercu stolicy (białym, bo niepomnym, jak się okaże, na moje lęki, niepewność i zgryzotę)
Odniesienie do Szekspira, Bladego ognia oraz dalszej partii tekstu. W drugiej scenie drugiego aktu Makbeta lady Makbet mówi: „My hands are of your colour, but I shame to wear a heart so white”, co jest niezwykle istotne w kontekście późniejszych wydarzeń (por. „Mężczyzna […] szedł w moją stronę […] jakby mnie nie zauważał, jakby mnie tam nie było […] Zniknął tak szybko, jak się pojawił […] zostawiając mnie samego, krwawiącego czerwienią”). Nie trzeba wyjaśniać, że sam tytuł poematu Blady ogień (ang. Pale fire) został zaczerpnięty od Szekspira, tyle że tłumacz (Robert Stiller) w przypisach najprawdopodobniej pomylił się, wskazując jako źródło fragment Hamleta: „The glowworm shows the matin to be near, And ‘gins to pale his uneffectual fire”, podczas gdy najpewniej chodzi o następujący passus z Tymona Ateńczyka: „The moon’s an arrant thief, And her pale fire she snatches from the sun”. Moją tezę (co do której jestem niemal w stu procentach przekonany) potwierdzają liczne nawiązania samego Nabokova (w tekście Bladego ognia) właśnie do tego drugiego dramatu Szekspira, por. na przykład:. „Nie sposób nie wspomnieć tego ustępu z Tymona Ateńczyka […], w którym mizantrop rozmawia z trójką ciurów. Ponieważ nie mam biblioteki w tej odludnej chacie z bierwion, gdzie mieszkam jak Tymon w jaskini, zmuszony jestem dla szybkiego cytatu przełożyć ten fragment z powrotem na prozę z poetyckiej zemblańskiej wersji Tymona Ateńczyka, mam nadzieję, wystarczająco bliskiej oryginału, a przynajmniej jego ducha”; lub: „Wszystkie trzy półki i przestrzeń pod nimi zawalone były mnóstwem rzeczy od sasa do lasa: […] Tymon Ateńczyk w formacie 32-mo i zemblańskim przekładzie jego wuja Konmala, brata królowej” oraz „[Szafa] okazała się pusta, tylko w kącie leżał jeszcze malutki tomik: Timon Afinsken”. Gdyby kogoś i to nie przekonało, polecam sprawdzić również następujący ustęp: „Wers 964: Williamie, pomóż! «Blady ogień»! Oczywiste znaczenie tego da się sparafrazować: Poszukam w dziełach Szekspira czegoś, co mogłoby mi posłużyć za tytuł. I tym znaleziskiem okazał się «blady ogień». Ale z któregoż to dzieła Wieszcza nasz poeta je uszczknął? Moi czytelnicy zmuszeni będą sami poszukać. Ja mam ze sobą tylko malutkie, w kieszonce kamizelki mieszczące się wydanie Tymona Ateńczyka… po zemblańsku! Z pewnością nie zawiera ono niczego, co można by uznać za ekwiwalent «bladego ognia» (jeśliby zawierało, sprzyjające mi szczęście byłoby statystyczną potwornością)”.
poza czasem patriarchów
W biblistyce mianem czasu patriarchów określa się w okres w dziejach narodu wybranego, obejmujący lata 2000–1700 p.n.e. Do patriarchów zalicza się Abrahama, Izaaka i Jakuba (por. Wj, 6, 2–3), a w szerszym ujęciu również dwunastu synów Jakuba, którzy dali początek dwunastu pokoleniom Izraela (por. Dz 7, 8–13). Gdy Izraelita wypowiada słowa swoistego wyznania wiary: „Ojciec mój, Aramejczyk błądzący, zstąpił do Egiptu, przybył tam w niewielkiej liczbie ludzi i tam się rozrósł w naród ogromny, silny i liczny” (Pwt 26, 5), to ma na myśli właśnie Abrahama, Aramejczyka z pochodzenia. W sprawie czasu patriarchów por. Księgę Rodzaju (zwłaszcza Rdz 12–50). Warto nadmienić, że w biblijnej narracji dotyczącej historii patriarchów wyróżnia się tradycję jahwistyczną, kapłańską oraz, od Rdz 15, również elohistyczną, a sam tekst uzyskał ostateczną postać dopiero w V wieku naszej ery. Śmiem podejrzewać, że autor opowiadania użył tego sformułowania tylko po to, by wprawić mnie w konsternację oraz bym mógł się wykazać znajomością źródeł, po które nie zwykłem sięgać. Brawo, panie autorze.
w letni słoneczny dzień, dusznością zapowiadający deszcz
Jako że rzeczywiście będzie padać („zwróciłem nawet uwagę na tę obciążającą okoliczność, że stoję w deszczu, gdyż właśnie zaczęło padać”), należy się zastanowić, czy nie dochodzi tu do odwrócenia albo przynajmniej wypaczenia chronologii, tak charakterystycznej dla prozy Nabokova. Por. „i to był, jak się później okazało, jak miało się okazać, ostatni raz”.
z czasów, gdy była moją Charlottą Corday, ja natomiast bałem się wejść z nią do wanny, przeczuwając bliski a tragiczny koniec
Sugestywny obraz śmierci Jeana-Paula Marata.
ustalimy szczegóły w sprawie wydania tej książki Ombre’a
Ombre to po francusku „cień”. Jako że autor poematu Blady ogień nazywa się Shade, czyli „Cień”, oczywiście po angielsku, nie będziemy nikogo przekonywać, że autor znów miał na myśli Nabokova, wokół którego kołuje niczym natrętna mucha czy – nawet lepiej w nawiązaniu do tego pisarza – motyl, na przykład zmierzchnica trupia główka (Acherontia atropos) (por. kolejny komentarz).
Te słowa, niby cień…
Wprowadzony raz cień powraca, tym razem w języku polskim.
przywołując w myślach refren dawnej pieśni: „I have returned convinced that I can grope / My way to some ––to some ––«Yes dear?» / Faint hope”, a może przeczytałem te słowa u Nabokova
Jest to rzeczywiście cytat z Bladego ognia. Warto już teraz, uprzedzając nieco fakty, zwrócić uwagę, że jest to dystych heroiczny, pisany pentametrem jambicznym.
słuchała Brela […] załapałem się na ostatnie słowa Amsterdamu i, w przypływie współczucia dla samego siebie, poczułem parcie na pęcherz, i chciałem gorzko zapłakać
Ostatnie słowa Amsterdamu stanowią motto opowiadania, co tłumaczy stan fizjologiczny narratora, to jest i parcie na pęcherz, i potrzebę płaczu (oraz dobitnie wskazuje na tematykę całości, por. ostatni, podsumowujący akapit).
„However, darling, it still seems so odd, I can’t stop feeling like a fucking fraud”
Znów dystych heroiczny, który autor, z nieznanych nam powodów, szczególnie sobie tutaj upodobał, tym razem cytując Williama Burke’a, bodaj najbardziej kontrowersyjnego ucznia Nabokova. Zważywszy na treść, chodzić może o wyznanie pisarza, który, ochoczo czerpiąc z twórczości innych, znakomitszych od siebie, czuje się niczym oszust i bierny naśladowca, wręcz nieudolny imitator, ponieważ sam nie potrafi niczego oryginalnego wymyślić. Zastosowanie wulgaryzmu podkreśla rzecz jasna tak bezkompromisowość Burke’a, jak i frustrację autora.
strukturze dystychu heroicznego, pentametrze jambicznym ze średniówką po bodaj piątej sylabie
Kolejny wątek, który, wprowadzony uprzednio, powraca w mało spodziewanym momencie.
Byłem jak gdyby cieniem jemiołuszki, zabitej przez pozorną głębię szyby
Czuję się zażenowany, że muszę pisać o oczywistościach, ale jest to cytat z Bladego ognia (pierwszy, a możliwe, że zarazem i ostatni wers poematu3; w oryginale: „I was the shadow of a waxwing slain”). Jak zwykle należy odnotować pojawienie się słowa „cień”.
patrzyłem i potępiałem modny ostatnimi czasy chwyt, polegający na stosowaniu częstych odwołań w wierszach lub powieściach – albo i krótkich opowiadaniach z ambicjami, nawet do tego w tych zdeprawowanych czasach dochodzi – do jakiegoś częściej lub rzadziej czytanego dzieła, obowiązkowo co najmniej pięćdziesięciopięcioletniego, najlepiej równo pięćdziesięciopięcioletniego, czyli ponadczasowego. Tego typu nawiązania mają w zamierzeniu otoczyć debiutanta nimbem wielkości i intelektualnej uczciwości, dodając mu przy okazji powagi oraz prestiżu. Tyle że to, co przystoi pisarzom takim, jak Sebald, Pynchon, Vila-Matas i Bolaño, stanowi wyłącznie obciążenie dla beztalencia, beztalencia, które w miejsce fabuły wprowadza nieznośne zabiegi metaliterackie, jak gdyby to miało go uchronić przed krytyką, jakby w swej naiwności zakładał, że nie wypada atakować autora odwołującego się do klasyki, a przecież każdy, nawet największy grafoman, może wybrać coś na chybił trafił z Nabokova, choćby z Lolity, Splendoru czy nawet Czarodzieja…
Zdecydowanie najprzedniejszy i najpyszniejszy żart autora. Proszę porównać ten oto fragment z Bladego ognia: „Patrz i potępiaj modny chwyt nadawania tytułu zbiorowi esejów albo wierszy – albo i dłuższemu poematowi, niestety! – od zwrotu buchniętego jakiemuś mniej czy bardziej sławnemu dziełu poetyckiemu z dawnych czasów. Tego rodzaju tytuły otacza zwodniczy blask, może do przyjęcia w imionach dobrych win i pulchnych kurtyzan, ale tylko poniżający dla talentu, który zastępuje oryginalną wyobraźnię przez łatwą aluzyjność literacką i przerzuca odpowiedzialność za nadmiar ozdobności na barki czyjegoś popiersia, jako że każdy może przekartkować sobie Sen nocy letniej albo Romea i Julię, względnie Sonety, i wybierać z nich, co dusza zapragnie”. Wprowadzenie parafrazy wydaje się też usprawiedliwiać nieporadność stylistyczną: „Spacerowałem więc, a spacerując, rozmyślałem […], wspominałem […], patrzyłem i potępiałem […]” (por. też następną uwagę).
nie jestem pewien, ale chyba nie odezwała się ni słowem, tak że momentami wątpiłem, czy naprawdę odebrała albo czy się od razu nie rozłączyła
Stan podobny do rojeń bohaterów Nabokova, trwających w stanie na wpół delirycznym, którym rzeczywistość myli się z fantazją. Por. „oszalały z radości lub zazdrości, sam nie wiem oraz że mógłbym oszaleć z radości lub zazdrości, sam nie wiem, dalej: ja zawodowo łżę, a ona łga (łka?)”, następnie: „szedł w moją stronę, po linii prostej, w ogóle się na zataczał (dlaczego miałby się zataczać?)” i „telefon do przyjaciela, któremu (której?) oraz jakby mnie nie zauważał, jakby mnie tam nie było”.
i dlaczego światła zbliżającego się samochodu nagle stały się pociągające jak blady ogień świecy dla ćmy
Skoro padło nazwisko autora Bladego ognia (por. „a może przeczytałem te słowa u Nabokova”), to i sam tytuł musiał się ostatecznie, choćby i pod koniec, pojawić, jak tego wymaga dobry obyczaj. Nie wiem, na ile ten trop jest trafny, lecz „światła zbliżającego się samochodu” mocno kojarzą mi się z inną książką Nabokova – Czarodziejem, a właściwie samym jej zakończeniem.
Paryż nie jest naszym miastem, że spóźniliśmy się o co najmniej pół wieku, nie jesteśmy ani brudni, ani cudowni
Por. następujący cytat z Gry w klasy Cortázara4: „Prawie nie mamy rzeczy, zadowalamy się byle czym, jednym płaszczem, jedną parą butów, jesteśmy brudni, wszyscy są w Paryżu równocześnie brudni i cudowni”. Być może to jest ten czas patriarchów w rozumieniu autora, czas Zazi w metrze, Gry w klasy czy Zwrotnika Raka, bez niepotrzebnych zobowiązań, bez skrępowania, za to z wielką dozą miłości i dużą liczbą papierosów (por. inny fragment z Cortázara, z tego samego trzydziestego drugiego rozdziału: „wszyscy «robimy miłość», i smażymy jajka i palimy, och, nie masz pojęcia, ile my palimy, ile robimy tej miłości, na stojąco, na leżąco, na klęczkach, rękami, ustami, śpiewając i płacząc, a za oknami jest tyle rzeczy, powietrze, wróble i rynny, tylko dużo tu pada”).
przestałem też odbierać telefony od niej, nawet te, których nie wykonała
Majaczeń narratora ciąg dalszy, tak że nie wiadomo już, co jest prawdą, a co zmyśleniem, co relacją, a co stylizacją, czy mamy do czynienia z solilokwiami, generatorem pytań, esejem krytycznym, czy może symulacją opowiadania. To przeświadczenie nie opuści nas już do końca.
Reasumując to, co powiedzieliśmy powyżej, nie trzeba chyba udowadniać, wskazując na rozliczne passusy, że Ce soir à Paris nie jest historią o uranizmie, jak podle i złośliwie sugerowało dwóch krytyków (tych wątków lepiej szukać w samym Bladym ogniu oraz w biografiach rzeczonych recenzentów), powołujących się na następujące słowa: „Do tej pory wydawało mi się, że tylko kobieta może mnie skrzywdzić w tak dosłowny i okrutny sposób, nigdy facet. Przecież żaden mężczyzna nie ma wystarczająco twardych pięści i ostrych łokci, tłumaczyłem sobie, a już na pewno nie ten, raczej elegancki i zadbany, zbyt delikatny na tę posturę i tę uliczkę”, lecz o kobiecej zdradzie i odrzuceniu (por. motto oraz wszystko, co tutaj napisano). Nie wykluczam, choć proszę nie przywiązywać się zbytnio do tej interpretacji, że chodzić może też o pożegnanie, a przynajmniej jakąś jego bardziej cywilizowaną a mniej histeryczną formę („Dziś, gdy o niej myślę, mokre mam już tylko oczy”). Zostawmy więc narratora (oraz autora) samemu sobie, w komploracyjnym nastroju, z jego mokrymi oczami. I ani słowa więcej.
1 Uwaga o wspólnej partii przypomniała mi o problemie szachowym, który autor Ce soir… kiedyś mi przedstawił. Otóż białe rozstawione są następująco: pion na b7, pion na g3, skoczek na d8, skoczek na e6, goniec na e4, goniec na h8, wieża na f4, wieża na h5, hetman na b6, król na a7, czarne zaś: pion na c3, pion na c6, pion na d7, skoczek na e2, skoczek na g5, goniec na h6, wieża na g7, król na e5, kolej białych. Jak powinien wyglądać pierwszy ruch gracza, by skończyć partię w dokładnie dwóch ruchach? Sam nie znam odpowiedzi, choć spędziłem długie godziny na mozolnych analizach. Wiem tylko tyle, że podobno nie należy awansować piona z b7, lecz doprowadzić do zugzwangu. Gdybym tylko wiedział, gdzie on ten problem wynalazł…
2 Wszystkie cytaty z Bladego ognia w przekładzie R. Stillera.
3 Jak stwierdza komentator Shade’a [Nakobova], Kinbote [Nabokov]: „Twierdzę […], że do napisania została tylko jedna linijka poematu (mianowicie wers 1000), która byłaby identyczna z pierwszą linijką i dopełniłaby symetrii tej struktury z jej dwiema identycznymi częściami środkowymi, masywnymi i obszernymi, które pospołu z dwiema krótszymi flankami tworzą bliźniacze skrzydła po pięćset wersów, i żeby cholera wzięła tę muzyczkę”.
4 Przeł. Z. Chądzyńska.