Mały Sabaseff wychowywał się w Sofii, gdzie gładko, a nawet w sposób godny pozazdroszczenia – jeśli przyłożyć bułgarskie kryteria – uporał się z problemami wieku dorastania. Pomagał mu wuj, który przemieszkiwał w Paryżu, Monachium i Wiedniu, zanim rozsądna nostalgia skłoniła go w końcu do powrotu na łono ojczyzny. Tutaj trafił na książęcy dwór, został szefem kuchni w pałacu, mógł więc traktować bratanka resztkami z pańskiego stołu.

Mały Sabaseff był synem ubogiego pół pasterza, pół ogrodnika, i gdyby nie wuj, pewnie by pozostał pośród bydła i kwiatów. Nie odznaczał się zresztą przesadną bystrością umysłu, nie był błyskotliwy, bez zachęty i wsparcia, a nawet przemyślanego planu nie potrafiłby się wybić. Tak naprawdę te obfite resztki z książęcej kuchni sprawiły, że wyszedł na ludzi, wyszukane potrawy pobudziły w nim ambicje.

W stosownym momencie kuchmistrz poruszył na dworze odpowiednie sprężyny i dwudziestoletniego Sabaseffa wysłano za publiczne pieniądze na zagraniczne uniwersytety. Kuchmistrz okazał się tak dobrze ustawiony, a ludzie związani z dworem tak szczodrzy, że Sabaseff całe sześć lat mógł się beztrosko poświęcać zwiedzaniu świata i zdobywaniu wiedzy. Na wakacje jeździł do domu z owych francuskich i niemieckich miast uniwersyteckich, w końcu stał się wszechstronnie wykształconym młodzieńcem i cały jego mały kraj na niego liczył.

Bodaj trzeci raz przebywał na bułgarskich wakacjach Sabaseff, kiedy uświadomił sobie, że nie potrafi żyć bez Heleny Bogodicz. Ojciec Heleny był rządcą w dobrach książęcych, jej matka zaś, Francuzka, trafiła do pięknej Bułgarii w charakterze bony. Helena była delikatną, kruchą, kapryśną dziewczynką, Sabaseff zaręczył się z nią, by ją później pojąć za żonę.

Jechałem do Paryża przez Monachium, siedziało nas dwóch w obszernym przedziale wagonu pierwszej klasy, ja i mężczyzna mniej więcej w moim wieku, nerwowy, niski, o smagłej cerze. Chcąc nie chcąc, musieliśmy zamienić ze sobą parę słów, choć w pierwszych godzinach wymienialiśmy tylko uprzejmości, ostrożnie szukając tematu do rozmowy.

W Monachium w pociągu rozległ się donośny głos posłańca, który oznajmiał, że jest depesza, do… – tu padło nazwisko, którego nie znałem, bo nie zdążyliśmy jeszcze dokonać wzajemnej prezentacji.

– Pan redaktor Sabaseff z Sofii – grzmiał posłaniec z depeszą – pan redaktor Sabaseff, pan redaktor Sabaseff!

– To ja – szepnął mój towarzysz podróży i pobiegł po depeszę, ale starczyło nam jeszcze czasu, by zgodnie z etykietą przedstawić się sobie.

Po dwóch minutach ów dziwny człowiek o typowo bałkańskiej powierzchowności wrócił, powiewając świstkiem papieru, radośnie jak dziecko.

– Proszę wybaczyć, drogi panie, lecz muszę się przedstawić jeszcze raz, bo już nie redaktor Sabaseff stoi przed panem, tylko poseł Sabaseff.

Byłem senny, nie bardzo rozumiałem, co do mnie mówi, ale nawet w tym stanie wyraziłem radość, że dzielę przedział z kimś, kogo spotkał taki zaszczyt.

Z kwadrans panowała między nami cisza, nie rozmawialiśmy, on być może z urazy, ja z powodu senności i pewnej rezerwy. Lecz poseł Sabaseff w końcu nie wytrzymał, zabrakło mu w tym zimnym, nieczułym pociągu prawdziwie spontanicznej reakcji na depeszę. Czytał właśnie jakąś francuską książkę, lecz nagle odłożył ją na siedzenie i zwrócił się do mnie po francusku potokiem słów:

– Gdyby pan wiedział, ile dla mnie znaczy to posłowanie, o którym zawiadomił mnie telegraficznie zastępca redaktora naczelnego mojego pisma, toby się pan zdziwił, niepomiernie zdziwił.

– ?

– Pięć lat temu zostałem skazany na dwadzieścia lat więzienia, dwa lata temu sąd mnie ułaskawił, a dziś jestem posłem do bułgarskiego parlamentu.

– ?

– W moim życiu była pewna kobieta, którą miałem obowiązek zabić, i zabiłem, to był wielki skandal, nawet amerykańska prasa o nim pisała.

– ?

– Zabiłem swoją narzeczoną, Helenę Bogodicz – mówił spokojnie mój towarzysz podróży – zresztą z rozmysłem, starannie się do tego przygotowałem.

– ?

– Biedna Helena nie była winna, a przynajmniej nie zasłużyła na śmierć, a jednak musiałem ją zabić, bo o mały włos straciłbym przez nią twarz.

– ?

– W owym czasie wyobrażałem sobie, że mężczyzna, który ma wielkie plany, szczytne cele, musi dbać o swój honor, o swoje dobre imię, i bywa, że w ich obronie nawet zabija.

– ?

– Czasem o niej myślę, lecz gdy tylko wyszedłem z więzienia, ożeniłem się, dziś mam już syna, a może będę miał i córkę.

Potem rozmowa zeszła na politykę. Kiedy się dowiedziałem, że zabił kobietę, poseł Sabaseff nagle wydał mi się jakiś duży, dziwny i straszny.

– Wprowadziłem do sobrania nową partię, zupełnie nową partię, która ma wielką przyszłość przed sobą, choć tylko dwóch z nas weszło do parlamentu. Reprezentujemy narodową demokrację, nie raz już obrzuciliśmy księcia kamieniami za jego cezariańskie ciągoty. My chcemy, żeby wszyscy Bułgarzy stanowili jedno, od Węgrów oddaliliśmy się tylko w języku, ale krew i dusza nas zbliża. Zajmiemy Macedonię, po Turcji policzymy się z Serbią, bo problem bałkański może rozwiązać tylko Bułgaria.

Dziwny, a nawet niepokojący był mój towarzysz podróży, nowy bułgarski parlamentarzysta, drobny, gniewny, mający zbrodniczą przeszłość redaktor Sabaseff. Lecz w miarę jak zbliżaliśmy się do granicy francuskiej, Sabaseff robił się coraz bardziej łagodny, subtelny, rozmarzony. W okolicy Strasburga ogarnęła go euforia, w jego wcześnie postarzałych oczach zagościła młodość, cały promieniał.

– Tutaj też ze dwa lata studiowałem – tłumaczył rozgorączkowany poseł Sabaseff – i miałem trzy przyjaciółki, przed którymi musiałem w końcu uciekać.

Zarejestrowałem wzrokiem kontury niebosiężnej strasburskiej katedry, senność ustąpiła, więc zdołałem się oburzyć:

– A zatem miewał pan kochanki z dala od Sofii, a po powrocie do kraju zamordował, jak rzeźnik zamordował pan dziewczynę, której jedyną winą było pewnie to, że trochę o panu zapomniała?

Mój Bułgar się roześmiał, machnął ręką, do przedziału weszli francuscy celnicy i niebawem przekroczyliśmy granicę, rzekłbym, pokonaliśmy ją jednym susem. Teraz już zaczynał mi się niemal podobać ten mały, dziki, bałkański osobnik, z całą tą specyficzną moralnością, ale najlepsze miało dopiero nadejść.

– Wuj – ciągnął Sabaseff – umarł, lecz był tak dobry, że zostawił mi w spadku trochę grosza. Od tamtej pory dużo pracowałem i pracuję, lecz w gruncie rzeczy żyję tylko wtedy, kiedy wyjeżdżam do Berlina, Paryża czy Londynu. Chociaż Brukselę też lubię. A czy pan wie, drogi panie, że już nie jestem tym samym mężczyzną, z którym rozmawiał pan parę godzin temu?

Popatrzyłem na Sabaseffa, i rzeczywiście, wyglądał, jakby go podmienili, inaczej się trzymał, inaczej siedział, inne miał oczy, głos, nastrój.

– Wie pan – ciągnął Sabaseff – musiałem kiedyś uciekać z Paryża, ponieważ policja się dowiedziała, że współpracuję z rosyjskimi nihilistami. A w Strasburgu i w Monachium założyłem kluby feministów i w obu tych miastach, choć może i w innych, rzesze wyzwolonych kobiet i dziewcząt błogosławią moje imię.

Teraz już byłem zły na tego dziwaka i spytałem go z irytacją, niczym ambitny sędzia śledczy:

– A więc dlaczego, nikczemniku, pojechał pan do domu i, jak jakiś dzikus, zabił biedną Helenę Bogodicz, w której po tym, co usłyszałem, zdążyłem się już chyba zakochać?

Dojeżdżaliśmy do Paryża, kończąc kolację w wagonie restauracyjnym, kiedy otrzymałem odpowiedź na swoje pytanie.

– Jest we mnie dwóch ludzi – mruknął smętnie Sabaseff – niech się pan nie gniewa, lecz każdy mieszkaniec Europy Środkowej ma dwie dusze. Kiedy przekraczam granicę francuską, nienawidzę obecnego porządku społecznego, wojska, drylu, hipokryzji. A kiedy wracam do kraju, moja gazeta wręcz pała entuzjazmem dla patriotyzmu i biblijnych zasad moralnych. Tacy jesteśmy, nic na to nie poradzimy, i nawet nie boli mnie to, że zabiłem Helenę Bogodicz, której w Paryżu pewnie bym odpuścił.

Świeżo upieczony członek bułgarskiego sobrania sposępniał i zamilkł, na pożegnanie tylko uścisnął mi rękę, ale już bez słowa, jakby się bardzo śpieszył. I śpieszył się, pognał pędem w ten dawno niewidziany Paryż, niczym fantom, który zamiast mnie żył, podróżował, zabijał i znikał.

[1911]


Halandża
Antologia opowiadań
modernistów węgierskich

przeł. Anna Górecka,
Elżbieta Cygielska, Julia Wolin
PIW, 2022, s. 630



Endre Ady (1877–1919) – urodził się w Érmindszent (dziś Ady Endre w Rumunii). Studiował prawo w Debreczynie, ale studia porzucił. Trzeci tom jego wierszy Új versek (1906, Nowe wiersze) zawierał pełne ekspresji, nowoczesne liryki, zwiastujące przemianę węgierskiej dykcji poetyckiej w duchu symbolizmu i secesji. Kolejne tomy wierszy ugruntowały pozycję Adyego jako innowatora języka poetyckiego oraz radykalnego kontestatora węgierskiej rzeczywistości. Dominującymi motywami były: fatalna miłość, mistyka śmierci, potęga pieniądza, spór z Bogiem, mesjańska misja artysty i rewolucja, która miała przeorać „madziarski ugór”. Był też utalentowanym prozaikiem, autorem pięciu tomów nowel. Opublikował ponad dwa tysiące tekstów publicystycznych, świadczących o non- konformizmie i pasji polemicznej.

Elżbieta Cygielska – popularyzatorka i tłumaczka literatury polskiej na Węgrzech. Przełożyła m.in. Fiasko i Dziennik galernika Imrego Kertésza, Białego króla Györgya Dragomána i Mesjaszy Györgya Spiró. Laureatka nagrody przyznanej przez Towarzystwo im. Jánosa Lotza za wkład w dziedzinie hungarologii.