Idź pod prąd tak długo, aż droga przejdzie w ścieżkę niknącą,
gdzie brzeg opada piaszczystą łachą w lewy dopływ Wisły.
Po drugiej stronie, bodaj, klasztor Norbertanek, ale to tu się
wierzy we wszystko, po omacku, aż niebo się zaróżowi.
Zmiana podłoża, nim zrośniesz się z łupiną, świat lekko drgnie
i zakołysze. Przytul się do dna łodzi, daj się polizać, jestem
wodą kiedy wpadam w nurt, zwalniam bieg, mieszamy się
i odwracasz oczy w stronę muru,
w stronę przeszłą, w czas bierny.
1984. Pomyliłam pociąg, właściwie on mnie pomylił
z jakimś innym dzieckiem na całkiem innej stacji.
Kiedyś Wars to był lokal. Patrz, słońce
prześwietla wagony, okna jak perforacja kliszy
lecą nasypem. Chustka w grochy, furkot i wiatr.
Stygnie kawa Agaty Katarzyny. Dym – wtedy
mógł wypełnić każdą klatkę, jeśli tego warta.
Podróże były długie, opóźnienia (dwadzieścia
jeden lat, czas może ulec zmianie) piętrzące bagaż
i tylko raz da się wysiąść. W Krakowie jeszcze
nie byłam.
(dla Wojtka)
1998. Wszystko w fazie ustaleń. U nas konstytuuje się
nowa wiosna, stożek wzrostu bije ponad butwiejące
Planty; znowu zaczynają gnić. To rozwijanie się
jest głównym zajęciem natur. Jeśli mnie znasz,
wiesz, że nie mam pamięci do twarzy. Mam
czternaście lat i zadrapania na łydce. Obce mi są
równoramienne figury, ucieczki, zmiatanie
pod dywan i nakrywanie słonia kocykiem. Pod
barbakanem łatwiej kupić heroinę, obcych ludzi
da się naciągać na drobne. Idziemy z Michalewskim
ramię w ramię aleją (były bardziej spękane i brudniejsze
niż dziś), pomiędzy gałęzie kasztanowców.
Miałam mocniejsze nogi, ale mnie wyprzedziłeś.
Ciało jest jasne, mówi prostym językiem, krzyczy kiedy potrzebuje
Boga na świadka, albo świadków na Boga! Krew jest słodka, że lizać
tę rzekę, płynie w palce.
To ciało milczy jak Grób Pański, jak gdyby go nigdy nie dotknął
Jego blask ani nawet brak.
Blask zatem szkło: unieś rękę, na ramieniu siedzi bure
stworzonko strachu. Potem pomału opuść, odłóż broń,
tu i teraz. Stań się.