– Rozbieramy się – mówi do mnie ten głosiciel wyroków w białym kitlu, a ja się zastanawiam, po co mamy się rozbierać i dziwnie mi jakoś tak zacząć, bo przecież jak mamy razem, to może niech on pierwszy, ale w końcu zaczynam rozumieć, głupia nie jestem, że to tylko tak się mówi, i zdejmuję bluzkę, i układam na stołku, i czekam, i mówi, że bieliznę też. To zdejmuję. Bada mnie jak trupa, przez gumowe rękawiczki, ugniata cycki przywiędłe, i pod pachami, i kręci głową na boki, i marszczy to czoło, bruzdy głębokie, pionowe marszczy. Mruczy. Pod nosem. Wraca za biurko.
– Ubieramy się – mówi i teraz to już w ogóle głupia nie jestem, wiem, że tylko ja, więc się ubieram, a on siedzi i dalej mruczy. Coś pisze – mruczy, sprawdza wyniki, co przyniosłam – mruczy. W końcu podnosi głowę, czaszkę błyszczącą bez włosów. „Mądrej głowy włos się nie trzyma” – myślę i się do tej myśli uśmiecham, a on się nie uśmiecha i patrzy jakoś tak na przestrzał jak przez powietrze, jakbym nie była z materii, z mięsa, krwi, flaków, odchodów, wydzielin, jakbym w ogóle nie była.
– Zrobimy biopsję, na cito – mówi. – Z wynikiem do mnie, bez kolejki, między pacjentkami – dodaje, a ja stoję i nie wiem. Daje mi do ręki kartkę.
– Z tym do recepcji – to akurat rozumiem, więc idę.
A potem już wszystko jest jasne – że duży, że późno, ale przecież nie należy tracić nadziei. Nie tracę. Po raz pierwszy nie tracę, chociaż nie tego uczyła mnie matka, kiedyś, dawno temu: „Nie rób sobie na nic nadziei. Nie patrz wstecz – przeszłości nie zmienisz, nie wybiegaj w przyszłość, bo jutra może nie być. A jeśli przyjdzie – traktuj to jak dar od losu i po prostu żyj”. I żyłam, ciesząc się tym, co było, że ciepło, że zimno, że słońce, że deszcz, że do obiadu ciasto, rozpływające się słodko na podniebieniu, że na drugie wątróbka, co ciągnęła się pasmami, zatykała przełyk, pęczniała, ale była i ją jadłam, i się cieszyłam, z życia i śmierci. Kiedy umarła mama, wiedziałam, że przeszłości nie zmienię, ale ten jeden raz chciałam, żeby jutra nie było. Ale przyszło i wiele innych po nim, i dalej żyłam, nie robiąc sobie na nic nadziei.
Leoś pojawił się w maju. Już zawsze będzie mi się kojarzył z zapachem ziemi rozpulchnionej, nasączonej wilgocią, gotowej na przyjęcie wszelkich zarodków istnienia. Leżał nieruchomy w urodzajnej glebie, w miękkim zagłębieniu gościnnym leżał i cały był zaprzeczeniem rozpasanego życia wokół. Spod skóry prześwitywały drobne kosteczki, łuki żeber, ledwie się unoszące, oczy na wpół przysłonięte powiekami, mętne, zaropiałe, skołtuniony łeb, oblepiony brunatnymi grudkami błota. Popatrzyłam jak na wszystko inne – życie i śmierć, współistniejące – i poszłam dalej, ale się odwróciłam, a on patrzył i wessało mnie to spojrzenie, aż mnie przygięło do ziemi, aż tchu zabrakło i nie wiem, czy od bólu jego i strachu, czy od iskierki nadziei ledwie się tlącej na samym dnie, w czeluściach tych błyszczących gorączką ślepiów. Wróciłam jeszcze tego samego dnia z dwoma plasterkami mielonki, co się na kolację należały, sama chleb kostką margaryny i wielosmakową marmoladą posmarowany zjadłam, znajduchowi lepsze trzeba zostawić – pomyślałam. Podsunęłam pod nos prawie, pachnące takie, że ślina ciekła, a on nawet spojrzeć nie miał siły, głowy podnieść, nic. Serce mi się rozkołatało, rozedrgało i trzęsącymi się palcami mielonkę na takie drobniutkie rwę i między zęby wpycham i modlę się prawie, choć przecież nie umiem, modlę się, żeby ruszył szczękami, żeby gryźć zaczął, językiem mielić. Z kieszeni butelkę wody z kranu nabranej wyjęłam i kilka kropel znów między zęby. W końcu radość, język czerwony wywalił i chłepce, mielonka wypada, ale przecież chłepce, potem się pozbierało, to nic, że w ziemi ubrudzone – zjadł. Po tygodniu już wybiegał na powitanie. Legowisko mu urządziłam, stare jakieś moje szmaty i jeszcze trawy nabrałam z trawników pokoszonych i na siano ususzyłam za magazynem, bo tam się prawie nikt nie kręci. Wygodnie mu było, mięciutko, pachnąco. Apetytu takiego nabrał, że z mojego odłożone było mało, trzeba mi było o dokładki prosić, a to niełatwo, przecież wiadomo, że z przydziału tyle się należy i nie więcej, bo kto dźwigał będzie jak choroba zmoże, jak samemu człowiek z potrzebą nie poradzi. To sobie wyprosiłam u jednej takiej, co na kuchni sprzątała, że resztki odłoży. Dobra dla mnie była już wcześniej, czekolady czasem przyniosła, dwa słowa zamieniła, że przykro tak, pewnie, samemu na świecie, na łaskę zdanemu, że jak chcę, to ona wyprosi przepustkę i mogę do jej domu na święta, ale nie chciałam, bo nie tak uczyła mnie mama. A teraz odkładała te resztki i miał Leoś co jeść. Cały czas, co go miałam wolny, spędzałam z Leosiem, wszędzie razem, tylko za ogrodzenie nie mógł wejść, bo by go pewnie zaraz stamtąd pogonili albo jeszcze co gorszego. Powiedzieć mu wszystko mogłam, a on nie uciekał wzrokiem, nie udawał, że czymś zajęty, że śpieszy się teraz bardzo, nie udawał, że nie widzi, bo przecież niemożliwe, żeby nie widział, skoro stoi o dwa kroki. A Leoś słuchał, ach, jak on słuchał, głowa na moich kolanach wsparta i te oczy, najszczersze na świecie, wpatrzone, wszystko rozumiejące. Nawet wolałam, że nie może odpowiedzieć – nie musiał, słowa czasem utrudniają porozumienie.
Zanim drapichrust w białym kitlu wydał na mnie wyrok, byliśmy z Leosiem dwa lata. Wystarczająco długo, żeby przestać wierzyć w nauki matki, o wiele za krótko, żeby odchodzić bez żalu. Musiałam mu jeszcze zapewnić opiekę, sam przecież nie dałby rady, nie mogłam go samego zostawić. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to moja przemytniczka jedzenia. Jeszcze z nią o tym nie rozmawiałam, ale pełna jestem nadziei, że nie ma uczulenia na psy, a mojego Leosia weźmie na wszystkie dni, nie tylko na święta.
Agnieszka Kuna - dzieli pracę w korporacji z pasją oswajania słów. Obserwatorka rzeczywistości, uważnie wsłuchująca się w emocje. Ceni niebanalne opowieści, zaskakujące formą i językiem. Wypoczywa w ruchu. Czyta dla przyjemności. Nieuleczalnie zarażona bakcylem pisania.