Poetyckie zdarzenie rozegra się w kilku linijkach. Narracja książki Kamili Janiak rozwija się poprzez podróżowanie w przestrzeniach materialnych, dźwiękowych, pamięciowych. Wielowektorowa energia tekstu oplata cały dźwiękowo-metaforyczny pejzaż i wybucha w linijkach wiersza, w miejscach przesunięć różnych słownych sensów. Nie znika, lecz koncentruje się ponownie w całości wiersza, tworząc nowe miejsca odniesień między strofami. Ta energia wzbudza krążenie uwagi czytelniczki, skupionej (i pogrążonej) w akcie lektury. Choć precyzja, a zarazem lekkość i swoboda konstrukcji każdego wiersza skłaniają raczej do podążania w kierunku kolejnego poetyckiego obrazu, warto zatrzymać się i zrekonstruować autorski poetycki kalejdoskop. Wiersze przeciwko ludzkości to zbiór kilkudziesięciu krótszych jednowersowych i dłuższych kilkuwersowych utworów. Drobniejsze wiersze (dwu-, cztero-, sześciowersowe) przeważają liczebnie w starannie skomponowanej całości zbioru; są emblematem tego tomu.

Wiersze wydają się lekkie, kruche, wręcz efemeryczne. Każdy wyraz i każda decyzja o kursywie, o deklinacji, o koniugacji, o tworzonych i przetwarzanych ad hoc metaforach, kształtują formę wiersza w taki sposób, że można odnieść wrażenie, jakby zagadka wiersza tkwiła gdzieś tuż pod powierzchnią. Może wystarczy po prostu drobne nakłucie, a forma ustąpi – odlew jest już gotowy, trzeba tylko umiejętnie wyjąć go ze skorupy. Ale językowa lekkość to tylko jedna z warstw.

Tytuł zbioru sugeruje, że będzie mowa o rzeczach obciążających ludzkość. Weronika Janeczko w recenzji opublikowanej w marcu na łamach Aktualnika „Wizji” opowiada o grze, z której Janiak zaczerpnęła tytuł, a w jakimś stopniu i pomysł na budowanie „zestawów” – wiersza – z dwóch losowo wyciągniętych kart. „Część wierszy składa się z tak luźno powiązanych ze sobą fraz, że powiązanie to można by uznać za niemal przypadkowe” – pisze krytyczka. Wydaje mi się jednak , że odniesienie do gry nie jest najistotniejsze. Co więcej, jest mylącym tropem, jeśli pójść za nim i traktować – jak robi to Janeczko – wiersze jako grę, pokrewną rzutowi kośćmi. Niepewność dotyczy raczej niepewności, tego momentu, gdy myśl (poetycka) ogląda samą siebie. Niemniej, ten stan jest wyrażony głosem śmiało budującym poetycką wypowiedź na wieloznaczności języka. „Nie mam pewności, czy żyć, / zerżnąć, zmarznąć – pokaleczyło wam usta albo / dłonie” – to cytat wyrwany z wiersza Splendor Justyny Kulikowskiej. Podobnie jak u Janiak, wahanie słów, znaczeń, pokazuje ekspresyjną siłę wielości gestów – potencjalnych reakcji. U Janiak natomiast jest śmierć wpisana w życie, jest pragnienie śmierci tak „łatwe”, jak pragnienie snu, nienawiść do siebie i do innych, lęk, poczucie nieautentyczności i niższości. Wiersz operuje materią językową (częste elipsy) w taki sposób, że – wbrew poczuciu przytłoczenia – pokazuje, w jaki sposób zabiegi, polegające na przykład na odjęciu czegoś lub na osiągnięciu wieloznaczności słowa, pozwalają na wyłonienie innej myśli. Nieustanna dynamika afektów wywołuje potężną zmianę w ogólnej reprezentacji świata.

Czasem para wierszy na stronie współgra ze sobą w sposób bardzo umowny, trochę tak, jak obrazy wiszące obok siebie w galerii. Punkt ciężkości korespondencji opiera się na tytułach wierszy. Tytuł na czarny blat lecą lepkie okruszki popiołu i drugi tytuł z tej samej strony, świetlisty ślad na czarnej powierzchni, wywołują silną sugestię, że oto „patrzymy na to samo”, tylko sekunda po sekundzie, klatka po klatce. Ale jeśli „popiół” z górnego wiersza zapowiada „śmierć”, która tam się pojawia, a „okruszki” – „ździebiełko powiązań”, „każde światło nocy”, to efekt niesamowitej bliskości, wręcz przytulności, jaką dają deminutywy i wyobrażenie drobnych, odległych punktów światła w mroku, buduje atmosferę pełną słodko-gorzkiego wzruszenia – wszystko w kontekście odartego ze złudzeń spostrzeżenia o równości wobec śmierci, zamykającego wiersz. „Świetlisty ślad…” w kolejnym wierszu na stronie zapowiada „całe cywilizacje” (obracające się w proch?), które ktoś obserwuje z obłoczka waty cukrowej, lekkiego jak „myśl o śmierci”.

Tworzywem poetki są mowa i dźwiękowy wymiar słów. Wszystko można powiedzieć innym językiem. Sama czynność wypowiadania wywołuje emocję i jest nią radość: „(…) na pytanie o szczęście z lekkim opóźnieniem/może odpowiedzieć francuzce, która kocha kolejne już maserati, / naturellement. nie jest tu po to, żeby mówić po polsku”. Słowna kombinatoryka pracuje na każdej stronie książki. Słowo zachowuje się jak Benjaminowska „słodka odaliska” – prawda – i „porywa pierwszą lepszą rzecz” leżącą w pobliżu, by nie zostać przyłapaną w nagiej postaci. Prawda nie może zostać wypowiedziana wprost. W wierszu Kredyt jakaś postać „zadłuża się” coraz bardziej, chociaż wydaje jej się, że dąży do zera, czyli do anihilacji. Kto wobec tego odda dług? – pada pytanie. Coś – raczej zasygnalizowana tu „śmieszna” emocja niż rozsądek – domaga się odpowiedzi. W słowie „kto” wystarczy jednak zrobić roszadę „t” i „o” i mamy już potencjalną postać (dorywczą odpowiedź na pytanie o kogoś) – kota. Jednak w przypadku unicestwienia (wyzerowania) kot zostałby sam. A więc może „paprotka” (ma i „o” i „t” i „k”)? Skoro już roślina, to może i owoc – awokado, które trochę żyje, ale właściwie już gnije, więc już „oddaje życie”? A może jest „za wcześnie” na unieważnienie?

kredyt
ma umysł ścisły i co było do udowodnienia,
dąży do zera. po spożyciu paru jednostek
śmieszy jednak fakt zadłużenia wobec życia.
kto odda? kot? paprotka? może
za wcześnie gnijące avocado już oddaje?

Jeśli czytać te wiersze zgodnie z kolejnością, ma się wrażenie, że narracja przesuwa się po mapie, między miastami. Narratorka przedstawia w nich wypowiedzi, które odnoszą się do charakterystycznych elementów (ulic, miejsc, ale też historycznych pamiątek) miast (np. Warszawy czy Berlina). Jak przebiega ta podróż i na czym polega jej istotność? Postaci, które antropomorfizujemy w trakcie lektury, wyjeżdżają skądś i gdzieś wracają. Ten ciągły ruch ma swój ekwiwalent poetycki w formie nieustannej zmiany odniesień do krajobrazu, śladów nazw, materiałów i żywiołów. Niekiedy materiał staje się pretekstem do konstruowania mikromitologii narodowej, jak w wierszu o piasku i porcelanie pt. Warszawa: „Idzie przez miasto, które implodowało. / Polacy robią zakupy na ziarenku piasku. / Polacy mają twarze z białej porcelany. / Idzie przez miasto, które panicznie boi się stłuc” czy jak fizyczna cecha przestrzeni w wierszu Zimny maj: „jest maj i trasa berlin warszawa / sączy się przez wszystkie kolory zieleni. / w tym roku jest tak zimno, / bo ludzie dopiero zauważyli, że klęczą / na gruncie, który dawno spłonął”. W tym wierszu słychać też pewien niepokój, mający swój finał we frazie „grunt [wspólny, historia?], który dawno spłonął”.

Podmiot obserwuje innych. Przechowuje drobne spostrzeżenia. Jest sam/sama i odtwarza przeszłe rozmowy, układa przyszłe dialogi. Płacze, przeżywa niemożności i tęskni: „łzy zmieszały się z pianą,/piana mieszała się z parą,/w parze nigdy jej nie szło”. Dużo zwykłego siedzenia w domu, picia, potyczek, i pracy. Habitus tych postaci to niezbyt ustabilizowane, ale w jakiś sposób monotonne życie.

Pojawia się w tym horyzoncie zajęć coś jeszcze – uprawianie sztuki. W dwóch wierszach pada słowo „sztuka”. W pierwszym z nich, Spoconych pośladkach, można zwrócić uwagę na specyficzne dla poetyki Janiak wykorzystanie niestabilności słowa-dźwięku. Czyta się jedno słowo, ale wyobraźnia słyszy inne, jak w poniższym tekście: „wyszedł spektakularnie. / drzwi i uda chwilę drżały. / wzrosła wilgotność, gekony powariowały / złożoność biosystemów to sztuka”. Od razu zacytuję drugi wiersz ze słowem „sztuka”, czyli Gencjana i altacet: „jak złamanie, to boli. / jak otwarte, to widowiskowo. / musi przyznać, obmywając ranę, że trwało. / dziewięć lat napierdalania, / a końcówka to wymiana zdjęć. / czy mogłaby wysłać jakieś cycki? / wtedy sąd uzna, że uprawia sztukę”. „Gekony” w pierwszym wierszu w tym miejscu brzmią trochę jak „gajgery” od „licznika Geigera”, urządzenia mierzącego siłę promieniowania jądrowego (co odsyła do potocznej zbitki, w której ożywa to, co nieożywione, a której sens zapowiada chaos – „liczniki zwariowały”). Szaleństwo mierzy siłę wyrazu, alchemiczną moc? W drugim wierszu słowo „gencjana”, czyli fiolet, odsyła może do żargonu historyka sztuki lub konserwatora i do jego laboratorium: specjalnych preparatów do czyszczenia, rewitalizacji powierzchni starych płócien, tak, by „gołe cycki” zalśniły pierwotnym blaskiem… Te dwa przysłówki: „spektakularnie” i „widowiskowo” – to synonimy „jak w kinie”, „mocno”, „realistycznie” („boli”, „napierdalanie”), ale i „sztucznie”, w celu wywołania określonego efektu.

Jeśli chodzi zewnętrzną zasadę organizacji wierszy (wynikającą z ich fizycznej obecności na zadrukowanym papierze), to występują one niekiedy parami na stronie – jeden pod drugim. Sens takiego zestawienia opiera się na pokrewnych podmiotach lub orzeczeniach – na przykład w górnym wierszu na stronie 13 osiowymi rzeczownikami są „furgonetka” i „człowiek”, w dolnym – „motocyklista” i „polonez”. Na stronie 27 górny wiersz zaczyna się słowami „w tramwaju”, a dolny – „w polsce”. Na stronie 45 oba wiersze zaczynają się od wyrażenia „chce, żeby”. Oczywiście znowu wiersze te korespondują ze sobą swoimi cechami. Jeśli są dwoma wydarzeniami, to jaki jest wzajemny stosunek tych „ludzkich spraw”? A może utwory korespondują podawaniem słowa z góry na dół i z dołu do góry? Czy „sztuki” nie robi się właśnie w ten sposób, jak dopomina się/przypomina jedna z postaci w wierszu kmwtw (czy to jakby-tetragram imienia stwórcy?): „ktoś powiedział o niej, że przetrwa./słowo podawał z góry na dół,/z góry – kurwa – na dół, wiadomo!/zapomniał, że dół też może podawać”[wyróżnienie – A.B.].

Jest jeszcze inny sposób organizacji wierszy – chodzi o różne porządki, obrazy, które odsłaniają się wzajemnie. Naszą uwagę zatrzymuje interakcja symboli, np. w wierszu Kalkulacje:

kalkulacje
zasypia z myślą o dziesięciu tysiącach.
na konkretnym egzemplarzu pośliniłaby palec.
dzielenie pod kreską z lewej strony,
z prawej na odwrocie ołówkiem: nie odchodź

Jest tu postać, która śni o wygranej. Może wypełnia kupon totalizatora, wyobrażając sobie po raz nie wiadomo który, jak liczy przyszły sztos. Ikoniczna sugestywność gestu przeliczania banknotów (a nie wydawania ich) buduje pewną figurę. Alegoria skąpca? Sędziego, który oszczędza? Może w tej samej sytuacji, ta sama postać, po prostu się waha: z jednej strony dzieli, z drugiej strony – nie chce podziału („nie odchodź”).

Uprawianie sztuki to przedmiot niepewności. Zależy z jednej strony od skomplikowanego i wrażliwego współistnienia dwóch żywych systemów – nadawcy i odbiorcy. Niepewne jest też to, czy obraz w ogóle dotrze do umysłu odbiorcy. A może niepewne wydaje się to, czy w ogóle to zajęcie zostanie uznane za sztukę w jej porządku ontologicznym. Chciałabym napisać, że lektura nie jest zadaniem dla sądu. Kamila Janiak świetnie rozwija zdolność ukazywania tego, jak krąży emocja w małych, najmniejszych „porcjach” wierszy. To z uprawiania tego rodzaju bardzo lekkiej, efemerycznej sztuki tekst czerpie energię, która pozwala ruszyć z miejsca. Wiersze przeciwko ludzkości mogą stać się wtedy „wierszami za człowiekiem”.


Kamila Janiak, Wiersze przeciwko ludzkości, wyd. WBPiCAK
Poznań 2018, ss. 56.



Aleksandra Bartelska – absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim i Szkoły Nauk Społecznych w Warszawie. Od kilku lat pracuje jako księgarka w Warszawie. W latach 2004-2008 współtworzyła internetowy miesięcznik kulturalny Pinezka.pl.