Ten tekst jest częścią cyklu poświęconego Henrykowi Berezie z okazji jego 95. urodzin. Pozostałe teksty przeczytasz tutaj.

Nawet grób – nie było wyboru; musiał być obok Hłaski.

Opowiem Wam krótką historię szlachetnego obłędu Henryka Berezy. Herosa literatury zgubnej. Don Kichota. Jako że to do „Wizji”, poniżej moja wizja. Niejednego henrykoznawcę obruszy, ale… temu służą wizje. Z natury nieprzejednane – obruszają.

Urodził się, żył i zmarł z tajemnicą literatury. Z tym czymś, czemu się oddał bez reszty. Bez reszty i bez wyboru. Żył w gęstwinie dobrych i złych tekstów, zdań i słów. Pośród dobrych i złych obrazów. Pośród dobrych i złych myśli. Całe szczęście Henryka było jego nieszczęściem. Tylko to? Tylko ta fascynacja? Tylko ta miłość? Tylko ten grób? 

Z mieszkania przy ulicy Widok nie miał widoku na ulicę Widok. Na podwórze owszem, na ulicę nie bardzo. Z drugiej strony na Warszawę Śródmieście, dalej na Centralny. Henrykowy adres, ulica Widok 19, nie miał w tym sensie racji bytu. Dla niego samego ulica Widok była efemerydą. To tak, jakby być nie tym, kim powinno się być. Ale Henrykowi się udało: był tym, kim mógł być. Zresztą – czy miał wybór? Ileż to razy pytałem go, co by było, gdyby nie było literatury. „O, kurwa”, odpowiadał. Próby szukania Henryka obok Henryka czy odwrotnie: badanie zawartości Henryka w Henryku, są pozbawione sensu. Jedyną racją Henryka jest jego „henrykowanie”, czyste rozczulanie się nad rozmazanym rękopisem, nad kartką papieru, nad czytanym w maszynopisie. Nad tym wszystkim, co może się stać literaturą. Może się stać lub nie. Za przyczyną Henryka Berezy. Jednego z kilku władających przyszłością piszących.

Henrykowy wybór czegoś do druku będzie Henrykowym wyborem życiowym. Czy tenże tekst Henryka dokądś poniesie? Jeśli tak, to proszę bardzo: idzie do druku. Czy tenże tekst nie wskazuje żadnego drogowskazu? Nie: idzie do kosza. Słynny wyrok na Pilcha cytuję z pamięci: „Nie skorzystamy z Pana maszynopisów”. Pozostałe drogi życiowe Henryka nie imają się żadnych wyborów. Toteż legendowanie Henryka, podbijanie stawki, osładzanie miłosnymi afektami, czymkolwiek pozaliterackim, to wszystko nie wytrzymuje próby czasu. 

Henryk wydostaje się z mieszkania około dziesiątej. Zjeżdża windą. Wychodzi na podwórze. Skręca w prawo. Idzie pięćdziesiąt metrów, wzdłuż bloku ulokowanego pod kątem prostym do jego bloku. Wolno szarzeją ściany i chodniki. Przechodzi bramą. Aleje Jerozolimskie. Skręca w lewo. Idzie trzysta metrów. Rondo de Gaulle’a. Lubi generała de Gaulle’a. Skręca w prawo w koniec Nowego Światu. Plac Trzech Krzyży. Przechodzi na lewą stronę. Idzie dwieście metrów. Wiejska. Sto metrów. Brama. Podwórze. „Twórczość”. Wchodzi. Przedpokój. Pokój. Po prawej stronie Iwaszkiewicz, potem Lisowski, później Zadura. Jest. Tu jest najbardziej! Siada w lewym kącie po przekątnej przy biurku. Pośrodku stolik. Zagaduje Renatę Zdanowską, zagaduje naczelnego, zagaduje siebie. Pije herbatę. Szklanka, spodek, łyżeczka. Przegląda papiery, listy, wydruki. Wychodzi. Podwórze. Wiejska. Kawiarnia „Czytelnika”. Stolik po lewej stronie. Ten sam. Znajomi. Ci sami. Siada. Rozmawia. Niedługo obiad. Wraca do „Twórczości”. Znów papiery, listy, wydruki. Do domu wraca koło szesnastej. O siedemnastej „Teleexpress”.

Nie mogło być inaczej. Przez około pięćdziesiąt lat nie mogło być inaczej. Wszelkie odstępstwa, które się zdarzały, nie kosztowały go przesadnie dużo, ale były odstępstwami. A to wystarczało, by ich unikać. 

Czytaj także:
Maria Jentys-Borelowska o pisarstwie Henryka Berezy

Henryka znałem mniej więcej. Raz mniej, raz więcej. Byłem nieregularny. Niesystematyczny w dociekaniu prawdy. Nie pierwszy w szarży. Poznaliśmy się chyba w 1983 roku. Zaprosił mnie do SPATiF-u na obiad. „Nie każdy tu przychodzi”. To była ładna rozmowa. Wszystkie rozmowy z Henrykiem były ładne. Nie płynęły. Urywały się. Zastygały. Ożywały. Rozmawiało się z Henrykiem szeroko. Literatura jako życie – to było mi w smak. Lubił oceniać minionych pisarzy, unikał komentarzy do żyjących. Owszem, czasem o kogoś zahaczył, ale były to sądy delikatne, życzliwe, bez wzgardy. Jeśli miał coś powiedzieć o kimś źle, to nie mówił. Inaczej z krytykami. Ci byli źli lub jeszcze gorsi. Tu Henryk wręcz powstawał z fotela czy krzesła. Był niepohamowany, zapiekły, bohaterski. Jego Baranoja w „Polityce” była uniesieniem ponad fotel, przelewem krwi na placu boju. Była wściekłym wzlotem. Krytyka była jego losem. Inne krytyki uznawał za schodzenie z jasnej drogi. Nie mógł zrozumieć niewrażliwości innych na wyobraźnię piszących, na słowo, na formę. 

– A ty musisz się żenić? – spytał raz.

– No nie muszę.

– To się nie żeń.

– Nie żeń?

– Sam żyj, wróć do Kutna, tam pisz, nie tu.

Henryk nie ufał moim „przezberlińskim” i „przezwarszawskim” próbom widzenia Kutna czy Włocławka. Nie ufał moim poszukiwaniom źródeł przez wielkomiejski tumult. Nie ufał moim pośredniościom.

Oddalaliśmy się od siebie i zbliżaliśmy. Nie podobało mu się, że nie żyję samym pisaniem. Przy okazji Trującej królewny spojrzał na mnie łaskawszym okiem. W tamtych latach dwutysięcznych rozmawialiśmy dość systematycznie. Najczęściej w sobotę rano. Od czasu do czasu umawialiśmy się na jego michałowickie odwiedziny. Wyglądały podobnie. W niedzielę przed południem wyjeżdżałem z domu i Alejami Jerozolimskimi sunąłem do Warszawy. Na rondzie de Gaulle’a zawracałem i przystawałem po prawej stronie. W słoneczne dni czekałem w samochodzie, Henryk sam przychodził o umówionej porze. W deszczowe wychodziłem po Henryka. Przechodziłem przez bramę, skręcałem w lewo i dochodziłem do drzwi na klatkę. Wciskałem numer sto siedemdziesiąt osiem. „Halo?”. To „halo?” – czy się dzwoniło w sobotę, czy się wciskało dzwonek domofonu – brzmiało identycznie. Przed „halo” był ułamek ciszy, jakaś pauza w wersie, i chrząknięcie. Lekkie. 

Henryk wsiadał do samochodu wcale sprawnie. Siadał wygodnie. Odwracał głowę w moją stronę i się uśmiechał. W torbie było to samo: torcik wedlowski i butelka czerwonego, wytrawnego wina. „Dobrze mam z tą «Remą»”. Ładnych kilka lat na tyłach „Smyka” była „Rema 2000”, dobrze zaopatrzony – jak mówił – „sklep samoobsługowy”. 

Jechaliśmy. Rozluźniał się z każdą chwilą. Nie za szybko wchodził do domu. Witał się z żoną Olą i wyglądał dzieci. Torcik i wino podawał żonie. Uśmiechał się. Nieco skrępowany siadał za stołem. Pierwsze zdania rozmowy były rytualne. Dzieci schodziły z góry. Henryk się rozjaśniał. Chyba naprawdę je lubił. Także w rozmowach telefonicznych chętnie o nie pytał. Nie tylko grzecznościowo. Siedzenie przy stole, jedzenie zupy, drugiego dania, deseru z wolna Henryka zmieniało. Uwalniało go z czegoś, co przywoził z Warszawy, z „Twórczości”, z kawiarni „Czytelnika”, ze sterty maszynopisów. Na tym nam z żoną zależało: by odsuwał się z lekka od tamtego świata, tamtych szlaków i „przechodził na naszą stronę”. Bo nasza strona, gdy po obiedzie wstawaliśmy od stołu, wychodziliśmy na taras, do ogrodu lub siadaliśmy na kanapie, była poniekąd „stroną miedniewicką”. Nagle stamtąd. Nagle odkrytą. Henryk, czy to mimochodem, czy zamierzenie, napomykał o czymś z dzieciństwa czy ze skierniewickiej młodości. I rozmowa otwierała się na miniony świat. To wszyscy lubiliśmy. Włącznie z dziećmi, dla których „wujek Henryk” był człowiekiem skądś indziej. Skąd? 

Czytaj także:
fragmenty książki
„Zgrzyty” Henryka Berezy

To nawet nie było ważne. Ciekawe było to, że Henryk, ten wybitnie miejski typ, lubił spoglądać przez okno na ogród, wychodzić tam, patrzeć. Mrużył oczy. Miał w twarzy coś diabelskiego – sprawka kresek czarnych brwi. Rozanielał się, gdy patrzył na tych kilka drzew i jakichś krzewów. Może promieniał. Może nie. Niby mówił o sobie, czasem nawet dużo, lecz by mówił o sobie w nieskończoność, to na pewno nie. Nieskończoności były gdzie indziej. W literaturze. 

Tyle tylko, że nie każdej. Raz udało się Henryka wyciągnąć do Teatru Współczesnego. Zjedliśmy obiad, posiedzieliśmy i nagle wpadło mi do głowy horrendalne odstąpienie od reguły: pojechać z Henrykiem do jakiegoś teatru na wszystko jedno co, bez ambicji. Bo gdy kiedyś próbowałem namówić go na mecz, skwitował to krótkim „zgłupiałeś”. Pojechaliśmy do teatru. Henryk, Ola i ja. To była prosta sztuka. A skoro taka, to dla Henryka żadna. Błaha komedia była dla Henryka nieporozumieniem. Czemu taka sztuka miałaby służyć? Czemu, nie komu. Dla Henryka świat tego rodzaju błahostek był tak daleki, że aż absurdalny. Zbyteczny.

Pośród wielu nieskończoności literackich miał dwie szczególne: Hłaskę i Głowackiego. Tym Henryk żył: posiadaniem Hłaski i Głowackiego. To były dwa odmienne „posiadania”. Któregoś wieczoru u mnie przysiedliśmy na kanapie. Rozwodził się nad Januszem Głowackim na różne sposoby. Ale czuło się, tak, czuło się, że uwielbia Głowackiego dystans do świata i chłopięcą szczerość; że to jego wzór człowieka. Hłasko był jak mit.

Henryk, co tu dużo mówić, był dezerterem. Porzucił rodzinę, uciekł od „pomniejszych obowiązków”, oddał się literaturze. Zaryzykował. Zdał się nie raz, nie dwa i na samotność, i na porzucenie, i na rozczarowanie. Jego namiętności z biegiem czasu blakły. Przychodziły nowe poruszenia. Już inne. Choroba Jerzego Lisowskiego i śmierć – o tym mi opowiadał. I o zawahaniach. O tym, że świecka celebracja czyjejś śmierci, pogrzebowe ceremonie, czy – jak lubił używać tego słowa – „procedury” nie przystają do sytuacji. Że świeckie odejście Lisowskiego przytłacza i nagłym brakiem odchodzącego, i nagłym brakiem kontekstu. Kontekstu wyobrażanego, mglistego, impresyjnego, wcale nie od razu religijnego czy choćby mistycznego. Mówił, że nie przypuszczał, że kiedyś zacznie za takimi kontekstami wyglądać; że umarły bez kontekstu jest bardziej umarły. 

Przy tym wszystkim – „mimo to” i „jednak” – niemal do końca mi powtarzał: „Żyję szczęśliwie”.

W czerwcu 2012 roku nie miał wyboru. Musiał upaść na ulicy Wiejskiej po wyjściu z kawiarni „Czytelnika”. Inne miejsce upadku Henryka Berezy nie wchodziło w grę. A dzięki przyjaźni z księdzem Andrzejem Lutrem to i pogrzeb, i pochówek obok Hłaski miał Henryk „własny”. Z kontekstem. Bez wyboru. Literackim. 

Zatem Powązki: Henryk, zaraz Hłasko. Czasem tam zachodzę. Wiatr. Liść. Liść – wyśniony maszynopis. Liść – grób nieznanego autora. Którego Henryk nie zdążył przeczytać.



Krzysztof Bielecki – autor opowiadań Nie ma czarów, nie ma aniołów (Iskry 1987) i powieści: Fistaszek (Czytelnik 1987), End and Fin Company (Akapit 1992), Gagatek (Tunia 2005), Przepaść (Tunia 2015) oraz Nóż (PIW 2019). Laureat nagród literackich: im. Wyspiańskiego, im. Piętaka, im. Gall, Funduszu Literatury. Przepaść została zakwalifikowana do konkursu głównego o Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus 2016. W tym samym konkursie znalazł się w 2020 roku Nóż. Powieść spotkała się z żywym zainteresowaniem krytyki. Tłumaczony na niemiecki, chorwacki, słoweński. Debiutował w „Nowym Wyrazie”. Wczesne utwory znajdziemy też w Almanachu Literackim „Iskier”, krakowskim „Piśmie” i w „Poezji”. Od lat związany z „Twórczością”, gdzie ukazują się opowiadania, m. in. Z kołysanką do nieba, Gdyby Fiedia Dostojewski był idiotą, Przemianka, Okulary Fausta, Pies. Jego eseje literackie publikuje „Fronda Lux” (np. o Krasińskim, Gombrowiczu, Rymkiewiczu, Hłasce, Wojaczku, Jüngerze).