Z Krzysztofem Czyżewskim o Żegaryszkach, poezji, Suwalszczyźnie i płynnej nowoczesności rozmawia Bartłomiej Majzel
***
Bartłomiej Majzel: Uchodzi pan za człowieka instytucję. Jest pan pisarzem, eseistą, praktykiem idei, tłumaczem, wykładowcą, wydawcą… Jakiś czas temu zaczął pan pisać wiersze. W jaki sposób narodził się w panu poeta? Co go obudziło?
Krzysztof Czyżewski: Łąka. To ona jest moim poetyckim matecznikiem. W Śremie, gdzie spędziłem dzieciństwo, mieszkaliśmy na brzegu morza, którym była dla mnie przepastna łąka, na linii horyzontu przechodząca w las. Gdy mama przestawała trzymać mnie za rękę, zrywałem się do lotu. Łąka uwalniała mój głos, zrzucała mi buty, obmywała twarz rosą. Była moją pierwszą książką, z której mama uczyła mnie czytać imiona kwiatów, ptaków i ziół. I to na łące po raz pierwszy przeszedłem na drugą stronę. Strumień obszyty koronką niezapominajek wydawał mi się ogromną rzeką nie do przejścia. Mama ustawiała kamień, na którym kazała mi stanąć, a potem drugi, trzeci… Pamiętam moment, w którym – gdy stałem na środku strumienia – bardziej już bałem się wrócić na swój brzeg niż przejść na drugi. Serce zawieszone na nitce i nagle lęk pryska… Gdy zanurzałem się w łąkę, wchodziłem w stan poetycki. Matsuō Basho, mistrz haiku, nazwałby to stanem czystego współodczuwania ze światem. Czymś podobnym, tylko nieco późniejszym, było grzybobranie, moja pierwsza i najważniejsza szkoła medytacji.
Po latach swój dom rodzinny w Krasnogrudzie zbudowaliśmy na brzegu morza z mojego dzieciństwa. Wystarczyło, że zanurzyłem się w przepastne łąki między jeziorami Hołny i Gaładuś, a stan poetycki powrócił. Początkowo gromadziłem tylko obrazy, ucząc się docierania z aparatem fotograficznym do światła tak, by nie kłamało widzeniu. Z czasem zacząłem notować pierwsze wiersze najmniejsze.
Żegaryszki to zbiór krótkich form poetyckich nawiązujących do tradycji haiku. Wierszom, które przypominają dotknięcia słowem, pociągnięcia pędzlem, towarzyszą fotografie uchwycone w okolicach Krasnogrudy. Czy to spłata długu wdzięczności wobec drzew, łąki, ptaków, krajobrazów? Próba zapisania miejsca, które urzekło?
Te wiersze i obrazy są próbą przeniesienia objawionego w księgę. Objawione znika, i to tak bezwzględnie, że pozostawia wątpliwość, czy w ogóle było realne. Przez chwilę jesteśmy w wiecznie trwającym… A po chwili tego, czym sami byliśmy, już nie ma. A my? Co z nami? Czy jeszcze jesteśmy? Co się staje z dzieckiem wchodzącym w świat dorosłych? Czy jeszcze jest? Dorośli mówią: „nareszcie”, co przekłada się na: „witamy w prawdziwym życiu”. Czym jest więc dzieciństwo? Mieszkam w miejscu, w którym poeta, jeszcze będąc chłopcem, złożył sobie obietnicę na życie, że nie wyrzeknie się objawionego. Spotykając tu Czesława Miłosza, spotkałem człowieka spowiadającego się z wierności tej przysiędze, honorującego „protest przeciw niezłomnemu prawu i bębenkowy pistolet w ręku młodzianków, kiedy na wieki wyrzekają się uczestnictwa”.
Objawione jest darem wytrącającym nas z równowagi. Potrzeba więc księgi, do której przeniesiemy okruchy po nim, zawiążemy supełki pamiętania, wytniemy znaki albo – jak mówili wędrowni Cyganie – „śpery”, by nie zgubić drogi. To ona uwiarygodnia nasz bunt nieprzynależności do świata, który zaciera ślady po doświadczeniu innego. Księga jest naszym warsztatem współistnienia z innym. Uczymy się w nim rzemiosła dochowania wierności, temperujemy narzędzia do pisania, by miały możliwie precyzyjną kreskę, pielęgnujemy światłoczuły papier, odważamy proporcje barw, czynimy wypisy z tradycji i zszywamy z resztą puste kartki, niby „czystą izbę” w domu, zawsze gotową na przyjęcie gościa.
Cała sztuka w tym, by żegaryszki nie wygasły
W mowie polsko-litewskiego pogranicza „żegary” oznaczają rozżarzone węgle przenoszone z jednego pieca do drugiego na rozpałkę. Dodałem im tylko końcówkę charakterystyczną dla tutejszej toponimii, odziedziczonej po Jaćwingach: Burbiszki, Jedliszki, Szypliszki… Cała sztuka w tym, by żegaryszki nie wygasły. Wygasanie jest z zaniechania, wyparcia się, zapomnienia, nieuwagi, duchowego lenistwa. Tak, to jest forma spłaty długu, acz osobliwa, bo utrzymująca nas przy życiu. Dziękczynimy, sprawiając, że dar dalej się żarzy. Inaczej nie przygotujemy sobie posiłku, nie przetrwamy zimy.
Żegaryszki utkane zostały nie tylko ze słów, ale i z obrazów. W jaki sposób budował pan tę opowieść? Czy to wiersz był zaczynem, który wytyczał drogę, wiodącą potem ku fotografii wchodzącej w relację z poetyckim obrazem?
Praca nad obrazem jest podróżą do mandali rozwianej przez wiatr. Mogłem ją widzieć przez okamgnienie, mogłem też odnaleźć jej ślad w słowach, we śnie, w pieśni. To, co odczułem najmocniej, nie było barwą ani kształtem, ani sensem, lecz zestrojeniem wszystkich cząstek świata. Do tego tęsknię. Aby obraz utrwalić, tworzę go aparatem fotograficznym, po śladach. Czasem odjęcie koloru albo wręcz negatyw bardziej mnie do niego zbliżają niż to, co realnie widzę w obiektywie. Ostrość, której poszukuję, daleko odbiega od tej z fotografii w stylu „National Geographic”, perfekcyjnie wyśrubowanej.
Obraz ma dla mnie zasadnicze znaczenie, podobne słowu.Jedno i drugie przechwytujemy w fazie emanacji, pewnego oddalenia od źródła. Sztuka powstaje już po rozszczepieniu światła na osobne barwy, strumienie, formy. Chwytamy się ich, by znaleźć się na linii powrotu do jedni. Objawione poprzedza obraz i słowo. Dlatego, gdy tworzę albo utrwalam obrazy, zawsze tęsknię za pisaniem. To samo dotyczy słowa – gdzieś w głębi pamięta ono spójnię z obrazem i innymi elementami zatartej mandali. Tak więc tworzenie żegaryszek czasem rozpoczyna się od obrazu, a czasem od słowa. Bywa też, że na początku jest pustka medytacji, przypomnienie, błysk myśli, którą nazwalibyśmy filozoficzną, albo po prostu nagi fakt życia, jak śmierć bliskiej istoty, pani Geni z sąsiedniego gospodarstwa albo starego jesionu zwalonego przez wichurę. Tworzy się wtedy naczynie na żegaryszek. Noszę je w sobie całymi dniami, a właściwie to ono mnie nosi, brzemiennego, żarząc się w przejściu do formy. Sam obraz nigdy nie wypełni tego naczynia, podobnie jak słowo. Każe mi ono myśleć o formie bardziej pojemnej, powiązanej z architekturą książki, intymnością dotyku, ścieżkami śpiewu. To dlatego fascynuje mnie japońska sztuka haigi, w jednej formie łącząca słowo poetyckie, malunek tuszem lub farbami, kaligrafię, drewno, płótno, a czasem papier. Bywa, że autorem haigi jest jedna osoba, bywa też, że każdy z jej elementów ma swojego artystę. Zdarzało się, że Bashō tworzył rysunki do swoich haiku; był też mistrzem kaligrafii.
Istotne jest dla mnie poszukiwanie formy dla syntezy, nie tylko sztuk, ale wszystkiego, w czym rozproszyło się światło. Dlatego żegaryszki mają swoją aleję w parku krasnogrudzkim – umieszczone na płóciennych zwojach słowa i obrazy drżą na wietrze, zapisywane są światłem różnych pór dnia i roku, przyjmują w gościnę cienie drzew, ptaków i ludzi. Dlatego tak ważna dla mnie jest współpraca z Romanem Kaczmarczykiem, grafikiem i typografem, który zapewnił warstwie wizualnej równoprawność z literacką. Bywałem już z żegaryszkami na seminarium filozoficznym i w galerii sztuki współczesnej. Bywam z nimi na Facebooku, gdzie pojawiają się między postami o polityce i życiu towarzyskim, pośród ludzi często niemających nic do czynienia z życiem literackim czy artystycznym; gdzie są komentowane, tłumaczone na inne języki i przekazywane dalej, a często także dopowiadane.
Jaką historię pragnął pan opowiedzieć w Żegaryszkach?
Żegaryszki opowiadają o momentalności i niepowtarzalności życia. Przeoczenie tego, co nam się objawia, jest utratą, odkładającym się w nas bólem, tym dotkliwszym, że bezpośrednio nieodczuwalnym. Zaniechanie żegaryszka coś w nas spopiela. Już nigdy nie będzie takiej obecności pani Geni w siwym świetle polnej drogi; już nie powtórzy się jej śmierć, nie będzie drugiego takiego samego losu, tej bramy w eterze, która w jednej chwili otworzyła się na jej odejście. Jeżeli natomiast skierujemy uwagę na przeciwstawienie się przeoczeniu czy zaniechaniu, zaczniemy budować opowieść tego wydarzenia. Każdy jego okruch staje się ważny: koniunkcja światła, przestrzeni i losu pani Geni, historia i filozofia jej życia, zasłyszane słowa modlitwy i razem śpiewane pieśni, odcienie i zapachy łąki w tle, chrzęst żwiru pod nogami, pamięć barw i wzorów jej sukienki, muskanie dłoni, ostatnie słowa pożegnania, poblask w oczach, rytm kroków z laską, ruch drzew i ptaków na wietrze, wysokość nieba, sarny zastygłe w dolinie, które zamiast uciekać, jakby na nią czekały… W książce otwieramy tę opowieść pod datą 27 listopada. Dalej jest wiersz: „była raz Genia / osierociła światło / leży na drodze”. Na przeciwległej kartce czeka obraz. Dodanie choćby słowa zatarłoby mandalę. Podobnie jak zmiana fotografii pociągnęłaby za sobą rozsypanie się tej konstelacji słów.
Opowieść Żegaryszek na tym się jednak nie kończy. Na momentalność i niepowtarzalność nakłada się warstwa ciągłości i wiecznego trwania. Układam je niby kamyki na żarnach czasu. Z każdym obrotem powracają. Powstają jako cykle. Pierwszy z nich stworzył książkę, której zasadą konstrukcyjną jest obrót pór roku. Obecnie kończę nowy cykl, kolejny obrót roku kalendarzowego. Niezmienna pozostaje przestrzeń – archipelag kilku wiosek i jezior wokół Krasnogrudy, łąk, lasów i pól przy styku granic z Białorusią i Litwą. Każdy żegaryszek wchodzi w głąb tego mikrokosmosu i tam już pozostaje, żarzy się. Powstają w ten sposób jednocześnie kronika oraz mapa czasu i przestrzeni zamieszkiwania.
Piotr Dapkiewicz, nieżyjący już mój sąsiad z bogatą poetycką duszą, zaprowadził mnie kiedyś nad Gaładuś i przez ponad godzinę opowiadał o toniach jeziora, podając ich imiona, litewskie i polskie, opisując ścieżki połowów rybaków, ludzkie i historyczne dramaty z nimi związane, ślady wojny, ptasie gniazda i obyczaje, roślinne i człowiecze współistnienie z wielką wodą. Przed tym spotkaniem widziałem tylko powierzchnię jeziora… To jest właśnie opowieść Żegaryszek – gęsta ziarnistość słów, mikrodramatów i objawień, już na zawsze wpisana w czasoprzestrzenną otulinę naszego życia.
Często sięga pan po tematy i tradycje związane ze Wschodem. Ktoś kiedyś powiedział, że jest pan człowiekiem Wschodu na Zachodzie.
Pewnie jest w tym ziarno prawdy. Na Wschodzie często rozpoznawali mnie jako swojego. Zwłaszcza na Kaukazie, kiedy pierwszy raz spotkani ludzie rzucali mi się w ramiona i witali jak krewnego. Ale zdarzało mi się to także pośród Cyganów i staroobrzędowców w Polsce, Kurdów we wschodniej Turcji czy Żydów w Nowym Jorku. Ojciec opowiedział mi kiedyś o sekretnej historii w naszej rodzinie – moi pradziadkowie za czasów carskich wyjechali na kilkanaście lat do Baku; on był wysokim blondynem, a ona urodziła dzieci niskie, o ciemnej karnacji. Nic więcej o tym nie wiem i łatwo jest zbłądzić, posuwając się zbyt daleko w domysłach. Prawdą jest natomiast, że starej muzyki perskiej granej na udzie słucham jak kołysanki z dzieciństwa; że gama barw ceramiki z Isfahanu, zwłaszcza ozdobnych kafli zestrajających zieleń z błękitem, tęczowała we mnie od zawsze. Od antykwariuszy w Bucharze, Chiwie, Tbilisi czy Baku kupowałem kafle z medres, meczetów i świątyń zaratusztriańskich – obróconych za czasów sowieckich w ruinę – które teraz są wmurowane w ściany mojego domu. Mają one jeden motyw wspólny, mitycznego ptaka Simurga, o którym ktoś kiedyś już mi opowiadał…
Pierwsze wiersze najmniejsze, które napisałem jeszcze jako młody chłopak w Poznaniu, mają formę zbliżoną do haiku. Gdy je pisałem, nie miałem pojęcia o istnieniu tej japońskiej tradycji poetyckiej. Odkrywam, że moje podróże na Wschód biegną po kole powrotu. Jedną z moich ulubionych opowieści jest Podróż na Wschód Hermanna Hessego. W tych momentach naszego życia, w których mamy odwagę iść za głosem serca, usłyszeć dziecko w głębi duszy, wszyscy jesteśmy uczestnikami podróży na Wschód. Zachód – tak jak dorosłość czy racjonalny rozum – podważa w nas realność tej podróży, spycha ją w sferę nierzeczywistości. Oczywiście przyporządkowania geograficzne są tutaj umowne. Wschód, o którym rozmawiamy, odnajdziemy u Simone Weil czy Mistrza Eckharta, którzy nigdy nie przekroczyli geograficznych granic Zachodu. Z drugiej jednak strony trudno przecenić rolę, jaką w życiu Hessego odegrała podróż do Indii.
Podróżował pan wielokrotnie po Azji. Moje doświadczenie Wschodu, wyniesione z licznych podróży, wiąże się z najprostszym i najgłębszym współbyciem z innymi ludźmi. Z wejściem w strefę specyficznej duchowości i melancholii ukrytej głęboko w drugim człowieku, w jego oczach, w wyciszeniu, ale i w gwałtowności i pasji. Co jest dla pana najbardziej fascynującego na Wschodzie?
Gdy pracowałem w środkowej Jawie, na skonfliktowanym pograniczu muzułmańsko-buddyjsko-konfucjańskim, spotkałem się z tradycją odmawiania modlitw i składania ofiar w świątyniach innych religii. Dla miejscowych mieszkańców świątynia była „swoja” dlatego, że jest miejscem obcowania z Innym, a nie dlatego, że są wyznawcami tej czy innej religii. Wchodząc w przestrzeń sacrum, zostawiali za sobą wszelkie podziały. Miejsce, które wprowadza hierarchię prawdziwego i nieprawdziwego, swojego i nie-swojego, traci rangę przestrzeni sakralnej. Konflikt wywołali młodzi muzułmanie powracający z Zachodu, często wykształceni w zachodnich uczelniach. Ich „nowoczesne” rozumienie tożsamości było węższe, nie mieściło im się w głowie, że świątynie buddyjskie mogą gościć hinduskich bogów albo że muzułmańskiemu obrzędowi obrzezania może towarzyszyć występ teatru cieni oparty na Mahabharacie. Ten hinduski epos mieszkańcy muzułmańskich wiosek znali na pamięć. Duchowość, o której pan mówił, jest tutaj szersza niż granice zakreślane przez religie.
Jeszcze inny aspekt duchowości wyraża cnota, którą tłumaczę na język polski jako „dobrożyczliwość”. Łączy ona cnoty określane przez nas jako dobroduszność, życzliwość, czułość, uczynność i waleczność, ale też coś więcej. Co u nas uchodzi za słabość, tam wyraża siłę, nie tylko duchową, także społeczną; to, co rozumiemy przez łagodność, tam oznacza waleczność. Dobrożyczliwość rozumiana jest jako czynne sprzyjanie drugiemu.
Przywołuję często słowa i pojęcia z kultury Wschodu, ponieważ precyzyjnie i z niespotykanym na Zachodzie bogactwem słownictwa wyrażają doświadczenie duchowe. Języki Wschodu posiadają niezwykłą giętkość w określaniu przebiegu ścieżki duchowej. Na Zachodzie to rozum i nauki ścisłe pretendują do monopolu w dziedzinie tego, co jest rzeczywiste, precyzyjne i konkretne. Odnoszę często wrażenie, że – zwłaszcza w kulturach słowiańskich – duchowość zaczyna się tam, gdzie rozmywa się rzeczywistość, a język staje się mglisty, rozwlekły i przesadnie emocjonalny. Od początku naszej rozmowy zastanawiałem się, czy nie powinienem zrezygnować z zapuszczania się zbyt daleko w sferę duchowości. Żyjemy w czasach już nie tyle kultury pop, ile cool, która jak ognia boi się podróży w głąb. Ryzykuję, bo to, co istnieje u mnie jedynie w sferze poszukiwań, rozpaczliwej niemożności i klęsk w obliczu niewyrażalnego, może zakrawać na pretendowanie do jakiegoś szczególnego wtajemniczenia albo doskonałości w sztuce słowa czy obrazu – nic bardziej mylnego.
Jak wiele wschodniego ducha udało się panu wykreować w przestrzeni Krasnogrudy, w tym najbardziej prywatnym, bliskim i intymnym świecie? To przecież szczególne miejsce w pańskim życiu…
W Krasnogrudzie z łatwością można odnaleźć ślady mądrości feng shui. Ale podobną wiedzę o geomancji zachowały tradycje tutejszego pogranicza. Zarówno pośród Polaków, jak i Litwinów i Rosjan-staroobrzędowców ciągle znajdują się kontynuatorzy mistrzów budowania z drzewa, kamienia i cegły. Nasz architekt i nasi budowniczowie doskonale potrafili czerpać z tych tradycji . Dom jest małym rękodziełem, bo prawie wszystkie materiały do jego budowy zostały wytworzone lub znalezione w naszym regionie, łącznie z kamiennymi otoczakami naniesionymi tu przez lodowiec, z cegłą, kaflami do pieca, dębową podłogą i stalą z czasów carskich z suwalskich złomowisk.
Prawdą jest natomiast, że w tę organiczną materię winkrustowane są pamiątki Wschodu. Na moście biegnącym przez nasz staw w stronę Dworu Miłosza znajduje się kapija – miejsce do pogawędki. Tak budowali mosty otomańscy neimarzy, których architektoniczny kunszt ściśle związany był z wprowadzeniem ładu w przestrzeń gęstą od kontrastów i dysonansów. Równie ważne jak sama konstrukcja materialnego złącza są zatrzymanie, czas na choćby niewielki gest gościnności, poczęstunek kawą, zagajenie rozmowy. Kiedy dochodzi do radykalnego konfliktu, zwłaszcza do wojny, kapija zmienia się w swoje przeciwieństwo – często wznoszono na niej szubienicę, co opisał Ivo Andrić w Moście na Drinie. Na Wschodzie przejście na drugi brzeg wymaga czasu i miejsca na zebranie myśli i usłyszenie racji innego. Co ciekawe, mieszkańcy naszego pogranicza, zapytani o to, jak powinniśmy budować most, odpowiedzieli podobnie: „żeby był choć trochę krzywy, bo po prostym diabeł chodzi”.
Podobną niszą już w samym domu jest czardak. To element architektury bardzo charakterystyczny dla imperium otomańskiego, który odnajdywałem w podróżach od Mostaru po Samarkandę. Jeśli spojrzeć od wewnątrz, czardak jest naszą domową „świątynią dumania”, w której zasiada się do rozmowy, lektury książki, grania na tybetańskich „śpiewających misach” czy medytacji. Stanowi on najbardziej intymny zaułek domowej przestrzeni. Obok szafy pełnej herbat z całego świata i naczyń do jej parzenia stoją tutaj regały z poezją i biurko do pracy, jest też dość bogata biblioteka Orientu, a także japońskie zwoje haiga, lalki teatru cieni, z których pomocą mógłbym opowiedzieć całą Mahabharatę, drewniane miseczki na wodę z Bhutanu, ormiańska ceramika i tkaniny z Azji Centralnej. I taki już jest nasz dom – pograniczny, w którym Wschód jest u siebie.
Stworzył pan w Krasnogrudzie Międzynarodowe Centrum Dialogu. Dlaczego dialog między kulturami, narodami, a nawet ludźmi staje się coraz trudniejszy i zbyt często, mimo szlachetnych intencji, skazany jest na niepowodzenie?
Bo zamknęliśmy kulturę. Zamiast kultury europejskiej mamy Europę kultur narodowych. Dialog międzykulturowy rozumiemy jako poznawanie i respektowanie odmienności i różnorodności zamkniętych światów. To bardzo ważne, ale daleko niewystarczające. Kiedyś spytałem Czesława Miłosza, co by zrobił, gdyby został ministrem kultury w Polsce. „Wprowadziłbym grekę do szkół” – odpowiedział. Narrator Rodzinnej Europy nazywa siebie „Grekiem”. Doskonale rozumiemy, że nie chodzi tu o przynależność do państwa narodowego, lecz o obywatelstwo człowieka kultury. Podobnie określał swoją tożsamość mieszkaniec Wielkiego Księstwa Litewskiego, mówiąc o sobie „Litwin”. Tymczasem tożsamość współczesnych Greków czy Litwinów zamknięta jest granicami przynależności etnicznych. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby granice te nie posiadały tak daleko posuniętej wyłączności na określenie tego, co jest „nasze”. Zamknęliśmy naszą pamięć. Trauma wojen i konfliktów sprawia, że upamiętniamy swoje męczeństwo i ofiary kosztem prawdy, współczucia i odwagi uderzenia się we własne piersi. Przeczytałem niedawno znakomitą książkę Pietera Judsona, Imperium Habsburgów. Judson tworzy nową narrację historyczną na otwartej matrycy ponadnarodowych dziejów Europy, pokazując, jak nacjonalizm, zwłaszcza językowy, zamykał kulturę europejską. To tylko przykład na to, w jaki sposób zamknęliśmy również język, odbierając mu zdolność wyrażania „tkanki łącznej” i holistycznego odczuwania świata. Z rodzinnej Europy uczyniliśmy „moją” lub „inną”, z pogranicza – kresy, z neimara – inżyniera, z przynależności do całości – twierdzę obronną, z kraju – terytorium, z inności – obcość, z gościnności – zdradę.
Międzynarodowe Centrum Dialogu, podobnie jak inne pracownie Pogranicza, poszukują nowoczesnych form przezwyciężenia paradygmatu zamkniętych światów, zdominowanego przez osobność, różnicę i obronność. Etos pogranicza, który staramy się praktykować, nawiązując do lokalnych tradycji, to nic innego jak ciągłe poszerzanie – niezacieranie – granic świata, który uznajemy za swój, wobec którego czujemy się odpowiedzialni i z którym zawiązujemy serdeczne pobratymstwo. By móc sprawić, że pieśń łemkowska stanie się częścią repertuaru zespołu muzycznego z Polski; że dawna synagoga w Sejnach będzie „nasza”, tak, jak „nasze” powinny być mogiłki we wsi Białogóry, choć nie ma tam już staroobrzędowców; by móc poczuć się u siebie w rodzinnej Europie, tak jak urodzony nad Niewiażą Miłosz poczuł się na strychu domu gdzieś nad Jeziorem Genewskim – do tego potrzeba pracy nad otwieraniem kultury od wewnątrz, podobnie jak nad otwieraniem od wewnątrz sacrum, pamięci, historii, tożsamości czy języka. Zatem nie tyle dialog między religiami, narodami czy kulturami, ile szerokość serca, którym obejmujemy to, co z głębi jest „nasze”.
Co to znaczy słuchać? Jak usłyszeć? Jak spotkać Drugiego? W jaki sposób inicjować dialog w tym potarganym i pękającym świecie?
Słyszeć Drugiego to tyle, co odnaleźć go w sobie. W tym spotkaniu kryje się tajemnica wewnętrznego głosu, którym mówi nasze sumienie, ktoś inny w nas. Nasze ego usiłuje ten głos zagłuszyć, podobnie jak gospodarz głos sąsiada, zwłaszcza jeśli nie jest „swój”. A głos wewnętrzny nie jest „swój”, biegnie pod prąd naszego wyobrażenia o sobie, nie uznaje naszych racji za absolutne i kontestuje zmowę swoich, która prawdę podporządkowuje „naszej prawdzie”. Wejście w dialog z Drugim sprawia, że przekraczamy siebie. A ponieważ Drugi zamieszkuje naszą wewnętrzną przestrzeń, przekroczenie siebie prowadzi nas ku pełniejszemu byciu sobą. „Ty” nie jest zewnętrzne wobec „ja”; poprzez „tkankę łączną” przynależy do wspólnego organizmu. Tak właśnie rozumiane jest przeze mnie pojęcie pogranicza – jako świat, w którym granice są wewnątrz, nie na zewnątrz wspólnoty różnych języków, kultur czy narodowości. Pogranicze ani nie zaciera granic, ani też nie wyprowadza ich na zewnątrz, uczy jedynie budowania mostów jako sztuki współ-życia.
Dlatego most jest tak ważną metaforą i zarazem rzemiosłem w Pograniczu. Pozostawanie po jednej stronie rzeki, okopywanie się na swoim brzegu, nie wyraża naszego życia w pełni, nie mówi prawdy o nas samych. Nawet mając doświadczenie wojny, nosząc w sobie cierpienie zerwania i lęk przed obcym zagrażającym naszemu światu, wcześniej czy później zatęsknimy za utraconym, a tym samym zaczniemy pracować w warsztacie budowniczego mostu.
Jak przeżywa się samotność w Krasnogrudzie?
Wejście w świat, który staje się rzeczywistością naszego bytowania, czyli nasze narodziny, okupione są zerwaniem mostu – odcięciem pępowiny łączącej nas z matką i rozstaniem się z „Ty”, naszym świetlistym bliźniakiem. Zerwanie mostu jest dramatem samotności. Samotność staje się kondycją naszej egzystencji. Pozostaje w nas jednak ziarno pamięci sprzed zerwania. Nosimy bliznę po zabliźnieniu. Dzięki temu tęsknimy. Tęsknota prowadzi nas ku ciszy. Cisza jest wszechobecna w Żegaryszkach. Każdy wiersz mości się w ciszy. Dlatego chce być najmniejszy, by jak najwięcej wyciszyć. Rodzi się, by zmilczeć.
W Krasnogrudzie samotność jest pogwałcona przez ciszę. W uciszeniu przestaję być sam. Wtedy zaczyna rodzić się żegaryszek. Jego pojawienie się narusza granice samotności, braku porozumienia, ostateczności wygnania, obcości innego. Tworząc żegaryszki, wchodzę w przestrzeń pogranicza, próbując zagaić rozmowę z łąką albo zwierzętami, odczytać znaki żurawi na niebie, odrysować mapę korespondencji barw i losów, spojrzeć drzewom w oczy, naruszyć ostateczność śmierci, wybić czas z toru linii prostej… Żyjąc, przygotowujemy się do spotkania z Gościem, a wszystko, co możemy zrobić, to umościć „czystą izbę”.
Wspominał pan o „zamykaniu języka”. Wiemy, czym kończą się takie próby. Kiedy dorośniemy jako wspólnota, aby otwierać drzwi języka, poszerzać pole pamięci?
Żyjemy u schyłku epoki hard, zdominowanej przez materialną sferę życia, związaną z ekonomią rynkową, militaryzmem, kapitałem, twardą walutą. Sfera ta w coraz mniejszym stopniu zdolna jest do rozwiązywania problemów współczesnego świata. Jeżeli nasza cywilizacja ma przetrwać, musi dokonać transgresji ku epoce soft, w której dominantą stanie się edukacja, zrównoważony rozwój i życie duchowe. Już nie armia i wznoszenie murów w największym stopniu decydować będą o poczuciu bezpieczeństwa, lecz umoszczenie miejsca do życia, a to związane jest z więzami łączącymi nas z drugim człowiekiem, zwierzętami i środowiskiem naturalnym.
W epoce hard rzeczą stosunkowo prostą było zbudowanie mostu, którego istota sprowadzona została do fizycznego obiektu. Rozwój cywilizacyjny mierzyliśmy zdobyciem odpowiednich materiałów do budowy, wiedzą inżynieryjną, coraz doskonalszymi maszynami i programami informatycznymi zastępującymi pracę człowieka, wysokością konta w banku. Dzisiaj wyzwaniem staje się budowanie „niewidzialnych mostów”, z empatii, etosu współistnienia, cnoty współczucia, a także z instynktu samozachowawczego.
Dzięki najnowszym technologiom najprawdopodobniej w najbliższych dwóch dekadach zbudujemy most przez Morze Śródziemne. Będzie to wielkie osiągnięcie cywilizacyjne, nie tylko dlatego, że „czegoś takiego jeszcze nie było!”, ale także dlatego, że – i oby tak się stało – uratuje życie ludziom dzisiaj ginącym na dnie morza. Ale przecież na tym opowieść o moście się nie kończy. Imigranci z Afryki przybędą do Europy z traumą przemocy i zerwanych więzów, obcy i lękający się obcych. A jest to tylko jedno ze zjawisk decydujących o powstawaniu kolejnych światów zamkniętych, z dużym potencjałem wojen kulturowych i dalszej atomizacji życia. Decydujące dla rozwiązania tych problemów będą „niewidzialne mosty”, odbudowywane przez nas w tych wymiarach życia, które tak pamiętnie uchwycił Italo Calvino w Niewidzialnych miastach. To dojrzałość emocjonalna, nierozdzielna od estetycznej wrażliwość etyczna, kultura dialogu, uważność na małe i na Drugiego zdolne są do otwarcia od wewnątrz naszych pozamykanych światów.
Pytaniem przyszłości jest, czy dojrzejemy do tego, by inwestować w budowanie „niewidzialnych mostów” w takim wymiarze, jak czynimy to w odniesieniu do mostów materialnych. Inaczej mówiąc, a może przekładając to bardziej na polskie realia: czy doczekamy się wreszcie elit, które rozwój cywilizacyjny mierzyć będą jakością pracy nauczyciela w szkole, a nie ilością cementu wylanego na budowę dróg.
Jaka jest rola przebaczenia, zwłaszcza tam, gdzie pan żyje, na styku światów, kultur i ich historii? Jak nauczyć się wybaczać Innemu, sobie, przeszłym pokoleniom?
Przebaczenie jest jednym z tych poruszeń w przestrzeni obcowania, które tworzą pogranicze. Nie przebaczając, przejmujemy całe terytorium relacji z drugim na własność, a nasza krzywda i ból zyskują rację absolutną. Poprzez to zawłaszczenie nasze życie zdeterminowane zostaje granicami zewnętrznymi, poza które wypychamy nieprzebaczone. W ten sposób tworzą się złogi zalegające peryferia naszej psyche, z których z czasem wyrasta mur. Łudzimy się, wierząc, że mur ten będzie przed czymkolwiek nas osłaniał, wręcz przeciwnie – pogłębi tylko urazy i spotęguje nienawiść. Tak tworzy się borderline – do skrajności wyostrzona granica, stawiająca nas nad przepaścią. Przebaczenie oczyszcza nas z zatrutych złogów, jest gestem otwarcia do wewnątrz, wpuszczeniem do środka winnego naszej krzywdy. Zawsze jest to ryzykowne i bolesne, stwarza jednak szansę na oswojenie gniewu, poszerzenie pola rozumienia i przemianę. Chłód obcości bezwzględnych granic zewnętrznych ustępuje ciepłu przestrzeni, w której granice biegną wewnątrz i są przekraczane. Pogranicze jest nie tylko przestrzenią współistnienia, ale także przemiany. Nie przebaczając, stawiamy innych pod ścianą, nie dając im szansy na najmniejszy ruch ku zmianie, usatysfakcjonowani swoją racją. Zdobywając się na odwagę, a często wręcz szaleństwo przebaczenia, zmieniamy siebie, przede wszystkim jednak dajemy drugiemu możliwość przemiany. Jeżeli sami się z tym nie uporamy, złogi nieprzebaczonego pozostaną z nami i obciążą przyszłe pokolenia.
Pogranicze jest nie tylko przestrzenią współistnienia, ale także przemiany.
Tajemnicą przebaczenia jest to, że zdolni są do niego ludzie, którzy doświadczyli od innych najgorszego, którzy do głębi poznali znikomość i słabość człowieka w obliczu zła. Nieprzebaczenie, choć pozwala nam osądzić zło, nie potrafi wyprowadzić nas z jego cienia. Potrzebna jest tu mądrość zawarta w słowach, które często słyszałem od ludzi pogranicza: „Zapomnij im to”. Przecież nie można zapomnieć traumy cierpienia doznanego od innych ludzi ot tak, w sensie zatarcia pamięci, odcięcia się od przeszłości. To zawsze będzie powracało, choćby w snach. Można jednak wykonać duchową pracę nad wyzwoleniem się ze złego pamiętania. Tak „zapominając” innym, przebaczamy.
Jest pan związany emocjonalnie z Krasnogrudą, a jednocześnie wciąż wędruje pan po świecie, wciąż gdzieś pędzi, coś kreuje, buduje, tworzy. Za czym pan najbardziej tęskni, gdy jest z dala od domu?
Był taki moment, wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy zatęskniłem za tym, czym później stała się dla mnie Krasnogruda. Wędrowałem przez góry z Bieszczad do Beskidu Niskiego, rzadko schodząc do sklepów, żywiąc się lasem. Moje życie, od długiego już czasu cygańskie, spełniało się na ścieżkach poszukiwań duchowych, w bliskim obcowaniu z naturą i w rozmowach ze starcami, których światło było już nie z tego świata. Pomogło mi to wyzwolić się w tym czasie z pracy w awangardowym teatrze, ale wciąż nie wiedziałem, co dalej. Ostatnią noc spędziłem na Cichani, zaniebyłej wiosce łemkowskiej. Bacówki jeszcze zajęte były przez pasterzy. Spałem przytulony do ogniska, z niebem gwiaździstym pod powiekami. Obudziłem się biały od szronu i przemarznięty. Ruszyłem dalej w drogę, przez Żydowską Górę, w stronę Nowicy, wioski, w której czekać na mnie miała Małgosia. I wtedy to się zdarzyło. Stałem na górskiej grani. Biły dzwony, z cerkwi wysypywali się wierni, maleńcy jak ziarnka maku. Dzieci szły do szkoły, witane przez parę nauczycieli wyczekujących ich na drewnianym ganku. Kobieta w chustce prowadziła krowę na pastwisko. Skrzypiały drzwi od sklepu, otwierały się urzędy i warsztaty rzemieślników. Mężczyzna z parą koni szedł na zrywkę drewna. Starcy siadali w słońcu na ławeczkach przed domami. Bywałem już w tej miejscowości. Nigdy jednak nie mogłem tam w dole długo wytrzymać, ciągnęło mnie w góry, na odludzie. Teraz było inaczej. Zatęskniłem za zejściem w dół i pozostaniem pośród ludzi, za byciem cząstką tego mikrokosmosu, za wiernością miejscu i ciągłością pracy, za budowaniem tam swojego warsztatu i za jego współzależnością z życiem innych. Zatęskniłem do świata innych hierarchii niż te, które rządzą karierą artystyczną i wyrabiają twórcom pozycję w mediach czy na festiwalach. Zatęskniłem do warsztatu pracy, w którym do piękna prowadzi dobre życie. Zrozumiałem, że sztuka, którą pragnę tworzyć, nie ucieka od ludzi i nie wynosi się ponad nich, lecz potrafi ich słuchać, przydawać im godności, zapraszać ich do jej współtworzenia. Zrobiło mi się ciepło, cicho płakałem, odnalazłem Małgosię i poszliśmy dalej razem.
Moje obecne wędrowanie po świecie związane jest z pracą w Pograniczu. Zdarza się, że podczas tych podróży jestem profesorem, mistrzem, laureatem… Powracając do Sejn i Krasnogrudy, powracam do wspólnoty, w której te światowe nadania schodzą na dalszy plan. W naszym małym centrum świata obowiązują te same hierarchie i zasady, za którymi zatęskniłem tamtego dnia na Łemkowszczyźnie. Pracuję w zespole ludzi czujących podobnie. Mam wśród nich swoich mistrzów, którzy nie pozwolą mi zbłądzić, zapomnieć o tym, co w życiu najważniejsze. Podobnie jak ich, staram się słuchać głosu sąsiadów, miejsca, przyrody, zmarłych… W pojedynkę nie dałbym rady przez tyle już lat iść pod prąd sił tego świata. Za tym tęsknię jak ptak za gniazdem.
Co uznaje pan za najtrwalszą budowlę, którą udało się panu wznieść na pograniczu? Jak ją budować, aby skutecznie wymazywać granice w ludzkich głowach?
Gdyby to mógł być wypracowany w pracowni Pogranicza „niewidzialny most”… Miejsce umoszczone dla obcowania, dla życia w Xenopolis – wspólnocie zawiązanej przez gościnność i bliskość Drugiego. Miejsce niezajęte przez żaden gotowy, zamknięty i materialny obiekt, niezawłaszczone przez żadną ze stron. Pusta przestrzeń, usiana ciszą, wyczekująca gościa spoza horyzontu naszych granic. Miejsce przygotowujące nas do przejścia. Dopiero pojawienie się w nim ludzi w działaniu, wsłuchanych, przekraczających siebie, zabliźniających się z nie-swoim, powoływałoby do istnienia most, tak długo realny, jak długo trwałby akt współdziałania, a potem przechowywany w sercu, pamięci, tęsknocie.
W bliskim sąsiedztwie tego miejsca znajdowałaby się akademia neimarów. Z różnych zakątków świata przyjeżdżaliby do niej ludzie po wiedzę o budowaniu „niewidzialnych mostów”. Wykładano by w niej teologię współistnienia, sztukę uwagi, filozofię dialogu, metafizykę fizyki, poezję najmniejszą, antyczną retorykę, kulturę solidarności, geomancję ogrodów, holistyczną medycynę, transnarodową historię, muzykę ciszy, archeologię pamięci, pedagogikę dobrożyczliwości, biologię symbiotyczną, antropologię „tkanki łącznej”, ekologię pogranicza i jeszcze wiele innych przedmiotów. W tej akademii najwyższe oceny zdobywaliby nie ci, którzy osiągnęli biegłość w którejś z dyscyplin wiedzy, ale ci, którzy potrafiliby je łączyć, odnajdować połączenia między nimi i budować świadomość jedni.
Jakie są słowa, przestrzenie, marzenia, które dodają otuchy w tym trzęsącym się w posadach, pękającym świecie, w którym od dawna wyczuwamy nadchodzące zmiany?
„tyle nas będzie
ile zbierzemy światła
reszta już gaśnie”
Krzysztof Czyżewski
Żegaryszki
Fundacja Pogranicze, 2018, s. 176.
Rozmowa powstała przy okazji projektu „Pola Widzenia Książki” organizowanego przez Dom Oświatowy Biblioteki Śląskiej w Katowicach.