fragment nadchodzącej książki

Alka to nie imię, Alka to ptak.

Nie znam się na ptakach, drzewach i roślinach. Pomimo że wychowałem się na podkarpackiej wsi, nie jestem w stanie odróżnić sosny od klonu, kosa od turkawki. Widziałem je wszystkie, byłem świadkiem ich przemian podczas pór roku, wzrastania i zanikania, ścinania i sadzenia. Opatrywałem chore ptaki, widziałem kurę biegającą bez głowy, łowiłem ryby, nie potrafiąc uwolnić ich od haczyka. 

Nie chodziłem na grzyby, las napawał mnie strachem, który zwierzęta odczuwają przed nieznanym. Unikałem ciemności, ciasnych przestrzeni i wąwozów. Jak świat długi i szeroki – szczególnie dla dziecka – wolałem przypatrywać się z oddali gęsto zasadzonym drzewom. Częściej wybierałem nasłonecznione przestrzenie niż cień. Dlatego z czasem  – miejsca graniczne i obce – coraz mocniej przyciągały mnie w swoją stronę. 

Ciekawość nie jest pierwszym stopniem do piekła. To przepaść w stronę chaosu i przypadku.

***

Jak podaje Wikipedia: na terytorium Czech tylko raz zanotowano obecność alki zwyczajnej. W lutym 1890 roku zastrzelono cztery ptaki tego gatunku. Od tego czasu były one niewidziane w tych rejonach. 

Biały brzuch, czarny tył i taki sam dziób, umaszczenie pingwina, ale wygląd mewy. Alka wędruje po północnych terenach Europy. Czyli to ptak, jak mniemam, chłodów, zimnych mórz, co tłumaczy, dlaczego nad polskim wybrzeżem widać go tylko jesienią i zimą. Różnią nas zatem temperamenty: ja preferuję nagrzane kamienie, on – zimne skały pustych wysp. 

Arktyczne przestrzenie, niewielka liczba ludzi, chłodne nastawienie Skandynawów stanowią dla Alki azyl. Im dalej na południe, tym bardziej niebezpiecznie dla tych ptaków, o czym data 1890 roku doskonale przypomina. Wystarczy tylko lekko zboczyć ze szlaku, aby wystawić się na przypadek kuli z pistoletu, chaos. To przecież wtedy skończyło się życie van Gogha. Kilka miesięcy wcześniej odszedł Fryderyk Nietzsche, a kilka miesięcy później nad potokiem Wounded Knee marzenia Siuksów zostały utopione we krwi. 

***

Alka to nie imię, a ptak. Przekonałem się o tym, kiedy przypadkowo trafiłem na miesiąc do Broumova. Przygraniczne miasteczko, leżące na północny wschód od Pragi i Hradca Kralovego, gościło mnie w tamtejszym klasztorze. Mieszkałem w niewielkim domku, z którego okna widziałem skrawek Polski. Rano budziły mnie odgłosy owiec, turyści i słońce wschodzące od strony Nowej Rudy. 

Miałem pisać, ale jak pisać, kiedy naokoło toczyło się życie? Jak pisać, kiedy praca przychodziła z trudem i nie przynosiła efektów? Dlatego zatapiałem się w codzienne wędrówki, pijaństwo i inne próby zapominania o rzeczywistości. Przyglądałem się ludziom, którzy próbowali ją ogarnąć. Jeździłem z nimi autobusami w tę i we w tę. Nasłuchiwałem ich czeskich rozmów, niewiele z nich rozumiejąc. 

Benedyktyni, których klasztor zasłaniał mi widok na południe, przykładali dużą wagę do ksiąg. Świadczyć o tym może tutejsza biblioteka, której nie widziałem, ale która była jednym z głównych celów wycieczek innych ludzi. Jeszcze mniej przeczytałem. Moja siła woli równała się zeru. Za to nuda pozwalała mi kontemplować czas, jego krótkotrwałe cykanie i powolność ruchów. Tak, uczestniczyłem w nieskończoności i po raz kolejny odkrywałem, że pojedyncze życie nie jest oderwane od przeszłości, ale też jest znikome. 

Spacerowałem po tutejszym cmentarzu i widziałem daty wyryte w kamieniu, które były zarazem odległe i bliskie, stanowiły ważną część czyjegoś życia. Parę kilometrów na południe znajdował się cmentarz dla żołnierzy serbskich, którzy zostali tu na zawsze – z dala od swojej rodzinnej ziemi. Na zachód, rzut kamieniem, piętnaście minut jazdy, może dwadzieścia, znajdowały się przestrzenie odwetu. Siła woli jednych bywa czasami przerażająca. 

Siadałem przed domkiem i patrzyłem na tutejsze zabudowania oraz drzewa. Widziałem, jak dwustuletni dąb, z rozłożystą koroną liści, gałęzi i konarów, pewnego dnia został przycięty i utracił swój majestat. Zgodnie z naturą, ale na swoją zgubę, rozrastał się i wyrastał ponad tutejszy ogród. Dla dobra ogółu musiał zostać ułożony na dendrologicznym łożu Prokrusta. 

Patrzyłem na to ze spokojem, ze spokojem śledziłem ruch owiec, samochodów i turystów, zieleń wzgórz. Wszystko, co wiedziałem, to tylko moje odczucia. Czułem wdzięczność dla otaczającego mnie ciepła, niepokój i chaos będący częścią nudy.

Odczytywałem znaki i chciałem ujrzeć mijający czas. Rozumiałem mnichów, których dotykała acedia, ale również tych więzionych przez komunistyczną władzę po zakończeniu wojny. Różne są cierpienia. Bycie to czułość i przerażenie, to widzenie ludzkiego życia bez idei i historii. 

***

Przez miesiąc, niemal codziennie, spędzałem parę chwil w barze Alka. Przypatrywałem się ludziom, którzy chodzili po parkingu pobliskiego marketu: jedni pakowali zakupy do samochodów, drudzy wchodzili do sklepu, inni jeszcze palili papierosy przed budynkiem. W te wrześniowe dni świat powoli kręcił się swoim spokojnym rytmem. Zachodzące słońce oświetlało część kamienic, tych położonych wyżej, od strony rynku. 

W tygodniu miasteczko po godzinie siedemnastej zdawało się wymarłe. Młodzież czasami spędzała czas w parku nieopodal klasztoru. Niewielu z nich zaglądało do Alki. Dla nich było to pewnie miejsce obciachowe, miejsce dla starszych, dla robotników, dla szaraków, ogólnie – tych, od których chcieli uciec. Widziałem to w wielu małych miasteczkach. Młodzi chcieli czegoś innego, lepszego niż ta małomiasteczkowa bylejakość i zwyczajność. Wcale im się nie dziwiłem, nie mieli tutaj wielu perspektyw. 

Z nudą wyrysowaną na twarzy przechadzali się po tutejszym rynku, patrząc na łabędzia, który znajdował się w herbie na wieży ratuszowej. Pili tę swoją Cofolę, piwo czy inne napoje, jak dziesiątki tysięcy im podobnych, tworzyli plany na lepsze życie, ładniejsze, ciekawsze, kolorowe; jeszcze szarpali się ze swoją młodością, która za parę chwil miała niezauważenie przeminąć. 

Ja dawniej też się szarpałem i nagle wszystko przestało mieć znaczenie. Nocą, chodząc po zamkniętym parku, patrząc w gwiazdy i wielki klasztor, czułem swoją absolutną zbędność. Nic, szum w głowie, pijackie zwidy, stare spory mieszały się w mojej głowie, kiedy pałętałem się ciemnymi alejkami po powrocie z baru Alka. Na stacji kolejowej, leżącej poniżej klasztoru, odjeżdżały ostatnie pociągi w kierunku Mezimesti. 

***

Kilka godzin wcześniej piłem piwo w barze Alka, oglądając derby Pragi. Nie było żadnych wolnych stolików, więc siedziałem przy kontuarze. Jak to przed meczem, wszyscy byli lekko nabuzowani i czekali na pierwszy gwizdek, aby po dziewięćdziesięciu minutach odczuć rozczarowanie bądź radość. Ludzie w Alce dzielili się na kibiców obydwu drużyn mniej więcej pół na pół. Slavia kontra Sparta. W telewizorze widziałem, jak na murawie lądują maskotki rzucane przez ludzi będących na stadionie. Czechy.

Ktoś zbierał zakłady, chodząc od stolika do stolika. Mnie ominięto.

Poznałem tam Ukraińca, który pracował tu od kilku miesięcy. Nie miał tu nikogo.

Z Czechem rozmawiałem o faulu na murawie. Sędzia tego nie widział.

Tak minęła mi pierwsza połowa.

Piłka toczyła się po boisku dość leniwie. Bardziej emocjonujące było oglądanie ludzi zebranych w barze. Wszyscy czekali na co ciekawsze akcje, które jednak nie miały miejsca. Smutek meczu bywa czasem bardziej głęboki niż nerwy przed nim. Samotność kibica to nie fraza literacka; wie o tym każdy, kto choć raz widział oczy ludzi wychodzących ze stadionu po przegranym meczu.

Mecze piłkarskie dla wielu ludzi stanowią jedyną namiastkę radości.

Nie wszystko jest proste. Szczególnie na murawie. Życie Garrinchy czy Besta o tym świadczą dokładnie. Nie wszystko jest oczywiste, nawet wygrana zespołu może sprawiać smutek. Nie ma spełnienia poza kilkoma sekundami po ostatnim gwizdku, po strzelonej bramce. Zaraz na nowo zaczyna się niepokój.

A później nastąpił ten moment, kiedy M. pokazała mi, że Alka to nie imię, a ptak. Sprawdziła – okazało się to prawdą.

Cztery Alki w Czechach. I ja spacerujący po parku, kiedy wyszedłem z baru, podskoczyłem na chwilę do Votroka i ostatecznie siedziałem na ławce obok starego dębu. Po co to wszystko robiłem?

***

Koty na billboardzie. Koty z karmą, koty z uśmiechem, koty z kotami, koty z kobietami. Koty łażące po meblach, koty ironiczne, koty sarkastyczne, koty, kurwa, grające na bębenkach. Ludzie łażący po mieście i robiący sobie zdjęcie z kotami, zasrywający internet kotami. Kotami, porno, serialami, zdjęciami z Kambodży. 

Siedzą z tymi komórkami jak wypłosze i jeżdżą palcami po ekranach. Jest 2 września 2019 roku, zimno jak cholera, z okien pociągu widać górki, mgłę i szare niebo. Pada od rana. Zielone drzewa wyglądają, jakby ktoś obniżył skalę kolorów, jakbym patrzył przez brudne, zaparowane okno, co zresztą jest prawdą. Zaraz będzie Wałbrzych, mamy dwudziestominutowe opóźnienie. Kobieta siedząca obok mnie chowa komórkę do kieszeni, o tej porannej godzinie obejrzała już chyba z dwie setki różnych kotów. Energicznie zarzuca na siebie żółtą kurtkę, plecak i idzie do drzwi. 

Władze Polski, województwa, miasta, chuj wie, szczerze mówiąc, wymyśliły sobie uprościć ruch międzypaństwowy, więc puściły autobus Wałbrzych-Mezimesti. Niby dla turystów, ale najpewniej są tego inne powody. Autobus rusza bowiem z dala od jakiegokolwiek dworca w Wałbrzychu – przez miesiąc zwiedziłem je wszystkie; najciekawszy jest Wałbrzych Fabryczny, jeśli jeździsz na wózku inwalidzkich, to lepiej daruj sobie tę wyprawę. To jest Polska, peron porastający trawą, droga z kałużami tak głębokimi, że dla psa niektóre z nich byłyby głębokie niczym Bajkał. Wszystkie przystanki, z których odjeżdża ten mityczny autobus, są skrzętnie poukrywane. 

Nie ma co, autobus nie odjeżdża spod dworca, więc idę szukać przystanku, który ma być z półtora kilometra dalej. Wałbrzych Miasto, pamiętam z mapy, prosta droga, gdzieś tam w lewo, gdzieś tam w prawo i powinienem trafić. Przez chwilę mam pomysł, żeby wziąć taksówkę, bo aura paskuda, zimno mi po wyjściu z pociągu. Nie znajduję żadnej pod dworcem, więc ruszam żwawo prostą ulicą. Architektura ponura, deszcz pada coraz mocniej. Nigdy wcześniej nie byłem w Wałbrzychu, natrafiam na rozkopaną drogę. Co za kurwidołek, myślę, prawie dziewiąta rano, spędziłem tu dziesięć minut i już chcę jechać dalej. 

W końcu kolejna zapytana osoba zaczyna kojarzyć, że jest jakiś autobus do Czech, pewnie za następnym zakrętem. Faktycznie, znajduję mały przystanek, Nowy Świat, tak się nazywa ulica. Taki chuj, Ziemie Odzyskane, świat jak świat, ani nowy, ani stary, w pogodny dzień może ładniejszy, teraz paskudny jak ten poniedziałkowy poranek. Niby jestem na czas, ale przed czasem, autobus opóźniony, więc czekam z dzieciakami, które dziś rozpoczynają pierwszy dzień szkoły. Nie ma to tamto, ulizane deszczem czy żelem, ruszają na podbój świata. Młode dziewczęta pokazują sobie koty na telefonach. Ci starsi popijają napoje energetyczne. 

Wałbrzych wygląda w taki poranek jak każde inne mniejsze miasto. Nic nowego. 2250 brutto, stawka godzinowa 15 złotych, polski żywot. Daleko od Warszawy, przy samej granicy, taki skraj jak moje Podkarpacie. Można przyjechać, popodniecać się egzotyką, porobić focie i wrzucić na insta, żeby zebrać parę serduszek. Znaleźć jakąś poniemiecką ruderę czy drewnianą chatę u mnie na wschodzie, wcisnąć guzik i obraz gotowy. Lepsze to niż porno, przynajmniej pieprzy się kogoś innego.  

W końcu pojawia się autobus. Kupuję bilet u kierowcy i jedziemy w las. Po drodze mijam przystanki, na których w przyszłości będę wsiadał do tego autobusu. Dzieciaki wchodzą i wychodzą, a za każdym razem, kiedy drzwi się otwierają, powietrze wlatujące do środka jest coraz chłodniejsze. Mało co widzę przez zaparowane okno. Naprzeciwko mnie siada chłopiec z dziadkiem. Chłopiec jest przerażony, to najpewniej jego pierwszy dzień szkoły. Trzymaj się przyjacielu, myślę sobie, jeszcze w chuj gówna przed tobą.

W Mezimesti kupuję bilet, zdejmuję spodenki i zakładam spodnie, polar i na nowo starą, przeciwdeszczową kurtkę, reklamówkę jakiejś firmy wodociągowej. Palę papierosa za papierosem, chociaż nie powinienem, bo chce mi się dwójkę. Wstrząsają mną dreszcze od tego cholernego wrześniowego zimna. Górki są ledwo widoczne przez tę pogodę. Jest jeszcze szarzej niż w Polsce. Ludzie tylko lekko insi, ale po przeczytaniu gazety zobaczyłem, że politycy wyglądają identyczne jak nasze mutanty. 

W pociągu elektrycznym nikt nawet nie sprawdza biletu. Naprzeciwko siedzi Rom, który patrzy na mnie jak na dziwo. Pozor, pozor, nie spuszcza ze mnie wzroku. Myślę sobie, że chuj z nim i przekazuję mu za pomocą uśmiechu najcieplejsze uczucia, jakie we mnie tego dnia się znajdują. Lekko zatem unoszę lewy policzek i robię minę, jakbym miał wylew. Wychodzimy obydwaj w Broumovie, on idzie jak John Wayne po zastrzeleniu sześciu bydlaków i dwóch dniach na koniu. Ja natomiast zaczynam poszukiwanie klasztoru. Trudniejsze od znalezienia klasztoru okazuje się znalezienie człowieka, który mi pokaże, co mam tu robić i gdzie mieszkać. 

W końcu spotykamy się w kiblu. On ma wino w ręce.

– Ahoj.
– Ahoj.

Wchodzimy do domku, pokazuje mi mój pokój, wino zostawia w kuchni i wychodzi.

***

Wsiedliśmy do pociągu powrotnego i nie wzięliśmy żadnych narkotyków, bo ich po prostu nie biorę. Podróż minęła nam przyjemnie, chociaż czasami się dłużyła.



Dawid Szkoła (ur. 1985) – doktor nauk humanistycznych, autor pracy doktorskiej o egzystencjalizmie w twórczości autorów pokolenia ’56. Prowadzi zajęcia w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor książek: Eseje, Ciemno, coraz ciemniejGalicyjskie żywoty. Opowieści o stracie, doli i pograniczu oraz Bejt znaczy dom.