Jedziemy wolno. Przed nami ludzie idą za trumną na cmentarz. Cała droga jest przejezdna, ale żaden samochód ich nie wyprzedzi. W innym wypadku kierowcę, a być może nawet pasażerów, spotkałaby kara. Dlatego wspólnie uczestniczymy w ostatniej drodze zmarłego, chociaż nie wiemy, kim był. Kierujemy się centralnie na wschód, ja siedzę po prawej stronie marszrutki, więc słońce pali mnie w twarz. Próbuję z przodu dojrzeć wieżę cerkwi, lecz przed nami jeszcze pagórek i zakręt, więc nic z tego. Nie wiem zatem, jak długo będziemy wlec się w tym kondukcie pogrzebowym.

Dopiero co przekroczyłem granicę. Od lat niezmiennie w takich momentach ogarnia mnie spokój. Cierpliwie patrzę na łąki, drzewa i domy. W środku żółtego busa wszyscy mniej lub bardziej się pocimy. Młodzi coś robią na komórkach, starsi rozmawiają albo próbują zasnąć. Z zaspania spowodowanego kołysaniem i metalicznym pomrukiwaniem busa wyrywa nas hałas klaksonu i ryk, a raczej skowyt silnika, który musi unieść pod górę kilkaset kilogramów żelaza. Przez przednią szybę widzę samochód mijający nas i ludzi idących na pogrzeb. Kilka osób karcąco kręci głowami, ale większość jest obojętna. Dla jednych to tradycja, dla innych – zabobon; laicyzacja wszędzie ma się postępuje w podobnym tempie. Nie wiem, czy to dobrze czy źle. Poprawiam się na siedzeniu, odklejam spoconą koszulę od pleców i oddaję się myśleniu o niczym. 

W końcu zbliżamy się jednak do zakrętu, za nim znajduje się niewielka cerkiew, a nieopodal niej – cmentarz. Zostawiamy za sobą kondukt pogrzebowy, trzy albo cztery domy, po lewej stronie ukazuje się nowy widok na całą dolinę, po prawej nadal lekko pnie się wzniesienie. Na łąkach pasą się krowy. Zastanawiam się, czy jeszcze umiałbym jakąś wydoić, bo ostatni raz robiłem to pewnie z dwadzieścia pięć lat temu. Marszrutka nabiera tempa, przez jedno lekko uchylone okno wlatuje trochę świeżego powietrza, które natychmiast jest połykane przez wszystkich podróżnych. Mijamy niewielkie wioski, niedokończone murowane domy, rozległe pola. Prawie nigdzie nie widać ludzi, którzy pod dachem chowają się przed upałami. 

Po raz kolejny pokonuję tę samą trasę i wydaje mi się, że znam ją na pamięć. Przecież wychowałem się kilkadziesiąt kilometrów stąd, ale po drugiej stronie granicy. Jestem jakby u siebie. Przyglądam się przestrzeni, szukając różnic, zmian i ciekawych miejsc. Kiedy przejeżdżam przez Sambor – wąskie uliczki, sklepy, stragany i targ – widzę Łańcut z jego centrum. Pod dworcem kolejowym wysiadam rozprostować kości i kupić papierosy. Mamy piętnaście minut przerwy. Przechodzę obok baru, w którym kiedyś spędziłem kilka godzin, i zaczynam odczuwać tęsknotę za straconym czasem. Staję pośrodku placu i przypominam sobie tutejszy rynek, rzekę za miastem i krętą uliczkę prowadzącą w stronę centrum; wtedy było tu równie upalnie, ale poza tym nic się nie zmieniło. Wrzucam peta do kosza, rozglądam się i wracam do marszrutki. 

Powoli jedziemy dalej, już niedaleko, najgorsza droga za nami, ale wszyscy są zmęczeni upałem i niewygodą. Dla nich to przykra konieczność wlec się busem kilkadziesiąt kilometrów przez dwie albo trzy godziny. Muszą oglądać wciąż te same miejsca, wdychać kurz unoszący się z siedzeń i dywanu położonego na skrzyni biegów obok kierowcy. Wcale im się nie dziwię, chociaż sam, jak zawsze po przekroczeniu granicy, czuję radość z pokonywania pierwszych kilometrów, która później również zmieni się w zmęczenie, irytację i obojętność. Oglądam więc kolejne mijane zabudowania, ogródki i ludzi. Podskakuję wraz z innymi na dziurach i nierównych poboczach. Czekam na znane i zwiastujące koniec podróży elementy przestrzeni. 

Im bliżej Drohobycza, tym więcej ludzi wsiada do busa. Kiedy jesteśmy już naprawdę blisko miasta, zaczyna brakować miejsc stojących. Coraz trudniej też złapać oddech. Upał staje się wręcz nieznośny. Nie ma gdzie się przed nim schować, oblepia nas z każdej strony. Nawet uchylenie jeszcze jednego okna niewiele zmienia. Wszyscy mają obojętne i zbolałe twarze, jakby droga miała się nigdy nie skończyć. Bez słowa jedziemy, tylko na każdym przystanku ci, którzy stoją, robią dwa małe kroki w tył czy w bok, aby zrobić miejsce dla nowych osób. Chociaż jest dopiero południe, może parę minut po, mam wrażenie, że gdyby ktokolwiek z nas mógł się na chwilę położyć, sen zmorzyłby go natychmiast. Mnie też oczy powoli zaczynają się kleić. To chyba to samo uczucie, które atakuje wspinaczy wysokogórskich, kiedy wykończeni kładą się gdziekolwiek i ogarnia ich ciepło. W marszrutce jest wręcz piekielnie gorąco, a ja z zazdrością patrzę na cień, który rzucają drzewa za oknem. Jadę przez tę Galicję, widzę tę samą trawę, co u mnie w domu, i zastanawiam się, co mnie tak fascynuje w tej dziwacznej przestrzeni małych miasteczek, rozpadających się chat i jaskrawych billboardów.

Chociaż jest dopiero południe, może parę minut po, mam wrażenie, że gdyby ktokolwiek z nas mógł się na chwilę położyć, sen zmorzyłby go natychmiast.

W końcu zatrzymujemy się na dworcu autobusowym w Drohobyczu. Zakładam plecak, ale przez kilka minut stoję jeszcze i oglądam znaną mi przecież dobrze okolicę. Ze starej i popękanej wylewki betonowej unosi się kurz, naokoło sklepy i centra usługowe kuszą reklamami. Powoli przyzwyczajam się do obcego alfabetu i rozpoznaję nazwy. Przez chwilę nawet zastanawiam się, czy nie zostać tu na piwo. Bardzo lubię widok ukraińskich terenów przydworcowych, pełnych budek, chaosu i odpustowości, przypominają mi one te same miejsca istniejące jeszcze kilka lat temu w Rzeszowie czy innych miastach Podkarpacia (na szczęście dworzec główny PKS w Rzeszowie nie poddaje się nowoczesności). Tęsknię w pewnym sensie za nimi, w Polsce drażni mnie ta ich współczesna czystość, a czasem wręcz sterylność. A najbardziej nienawidzę dworców autobusowych ukrytych po centrach handlowych. Tutaj, w Drohobyczu, oddycham pełną piersią. Trochę szwendam się pomiędzy sklepami, ale ostatecznie wiem, że czas mnie goni, więc schodzę w stronę rynku. Mijam wysokie, szare bloki i te mniejsze, dwupiętrowe, w kolorze brudnej i zarazem wyblakłej pomarańczy. Na ulicy panuje wzmożony ruch, podobnie na chodnikach. Wszędzie szyldy, kolorowe napisy na sklepach i zwykli ludzie. W końcu moim oczom ukazuje się synagoga. 

Kiedy byłem po raz pierwszy w Drohobyczu, doszedłem do wniosku, że ta ogromna świątynia tylko cudem się jeszcze całkowicie nie rozpadła. Należy wspomnieć, że dawniej była to jedna z największych synagog w tej części Europy, więc jej widok nie tylko wzbudził wówczas mój podziw, ale też głównie – przeraził. Wokół siedzieli panowie i pili alkohol, jakby nic sobie nie robili z tego, że wystarczy mocniejszy podmuch wiatru, aby cegła po cegle ściany budynku zaczęły się wyszczerbiać, aż w końcu – rozpadły się na setki małych kawałków. Może synagoga w Drohobyczu nie była w tak fatalnym stanie jak ta w Brodach, ale przez swój rozmiar zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Była jak nagle napotkany gigant, który jednak przeżył już swoje lata i powoli, kulejąc, odchodzi w niepamięć. Jak dawniej podziwiane bóstwo, teraz tylko opiewane w pieśniach znanych zaledwie kilku osobom. Jednak nadal trwała i na tle otaczającej ją przestrzeni wyglądała triumfalnie, zdawało się, że mówi: potrafię przetrwać wszystko. Pod galicyjskim słońcem, w pomieszaniu kapitalistyczno-komunistycznej zabudowy, prezentowała się jak relikt z innych czasów. Sam też piłem pod nią piwo, ale ja nie mogłem oderwać od niej wzroku. Nie robiłem zdjęć ani nie wchodziłem do środka, bo nie było jak. Stałem tylko przed nią, oglądałem z różnych perspektyw boczne ściany, lecz nie zbliżałem się do nich. Bałem się wiszącej w powietrzu katastrofy. W środku budowli nie było nic, panowała idealna pustka, którą nierówno oświetlały promienie słońca. Wbrew powszechnej opinii nie jest ona nicością, lecz pełnią: pustka jest i przypomina o czymś ważnym, kształtuje wnętrze. W tym wypadku nadawała kształt synagodze po zniknięciu ludzi, którzy mogliby zadbać o to miejsce. Trwała więc niczym symbol ostatecznego celu człowieka: pustka w opuszczonym budynku, pusty grób, pusta przestrzeń. Samotne ściany, wśród których nie było nic, nadal dawały jakąś ważną lekcję nam wszystkim, chociaż jej nie rozumieliśmy. 

Jednak po kilku latach synagogę wyremontowano. Utraciła swój różowoceglany kolor na rzecz zieleni. Udało się ją uratować, ale tym razem nie była ona ostatecznym celem mojej podróży. Dlatego tylko na chwilę przed nią przystanąłem, i nie tak blisko jak ostatnio, bo była już odgrodzona od ulicy blaszanym ogrodzeniem. Przypominała zadbaną wystawę w muzeum. Czysta, odrestaurowana, nie pasowała do okolicy. Wyglądała jak dwór wśród wiejskich chałup. Nie mogłem do niej już podejść ani zobaczyć jej wnętrza. 

Ludzie śpieszą się do swoich prac i obowiązków, przedzierają się przez upał. Daję się im ponieść wzdłuż tych kolorowych reklam, budynków i billboardów. Wśród hałasu samochodów i gwaru ludzkich rozmów wracam do teraźniejszości, i bardzo mi się to podoba. Postanawiam pójść na nieodległe targowisko, które ciągnie się aż w stronę rynku.

Kupić tam można było wszystko. Mnie jednak interesuje ten kompletny chaos złożony z ludzi, zabudowy i dźwięków. Podobne targi znam z Rzeszowa, tam też są dwie synagogi blisko bazaru, miasto w tym miejscu jest równie rozjebane i posklejane z dziwnych kawałków jak Drohobycz. Mam wrażenie, że obywatele Galicji także składają się z wielu na pozór nieprzystających do siebie elementów, które czasami wyglądają śmiesznie, innym razem – tymczasowo, a jeszcze kiedy indziej na tyle zadziwiająco, że trudno scharakteryzować pełnię, którą tworzą, czyli: człowieka. W Rzeszowie jak i tutaj od rynku do bazaru jest tylko rzut kamieniem, w tej przestrzeni widoczne jest i zaczyna się to pomieszanie cesarstwa, komunizmu i kapitalizmu, patriotyzmu, kebabów i kiczu, powagi, nierównowagi i życia codziennego. W Drohobyczu jednak ten żywioł jest jeszcze bardziej nieokiełznany, więc nawet nie wiadomo, w którą stronę to wszystko się skieruje. Łączy się tu tak dużo przeciwstawnych pierwiastków, że nikt nie może powiedzieć, co przeważa w danym momencie. Życie na pograniczu bowiem przyzwyczaja ludzi do lawirowania, akceptowania zmian, ale też – do świadomości przemijania, że nic nie jest dane na zawsze. Mamy w sobie naturalne ludziom przywiązanie do ziemi, ale też smutną wiedzę, że wszystko się kończy i nic tego nie powstrzyma. Dzisiaj – tak, jutro – inaczej. Nie zależy to od nas, ale od mrocznych sił historii, natury i czasu. 

Na rynku w Drohobyczu robi się już spokojniej. Kiedy tylko wyjdzie się z gwaru panującego na targu pod ratuszem, można usiąść i odpocząć. Ludzie mówią wolniej i ciszej, czuje się większą swobodę ze względu na ilość przestrzeni i powietrza. Czas zwolnić kroku, zapalić papierosa i rozluźnić zmysły. Trochę nonszalancko siadam na murku naprzeciwko podłużnej flagi ze Stepanem Banderą i patrzę w jego silnie zarysowane kości policzkowe, wyraziste oczy, zbyt duże czoło. Myślę, że gdybym próbował kiedyś wytłumaczyć Amerykaninowi historię tej ziemi, szybko popadłbym w rozpacz. Jednak czy nie każda przestrzeń ma podobną, trudną i wielostronną przeszłość? Wszędzie ludzie szarpią się z losem po swojemu i próbują nadać sens własnej egzystencji, tracą bliskich, domostwa i przyszłość. Kierują się przy tym, nawet o tym nie wiedząc, w stronę ciemności. Czy pogranicze polsko-ukraińskie jest bardziej doświadczone przez historię niż kolumbijsko-peruwiańskie albo nigeryjsko-kameruńskie? Nie wiem. Może wcale nie jesteśmy w żaden sposób wyjątkowi, ale powtarzamy ten sam schemat istnienia naznaczony stratą i śmiercią, wydzieraniem ziemi i bratobójczą walką. Byłoby to logiczne, że w sensie mikro stanowimy część wszechświata, w którym nicość triumfuje; z pierwiastków i cząstek starych gwiazd powstają nowe, ale wraz z ciągłym rozszerzaniem się kosmosu pierwotna energia się wyczerpuje i po 13 miliardach lat nie będzie już jej w ogóle. U nas nastąpi to oczywiście szybciej, jesteśmy bowiem tylko niewielkim atomem w tej ogromnej układance materii. Ten pęd do zniknięcia jest nam dany od samego początku jako cząstce większego systemu, który też kiedyś przestanie istnieć. 

Czy pogranicze polsko-ukraińskie jest bardziej doświadczone przez historię niż kolumbijsko-peruwiańskie albo nigeryjsko-kameruńskie?

I tu, niby na końcu świata, chociaż dla mnie jest to jego środek, na pograniczu skupiającym kiedyś wiele narodowości, które mniej lub bardziej zgodnie ze sobą egzystowały, powtarza się cały kosmiczny mechanizm. W ogóle nie ma on nic wspólnego z historią, to tylko idee dodane do czasu, przemielone przez nasze emocje. Nicości nie interesują tak przyziemne uczucia, jak miłość, nienawiść, współczucie czy zazdrość. Za nic ma moralność i nasze absoluty. Ona chce jedynie powrotu pierwotnego porządku i tej wyjątkowej harmonii, której nie mąci żaden ruch. Nie chce dobra ani zła, tylko: by było nic – początek i koniec zarazem. 

Proces ten będzie trwał tu i na innych granicach – widocznych i niewidzialnych, demarkacyjnych i ukrytych w człowieku – aż do zapanowania ciszy, której nie zakłóci żadne istnienie. 

Robię rundkę wokół rynku. Widzę uliczkę z restauracją, w której podczas pierwszej wizyty jadłem obiad, kościół, w którym ksiądz narzekał na brak pieniędzy, mężczyzn grających w szachy i zwykłych ludzi zaprzątniętych swoimi prawami. Kobiety pchają wózki, inne piją kawę w kawiarni, młodzi oglądają się za dziewczętami, które pomimo normalnej środy wystrojone są niemalże świątecznie, a przez upał odkrywają więcej niż zwykle. Gdzieś idzie pijak, dzieci biegną w przeciwnym kierunku, życie toczy się po swojemu. Ja z kolei postanawiam już podjechać do kresu swojej podróży. Schodzę z powrotem na targowisko i wsiadam do przepełnionej marszrutki. Starsza kobieta uśmiecha się do mnie, od razu poznaje, że jestem z Polszy. Mówię jej, że kurica nie ptica, Polsza nie zagranica, chociaż wiem, że wiele nas dzieli. Po mojej stronie granicy ludziom się bardziej poszczęściło, widać to po zarobkach, poziomie życia i stabilności. Ona też wie, że moje mówienie, że wszędzie jest tak samo, to zwykła chęć bycia miłym. Jej córka pracuje w Polsce, więc z opowieści zna różnice, nie ma co zgrywać głupka. Tyle jeżdżę po tym kraju, że znam wiele jego nieszczęść, ale przecież tu też żyją ludzie, którzy pragną czegoś więcej. Staram się ich zrozumieć, urodziłem się niedaleko stąd i w rzeczywistości jestem do nich podobny. Setki lat wspólnego istnienia zrobiły swoje. Jednak dla ludzi z zachodniej i centralnej Polski, którzy po raz pierwszy by się tu znaleźli, całe to otoczenie, ludzie, samochody i tak dalej sprawiają wrażenie egzotyki. Wiem, bo widziałem w wielu miejscach Ukrainy Polaków na krańcu zrozumiałego dla nich świata. 

Jedziemy ulicą Stryjską, skaczemy po nierównej drodze i mijamy drewniane chatki oraz szare bloki. Na wielu ogrodzeniach znajdują się banery, z tego, co pamiętam – również polskich firm. Znam to otoczenie z Boguchwały, Sanoka, Ropczyc czy Leżajska. U nas już trochę ładniej pomalowane i zadbane, ale za odnowioną fasadą bardzo podobne. Brakuje mi tu tylko dworku do organizacji hucznych wesel i ładniejszych samochodów, aby poczuć się jak w domu. 

W końcu lądujemy pod dworcem kolejowym. Niewielki budynek w kolorze wyblakłozielonym prezentuje się całkiem dobrze. Za sobą mam kamienicę całą oblepioną reklamami, a przed sobą – rząd kiosków. Za nimi znajduje się kilka drzew, a pomiędzy nimi – drewniany bar. To do niego kieruję wpierw swoje kroki. Za każdym razem, kiedy jestem w Drohobyczu, wypijam w nim kilka piw. To tu M. opatrywała pijanego starszego mężczyznę, który w zamian dał jej wiadro pełne wody i kwiatów z pobliskiego ronda. To tu rozmawialiśmy z żołnierzem, który narzekał, że nie miał za co wykupić się od służby na froncie gdzieś w Donbasie, chociaż jest ojcem niespełna rocznego dziecka. To tu widziałem pozostawione przed wejściem dwa wózki z malutkimi dziewczynkami, których matki piły w środku. Widziałem wiele, kiedy przesiadywałem na chodniku i piłem piwo za piwem przez kilkanaście godzin rozłożonych na parę lat. 

Wchodzę więc do środka i od razu rozpoznaję przykry zapach starego mięsa i brudnej kuchni, który do wytrzymania jest tylko rano, bo pod wieczór, szczególnie w takim upale, staje się nieznośny. Przy jednym stoliku siedzi dwóch mężczyzn, piją wódkę z plastikowych kubków. Kupuję zimne piwo i wychodzę na swoje miejsce. Siadam na chodniku i patrzę trochę na dworzec, trochę na ulicę. Ludzie wysiadają z autobusów i wchodzą do budynku, aby kontynuować swoją drogę. Przyglądam się temu rozpadowi przestrzeni i kontempluję również własne zmęczenie. Nogi powoli odmawiają mi posłuszeństwa, od gorąca czuję też swój smród. Kurz oblepia mi ubranie i ciało. Piję jedno, drugie, trzecie piwo, minuty mijają i czuję się szczęśliwy, bo przypominam sobie wszystkie chwile spełnione w tej części Ukrainy. Moją radość jednak zagłusza też smutek związany z przeszłością i widokiem trudu, jaki ludzie przechodzący obok mnie wkładają w przetrwanie i zmienianie losu w znośny. Muszą mieć naprawdę niesamowitą wytrzymałość, ale z drugiej strony wiem, że człowiek jest w stanie się przystosować do gorszych warunków i potrafi wiele znieść. Nie zazdroszczę im, i gdybym im powiedział, że przyjechałem tutaj specjalnie, aby usiąść przed tym barem, potraktowaliby mnie jak głupca. Mieliby rację, całkowitą rację.

Udaje się do budynku dworca i kupuję bilet do Stryja, co nie ma żadnego sensu, bo autobusem byłbym szybciej. Jednak spełniam wymogi własnej tradycji. Idę na peron i zapalam papierosa. Na drugim peronie spaceruje pracownik kolei, który przed paroma minutami wypił dwie setki w barze. Kiedy podjeżdża elektryczka, to on jest tą osobą, która chodzi i młotem uderza w podwozie albo koła pociągu, czemukolwiek ma to służyć. Wraz z innymi ludźmi wchodzę do środka, rozsiadam się na drewnianej ławce i bardzo wolno jadę na wschód. 

Zostawiam za sobą Drohobycz, w którym, co wszyscy wiedzą, urodził się i zmarł Bruno Schulz. 



Dawid Szkoła (ur. 1985) – doktor nauk humanistycznych, autor pracy doktorskiej o egzystencjalizmie w twórczości autorów pokolenia ’56. Prowadzi zajęcia w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor książek: Eseje, Ciemno, coraz ciemniejGalicyjskie żywoty. Opowieści o stracie, doli i pograniczu oraz Bejt znaczy dom.