„Wszystkie dziewczynki żydowskie w zasymilowanych domach stawały wtenczas na krzesełku z kokardą we włosach i deklamowały wierszyki. Tak się rodzice chwalili przez znajomymi: zobaczcie, jakie polskie są nasze żydowskie dzieci!” – opowiada Irit Amiel w ostatniej rozmowie, której udzieliła Agnieszce Piśkiewicz-Bornstein (Ostatnie fastrygi, Biblioteka „Narracji o Zagładzie”, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2021). Oboje pochodzimy od rodziców, którzy „do swoich rodziców będą mówić jeszcze po żydowsku, ale do dzieci już po polsku”. Mój dom był koszerny, a więc nie całkiem zasymilowany, lecz i mnie mama uczyła polskich wierszyków i popisywała się mną przed panią dziedziczką. Dlatego mogliśmy udawać normalne polskie dzieci, a także – co najważniejsze – „nie przyciągać kapusiów i szmalcowników, od których roiło się dosłownie wszędzie…”. Oboje zawdzięczaliśmy też życie paru prawdziwym ludziom – ona polskiej pani, która „bardzo prosiła potem, żeby [o tym] nie mówić, broń Boże, ani słowa”, a ja i moja matka pani Taborowej z Grochowa, której śladu (przypuszczalnie z tego samego powodu) nie udaje mi się odnaleźć. Przede wszystkim jednak uratował nas polski język. Tu jeszcze jedna istotna uwaga: „najtrudniej było ukrywać żydowskie dziecko przed sąsiadami, bo oni się bardzo interesowali, żeby zarobić”. Może więc decydującym czynnikiem był nie tyle strach, o którym tak wiele się czyta, co raczej pieniądze. I drugi wniosek: szmalcownicy czyhali nie tylko na ulicy, lecz „dosłownie wszędzie”. „Jestem bardzo podejrzliwa” – mówi. Ja też. Ten instynkt również pomagał. Ona musiała rozstać się z rodzicami, ja tylko z ojcem. W niej „żył żal o to rozstanie”. Mnie kompensowała to rozstanie matka, ale i we mnie „żyje” nieracjonalny żal do nich obojga o rozstanie z moim półtorarocznym braciszkiem (patrz Miejsce urodzenia), który miał do nas całkowite zaufanie i to jego ostatnie ufne spojrzenie mam do dziś przed oczami.

Uratował nas język polski

Oboje znaleźliśmy się w Warszawie wiosną 1943 roku. Widzieliśmy i słyszeliśmy „chłopców z placu Trzech Krzyży”, którzy sprzedawali gazety i papierosy („papierosy swojaki, papieroooos!”) i wcale nie wydawali się „podejrzani” o to, że uciekli z getta. Ona spotkała ich parę lat później na drodze „do Nowego Kraju”, a ja w opowieści Józefa Ziemiana Papierosiarze z placu Trzech Krzyży. „Jak można być religijnym po Zagładzie? W ogóle tego nie rozumiem” – wyznaje. „Nie ma żadnego Boga, musisz sobie radzić sama” – dodaje, bo „jakby Pan Bóg istniał, to by ratował Korczaka i jego dzieci!”. Dla mnie, pięć lat młodszego, religia (katolicka) była schronieniem. Skryłem się w niej i nie chciałem wyjść (patrz Zwycięstwo). Obojgu nam podsuwano zastępczą wiarę świecką (Serce Amicisa, Nad czarną wodą Haliny Górskiej) – jej jeszcze na kompletach w getcie, mnie w dziecięcym sanatorium zaraz po orgii śmierci. Deską ratunku był syjonizm, bo „jedyna lekcja płynąca z Zagłady jest taka, że Żydzi muszą mieć swój własny kraj” i „być u siebie!”. Żeby nie było „na świecie w jakimkolwiek kraju takiej dziewczynki, która nie ma się gdzie schronić i dokąd uciec przed Treblinką…”. Ani małego chłopczyka, którego nie można ukryć. Ani matki z sześcioletnim dzieckiem, którzy jeżdżą tramwajem tam i z powrotem, nie mając gdzie uciec przez godziną policyjną i śmiercią (patrz Żydowska wojna). Dlaczego byliśmy tak bezbronni w tej wojnie przeciwko nam? Bo nie byliśmy u siebie. Gorzej, byliśmy na wrogim terytorium. Tylko u siebie można się naprawdę bronić, nawet bardzo długo, jak Izrael. Ona usłuchała i poszła za głosem tej wiary, a ja – za młody, by uciec – zostałem (patrz Zwycięstwo). Komunizm to też była wiara. Uległem, bo syjoniści wyjechali, a bez wiary nie dało się żyć. Jej wiara okazała się trwalsza. Ona nigdy nie wybaczyła światu „tej orgii żydowskiej krwi”. Ja też nie. Jak ona „nie mam zaufania do świata”. Ani „złudzenia, że jeśli cały czas będę czuwać, to coś zmienię”. Ale czuwam – jak ona czuwała – bo taki nasz obowiązek.

Czytaj także:
WOKÓŁ WIERSZA
Słup ze słów
JACKA PODSIADŁY

Wyszliśmy „z Egiptu: europejskiego, polskiego”. Z niewoli, która bywa czasem „wygodna” i „obłudna aż do mdłości”. Co widać zwłaszcza w Ameryce, i zwłaszcza dziś. Mamy „rachunki” ze światem, szczególnie z Europą, gdzie po milionach Żydów został „niewyobrażalny majątek: kamienice, wille, sklepy, działki, sady, place, perskie dywany, Rembrandty…”. Nie mówiąc o kontach bankowych i złocie (Złote żniwa, Płuczki, recycling). Samego złota jest dosyć, by pokochać za nie „Palestyńczyków”. A do tego niezliczone „czapki bez głów”, „beznogie buty”, „bezdzietne nocniki” „porąbane bezdomne drzwi” (s. 81). Ona nie wzięła „żadnego grosza ani z Niemiec, ani z Polski”. Rozumiem jej bezkompromisowość, ale ja wziąłem, bo to moje grosze, nie ich. Miała za złe jednemu z rodowitych izraelskich przyjaciół, że kupił volkswagena-garbusa. A mój pierwszy samochód to był właśnie stary używany garbus, najlepsze, co mogłem kupić za swoją pierwszą nagrodę literacką, i wyobrażałem sobie, jak Hitler się w grobie przewraca, że nie tylko przeżyłem go, ale jeżdżę „jego” samochodem. Zresztą i ona przyznała, że wojnę sześciodniową „wygraliśmy nie tylko dzięki bohaterstwu naszych żołnierzy […], ale również dzięki [niemieckim] odszkodowaniom, bo mogliśmy kupić samoloty, które zbombardowały lotniska wroga”.

W przeciwieństwie do mnie wcale się nie dziwiła temu, co „tam” się działo w 1968 roku. „Że nienawidzą Żydów? Że chcą ich wyrzucić? To cena za to, że w ogóle zostali tam aż do 1968 roku”. „Nie było dnia w moim […] długim życiu, żebym żałowała, że wyjechałam z Polski i żyję w Izraelu […]. Kto lubi antysemitów, niech sobie tam siedzi, gdzie go nienawidzą…” – dodała. Ja też nigdy nie żałowałem, że wyjechałem, żałuję tylko, że nie do Izraela, zwłaszcza dziś, gdy świat znowu wpada w łapy skurwysynów i moja przybrana ojczyzna importuje żydożerstwo z całego – znów skurwionego – świata. Nie wiem, czemu ona twierdzi, że „Polska była, jest i pozostanie nieodwzajemnioną miłością Żydów”. Tak mówiono o zaślepionej miłości niemieckich Żydów do Niemiec. Polscy Żydzi, których ja znałem i znam, byli – i są – bardziej sceptyczni. Szczególnie po 1942, 1946, 1968 i najnowszych latach. Ojczyzna wymaga „lojalności obustronnej, tego, co Amerykanie nazywają two-way street” – napisałem na okładce prozy pod tytułem Ojczyzna (Warszawa 1999) i tak samo warunkowo traktuję moją obecną ojczyznę. Zgadzam się, że dosyć wielu polskim Żydom „wydaje się, że są Polakami”, bo mnie też się czasem wydaje, ale ja nie kocham bez wzajemności.

W przeciwieństwie do mnie wcale się nie dziwiła temu, co „tam” się działo w 1968 roku

Uciekła z Polski, żeby „na końcu umrzeć w Izraelu jako polska pisarska jednego tematu”, czy raczej jednego doświadczenia. Jak ja w Ameryce. Gdy wydała dwujęzyczny polsko-hebrajski tomik wierszy Egzamin z Zagłady, jej izraelscy przyjaciele się zdziwili: „Nie spodziewaliśmy się, że ty tak tym żyjesz, tak to pamiętasz, przecież zawsze się śmiejesz i opowiadasz żarty”. Tak samo się zdziwiła i to samo mówiła do swoich amerykańskich przyjaciółek moja matka: „He was always such a happy boy…”. Trafiliśmy do tego samego niemieckiego wydawnictwa. I co? „W zeszłym roku nie sprzedano ani jednej książki, a w tym roku jedną. To pewnie mój wnuk, który teraz tam pojechał z żoną [i] kupił”. Nie przejmuj się Irusiu, ja od dawna podejrzewam, że Niemcy – z poczucia winy – owszem, publikują polską czy polsko-żydowską literaturę, ale niekoniecznie czytają. Różewicz i Szymborska nie przekroczyli pułapu 600 sprzedanych egzemplarzy, Popiół i diament Andrzejewskiego osiągnął 770, opowiadania Iwaszkiewicza 690, Sól ziemi Wittlina łącznie z esejami i wierszami też 690, z czego się można łatwo domyślić, że nabywcami były te same biblioteki i wydziały slawistyki. Miłosz pobił rekord: jego wiersze w ciągu pięciu lat od Nagrody Nobla rozeszły się w ilości 1 100 egzemplarzy (patrz „Odra” 2020, nr 11).

Oboje nie lubiliśmy „książek futurystycznych” i kryminałów. Mnie się podobał tylko film o astronaucie, którego zostawiono samego na Marsie i dał sobie radę niczym Robinson Crusoe, a z kryminałów serial Columbo, bo od początku wiadomo, kto popełnił zbrodnię, jak i dlaczego, po czym przychodzi niezawodny detektyw i wszystko to udowadnia. Na pytanie, czego zamordowani oczekiwaliby od jej ocalonego życia, powiedziała: „Żebym się tym życiem cieszyła. Żebym je umiała docenić. Żebym zbudowała nową rodzinę i żebym opowiadała do końca, co się działo…”. Więcej, „Żyd, który został przy życiu i nie sprowadził na świat nowego pokolenia, nie odrobił lekcji”. Ona tę lekcję odrobiła, ja nie. Przyznała, że jej „ulżyło po napisaniu książek” i że przez to jest jej „lżej umierać”. Mnie nie, bo świat, który zostawiam, okazuje się wcale nie lepszy od tamtego, który zastałem – który zastaliśmy. Mnie nawet pisanie nie całkiem pomaga: „zasłania się tekstem podtekstem / jest tylko w słowach / które chętnie by oddał / za to żeby nie musiał / pisać tego co pisze” – wyznałem w autoportrecie zatytułowanym Pisarz (w zbiorze Dowód osobisty). „Ja całe życie mam poczucie winy, że jestem szczęśliwa” – wyznała. Ja nie mam poczucia winy, bo nie jestem szczęśliwy. Cieszę się, że ona była.

Czytaj także:
wiersz Tomasza Dalasińskiego
o zbrodni w Jedwabnem

„Wtedy, we wrześniu 1942 roku nie znam jeszcze tego strachu, jaki odczuwam dziś” – powtórzyła za Jerzym Einhornem. Ja też to mogę powiedzieć – dziś, gdy znów ze wszech stron słyszę szczucie i ujadanie. „Chcę umrzeć, wiedząc, że u dzieci i wnuków, i w państwie wszystko jest dobrze” – powiedziała. Ja nie mam dzieci ani wnuków i wiem, że w moim państwie niedobrze. Ale nie zgadzam się, że Szoa (taka pisownia) „powtarza się co dzień […] w Jemenie, Syrii, jezydzkich wsiach” i że „to się dzieje cały czas wszędzie…”. Nie zgadzam się, bo nie ma takiego równania. Ludobójstw było i jest wiele, ale coś takiego jak Szoa, Holokaust, Zagłada zdarzyło się jak dotąd tylko raz. Nie będę powtarzał tysiąca argumentów, które dawno już wyłożyłem, dodam tylko, że Żydzi w swej długiej historii doświadczyli wielu ludobójstw, ale Szoa – dzięki Bogu (?) – tylko raz.

„Jeśli szukam różnic między jej pisaniem a pokrewną literaturą Holokaustu, widzę je przede wszystkim w rzadko gdzie indziej spotykanym poczuciu humoru, ironii i autoironii, i przy całym ciężarze treści w finezyjnej, wspaniałej lekkości stylu” – pisał Tadeusz Nyczek w recenzji z jej Autobiografii. To samo ja bym powiedział. „Irit, ja nie przeczytam tej książki, bo to mi sprawia za wiele bólu. To mnie tak boli, że ja nie mogę narażać mojego zdrowia” – powiedziała jej amerykańska Żydówka, której przyniosła angielskie wydanie tej książki. Przy okazji dowiadujemy się, że w Polsce niedawno wycofano jej opowiadania z lektur szkolnych. Czyżby też ze względów „zdrowotnych”?

„Skąd w ocalonych bierze się siła, by żyć dalej” – pyta retorycznie Marta Tomczok pod koniec swojej książki Irit Amiel. Życie (Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2021). Bardzo dobre pytanie, na które można odpowiadać w nieskończoność.



Henryk Grynberg (ur. 1936) – prozaik, poeta, eseista, laureat m.in. Nagrody Kościelskich, czterokrotnie nominowany do Nagrody Nike. Autor m.in. zbioru opowiadań Drohobycz, Drohobycz, powieści Memorbuch i Dziedzictwo oraz wielotomowego Pamiętnika.