W Poufnym Mikołaja Grynberga słowo „Żyd” pada – jeśli dobrze policzyłam – dwanaście razy. W czerwcowym materiale „Wiadomości”, upamiętniającym pierwszy polski transport do KL Auschwitz, ani razu. O ile na antenie TVP próbuje się znów, w sposób wyjątkowo perfidny, przekłamać rzeczywistość, o tyle autor Ocalonych z XX wieku po raz kolejny staje po stronie tych, o których zapomnieć nie wolno – zwłaszcza, że już niedługo istnieć będą wyłącznie w pamięci kolejnych pokoleń.
Zdanie rozpoczynające tę książkę („Chyba że umiesz wyprzedzić bieg wydarzeń i, zaklinając przyszłość, napisać dobre zakończenie”) uważnym czytelnikom Grynberga może się wydać znajome. I słusznie: to samo zdanie zamyka wydany dwa lata wcześniej Rejwach. Nawiązań do przeszłości, nie tylko twórczej, jest więcej. Pojawiają się tu między innymi: dziadek i babcia, ojciec i matka, młodszy i starszy brat, ekscentryczna ciotka z Francji i jej rzutki, choć schorowany mąż. Imię żadnej z postaci nie pada ani razu – odgadnięcie personaliów jest zadaniem możliwym do wykonania, ale wcale nie o rozwiązywanie biograficznych zagadek tu chodzi.
Imię żadnej z postaci nie pada ani razu – odgadnięcie personaliów jest zadaniem możliwym do wykonania
Nad całą rodziną – bez względu na to, czy jej członkinie i członkowie pozostają dla nas anonimowi, czy nie – unosi się duch wyjątkowości, osobności, czegoś tym łatwiej wyczuwalnego, im mniej określonego. Padają tu zdania niepełne, niepokojące, jakby wykorzenione: „Siostra twojej babci zginęła wtedy, kiedy wszyscy”. Albo: „Urodził się w kwietniu, a w listopadzie byli już w getcie”. Zdarzają się też epizody znaczące, choć z pozoru niewinne. Na przykład ten z nauczycielem języka polskiego rozjuszonym faktem, że jeden z uczniów – zapewne jedyny – nie potrafi przetłumaczyć słów „Kyrie eleison”, a przecież powinien, bo każdy Polak słyszy je w kościele co najmniej raz w tygodniu. I z rytualnym niedzielnym obiadem, po zjedzeniu którego bawiący się na dywanie chłopiec rzuca ni stąd, ni zowąd: „kulturysta z Dachau podniósł cegłę i się zmachał”. Na to spotkanie – podobnie zresztą jak na wszystkie inne – trzeba przybywać co najmniej pół godziny przed czasem, inaczej ryzykuje się zarzutami o bezduszne narażanie gospodarza na strach o los najbliższych.
To, co najważniejsze, rozgrywa się w Poufnym zakulisowo; przynależy do sfery przemilczeń, niedopowiedzeń, domysłów. Można na własną rękę próbować uzupełniać brakujące dane, dopowiadać słowa-klucze, które nie padają z ust bohaterek i bohaterów, oraz te, których z premedytacją szczędzi czytelniczkom i czytelnikom narrator. Wspólny mianownik wszystkich mikro-opowieści? Wydarzenia, których dotyczą, równie dobrze mogły nigdy nie mieć miejsca. Nie byłoby wtedy czego opowiadać, nie miałby kto tego robić. Jest jednak taki ktoś. Ten ktoś czasami zastanawia się, czy z ciężaru tych doświadczeń da się czerpać siłę. Intymna, pozbawiona patosu opowieść rodzinna, którą snuje – taka, jakich wiele i zarazem taka, jak żadna inna – dowodzi, że owszem.
„Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Czy dobrze żyjesz? Czyim życiem żyjesz? Już nie chodzi o to, czy byliby z ciebie dumni, skończyło się. O jutrze myśl od dzisiaj” – zaleca samemu sobie narrator. Rzecz w tym, że (uwaga, zabrzmi jak pusty frazes) nie ma ani teraźniejszości, ani przyszłości bez tego, co było kiedyś. Zwłaszcza jeśli mowa o czymś tragicznym, niepojętym: wojnie i Zagładzie. Losy Grynberga, jako człowieka i autora, pozostają ciasno splecione z losami opisywanych przez niego ludzi. Nie dają się tak łatwo – ba, nie dają się w ogóle – od siebie oddzielić. Tym większe uznanie należy mu się za to, jak sprawnie potrafi wykorzystać wieloletnie doświadczenie rozmówcy i reportażysty na grząskim gruncie osobistych doświadczeń. Uderza przede wszystkim doprowadzona do perfekcji umiejętność świadomej pracy z materią języka: każde słowo sprawia wrażenie wycyzelowanego, każde zdanie to efekt niebywałego zdyscyplinowania, każdy akapit stanowi dokładnie przemyślaną część większej tekstowej całości. Spójnej, subtelnej i skromnej. Sposób zarządzania narracją pozwala zarządzać także emocjami towarzyszącymi jej tworzeniu. A te, przyznać trzeba, łatwe być nie mogły. Oto ukazuje się nam, niekiedy z bardzo bliska, Mikołaj-mężczyzna, syn, ojciec, wnuk, brat. Dziecko, nastolatek, dorosły. Równie prawdziwy, dziwnie znajomy, niekiedy wręcz krępująco odsłonięty. Nigdy nie przekracza niewidzialnej granicy, za którą kończy się szczere wyznanie, a rozpoczyna literacki ekshibicjonizm. Bywa dowcipny, niepokorny i nostalgiczny, powraca do bolączek i tęsknot. Jak wtedy, gdy wspomina wiadomość otrzymaną przed laty, przy okazji służbowego wyjazdu za granicę, od matki – opanowującej dopiero obsługę telefonu komórkowego. Skwitowanie esemesa o rozczulającej treści „Synku żyjesz” słowami „Wiem, Mamo” wtedy wydawało się dowcipne. Teraz, po śmierci obojga rodziców, zamiast bawić, zawstydza. I każe myśleć – jemu, a przy okazji nam – o rozmowach nieodbytych oraz o tych, które mogły przebiec zupełnie inaczej.
Losy Grynberga, jako człowieka i autora, pozostają ciasno splecione z losami opisywanych przez niego ludzi
„Co potrafisz, opowiedz trenami” – brzmi kolejna adresowana do siebie samego rada. Tyle, że zamiast o śmierci, Grynberg przekornie opowiada o życiu. O wielu życiach. Rodziców, dziadków, krewnych, własnym. Konsekwentnym przemilczeniem Historii przez wielkie „H” stwarza – sobie i członkom rodziny, żyjącym lub zmarłym – bezpieczną przestrzeń do odtajnienia rzeczy równie ważnych. Takich jak wspólne zwyczaje i rytuały, potrzeba zrozumienia, procesy dojrzewania, upływ czasu, strach i nietolerancja, ale także troska, pogoda ducha, wierność zasadom. Takich jak odchodzenie najbliższych, nieuniknione, bolesne i zawsze następujące zbyt szybko. Zdobywa się więc na gest wymagający, prócz imponującego zaplecza warsztatowego i twórczej finezji, wielkiej dojrzałości.