Wiedziałem, że „z matki obcej” jak Mickiewicz, i myślałem, że z podobnie mglistej, ale tym razem dokładnie wiadomo, że urodziła się w normalnej żydowskiej rodzinie i dopiero mając dwanaście lat, uciekła – dosłownie – w objęcia katolickiego kościoła. Dzieci uciekają z domu z rozmaitych powodów, lecz ucieczkę od wiary żydowskiej ułatwiają ratownicy żydowskich dusz. W tym wypadku mogła ona mieć głębsze dno, bo matki poetów mają intuicję i wyobraźnię, a rzecz się działa po fali pogromów z lat 1905–1907. W swej szczegółowej biografii Różewicz. Rekonstrukcja (Dowody na Istnienie, Warszawa 2021) Magdalena Grochowska przytacza miejscowy pogrom z lipca 1923 roku, gdy „tłum – również kobiety – bił Żydów, rozbijał ich stragany, tłukł szyby w witrynach, demolował mieszkania i kradł” (s. 66). Żydzi uchodzą za wytrwały naród, lecz byliby wielokrotnie liczniejsi, gdyby od wieków nie uciekali od siebie – co jest całkiem zrozumiałe, naturalne i uniwersalne. „Była pobożna i bardzo dobra”, „wszyscy ją chwalili”, ale „widać było z wyglądu, że Żydówka. Nos, wszystko podobne… Wieś wiedziała, że ona przechrzciła się na Polkę” (s. 96–97). „Na Polkę” – to jeden z korzeni kompleksu.

Był podobny do matki: nos, po żydowsku „wąski trójkąt twarzy”, gęste, czarne, kręcone włosy. Ktoś powiedział, że z nim „coś nie tak”, albo z jego matką. Ktoś życzliwy poradził ucieczkę. „Serce mi przestało bić, a potem podeszło ze strachu aż do gardła i tam utkwiło… strach o Mamę, o Braci, o Ojca…” (patrz Drewniany karabin, [w:] Tadeusz Różewicz, Proza 2, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2004). O ojca niekoniecznie, bo był stuprocentowym Aryjczykiem, ale trzeba było uciekać. Kilka dni później do ich mieszkania przyszło gestapo i obrabowano je „z pościeli, naczyń, zastawy stołowej, obrusów” (s. 108) – jak pożydowskie. Ktoś zabrał z urzędu kwaterunkowego ich dokumenty, metryki (s. 200); ktoś życzliwy albo nie. Regionalna gazeta przeszła na służbę okupanta: „będziemy żyć z narodem kulturalnym, który wyeliminuje wszelkie zło”; czeka nas „lepsze i szczęśliwsze życie – nareszcie bez żydów”. Gazeta wyjaśniała, że aby być żydem, wystarczy pochodzenie jednego z rodziców (s. 183). Przegląd gadzinówek – jednej z paskudniejszych form kolaboracji – należał do jego obowiązków konspiracyjnych (s. 183). W 1943 poszedł do lasu. Pełnił funkcję oficera oświatowego (s. 194), lecz brał udział we wszystkich akcjach zbrojnych i w wykonywaniu wyroków śmierci. „Sam nie wykonywałem”, wyjaśnił (s. 193). W lesie odbywały się „szwancparady”, czyli przeglądy lekarskie nago dla wykrywania chorób wenerycznych, a w niektórych oddziałach – obrzezanych. Tego akurat nie musiał się bać, ale i tak musiał uciec; sam dowódca mu to doradził. Niby przez poglądy lewicowe, które wyraził w Czynie Zbrojnym, ale ktoś inny za te same poglądy nie musiałby uciekać. „Typy z NSZ” go później poszukiwały (s. 249), choć był za mało znaczącym lewicowcem, żeby go poszukiwały tylko za to.

Był podobny do matki: nos, po żydowsku „wąski trójkąt twarzy”, gęste, czarne, kręcone włosy.

Janusz, starszy brat, nie był lewicowcem i pouczał go: „Obok brunatnej dyktatury jest czerwona… jedna nie lepsza od drugiej…” (s. 184). Po nieudanej próbie wydostania się z kraju przez Węgry Janusz zaangażował się „w struktury wywiadowcze Polskiego Państwa Podziemnego”. Odchodząc – a mieszkali wtedy w Częstochowie – poszedł z ojcem na Jasną Górę, gdzie „modlił się długo i żarliwie” (s. 232). W 1944 wszedł w skład kierownictwa Oddziału II Okręgu Łódzkiego. Znał niemiecki i udawał Bawarczyka. W czerwcu aresztowało go w Łodzi gestapo i torturowało w swojej siedzibie na Anstadta. Rozstrzelano go 7 listopada – dwa i pół miesiąca przed wejściem Armii Czerwonej – i zakopano na cmentarzu żydowskim z grupą innych Polaków. Samuel Sandler, mój późniejszy profesor, był członkiem grup roboczych pozostawionych w getcie, które codziennie kopały na tym cmentarzu rowy dla rozstrzeliwanych Polaków (patrz mój Pamiętnik 4). Wydano go jako Żyda, lecz widocznie się nie przyznał i zginął jako Polak. Tego dnia z okazji rocznicy bolszewickiej rewolucji w Dobrem niedaleko Warszawy Armia Czerwona pokazywała nam film Lenin w Październiku na wielkim ekranie, który unosił się w powietrzu nad Rynkiem na tle kościoła i myślałem, że nic więcej nikomu nie grozi.

Parę miesięcy później do tamtego budynku na Anstadta na miejsce Gestapo wprowadziło się UB. Było tam audytorium i podium, na którym pięć jesieni później – też 7 listopada – tańczyłem z zespołem żydowskiego domu dziecka na cześć rewolucji. Widowni najbardziej podobał się nasz taniec marynarski do taktu „Ech ty, jabłoczko, kuda ty kaczyszsja, mienia w rot popadiosz nie worotiszsja”, ulubionej piosenki NKWD. Ulica Anstadta, krótka aleja wiodąca do Parku Helenowskiego, nazywała się wtedy 19 Stycznia na cześć dnia, gdy do Łodzi weszła Armia Czerwona. Jeszcze kilka jesieni później wprowadziłem się do maleńkiej kawalerki przy tejże alejce, parę budynków od tamtego po gestapo i po UB, gdzie mieściła się teraz operetka. Ostatni raz widziałem tę uliczkę jakieś ćwierć wieku temu; nic się nie zmieniła i nazywała się znowu Anstadta. „Żal tylko ogromny, że go wysłano do tej straszliwej Łodzi”, napisze w 1994 roku do Różewicza żołnierka AK Jadwiga Przyłuska. „To było najgorsze miasto konspiracyjnie, szpiegostwo, donosy, zdrady…” (s. 233). Szkoda, że ten temat nie został rozwinięty, bo to było również miasto „rozrywkowe” dla Niemców przyjeżdżających z frontu na urlop, by zabawić się w tutejszych nocnych hotelach, burdelach (patrz Joanna Ostrowska, Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2018, s. 309). Łódzkie getto, choć odgrodzone tylko drutem, było najszczelniejsze – żadnych kontaktów z drugą stroną. I było to bodajże chyba jedyne miasto, gdzie po pogromie kieleckim strajkowano przeciw surowym wyrokom dla morderców. Organizatorów strajku przesłuchiwano na Anstadta i znów słyszano tam krzyk bitych. A w 1968 roku najpaskudniejsze antysemickie paszkwile ukazywały się w łódzkiej prasie.

                                                                       *

Nikt nie wie, jak zginęła rodzina ich matki. „Nigdy się o tym nie mówiło w domu” (s. 61). Gdy młodszy brat Stanisław się żenił, matka spytała narzeczoną, czy jej powiedział, ale nie wyjaśniła, o czym… Narzeczona oczywiście wiedziała od sąsiadów, takie rzeczy w Polsce się wie, lecz Stanisław nigdy jej nie powiedział, a ona nie pytała (s. 114). Na amerykańskiej zasadzie don’t ask, don’t tell, jakby to była brzydka choroba. Byłem przekonany, że dyskrecja pozwoliła mu unikać przykrości, lecz okazuje się, że nie. Polscy katolicy wiedzą, że zbłąkaną żydowską owieczkę trzeba naprowadzić na drogę zbawienia i że są za to dodatnie punkty, ale ta owca w ich oczach jest nadal czarna. „Nie była już Żydówką, ale też nigdy nie zaakceptowano w pełni jej polskości” (s. 75–76). „W pełni”? Ja bym powiedział, że wcale: „Ty, Żydówo, kradniesz mi marchew!”, zawołała na nią baba, gdy idąc z wnukiem, schyliła się po marchewkę z pola (s. 76). Nie akceptowano też jej synów, choć nigdy Żydami nie byli. „W okresie Marca 1968 na liście lokatorów wrocławskiej kamienicy rysowano przy jego nazwisku gwiazdę Dawida” (s. 55). Takie gwiazdy widnieją również przy „marcowych” wycinkach prasowych na jego temat w bibliotece warszawskiego Domu Literatury (s. 209). Dlatego w (niepublikowanym) dramacie Kombatant i dziewczyna, którego akcja rozgrywa się w 1968 roku, dwaj neo-szmalcownicy podążają za Mężczyzną do bramy, sycząc: „Dam se łeb ukręcić, że sjonista”. Także w stanie wojennym malowano mu w spisie mieszkańców gwiazdę i dopisywano „ŻYD” (s. 76). Bał się wejść na klatkę schodową (s. 153). Nie był zachwycony, gdy przedstawiono mu kandydatkę na synową z domu Wajnsztok, której ojciec był więźniem Auschwitz i po antysemickiej nagonce 1968 roku popełnił samobójstwo (wbrew twierdzeniu pewnego polskiego uczonego, że „ofiar śmiertelnych nie było”). Dlatego gdy Grochowska spytała jego wnuczkę, w jaki sposób pochodzenie matki „zaważyło na jego życiu”, usłyszała, że „dziadek nie życzyłby sobie poruszania tych spraw” (s. 209).

Czytaj także:
wspomnienie
Henryka Grynberga
o Irit Amiel

Eliminował wątki biograficzne, dopuszczał „jedynie sprawy warsztatu”. Odrzucał autobiograficzną interpretację swoich utworów: „Nie bardzo mnie obchodzi, jaką mamę miał Szekspir…”. Tylko raz, w liście do Pawła Mayewskiego, „z niespotykaną u niego otwartością” wyznał, że nosi w sobie tajemnice „zakopane jak ciało w ziemi”, że „matka jest w środku całej jego twórczości” (s. 53), i obiecał, że kiedyś opowie mu historię „zadręczonej przez chorobę (i historię) kobiety”, przed którą „zdaje rachunek ze swojego tchórzostwa” (s. 67). Pawła Mayewskiego poznałem najpierw korespondencyjnie, tłumacząc zarobkowo anglojęzyczne teksty dla jego nowojorskiego kwartalnika „Tematy”, po czym osobiście w 1972 roku, gdy pracowaliśmy w waszyngtońskiej redakcji miesięcznika „Ameryka” (patrz Ciąg dalszy, Świat Książki, Warszawa 2008). Był niezwykle oczytanym samoukiem, który wojnę przeżył gdzieś na sowieckim zesłaniu. Mówił, że był sierotą, lecz nie wyjaśniał, jak nim został, a włosy miał takie jak Różewicz. Po przeczytaniu mojej Żydowskiej wojny powiedział, że to „bolesne” – i nic więcej. Zaprosił mnie parę razy do siebie do domu. Miał amerykańsko-żydowską żonę, ale o tym się nie mówiło. Poruszał rozmaite intelektualne tematy, ale nigdy żydowskie. Autorka twierdzi, że Różewicza połączyło z nim „subtelne podobieństwo w odbiorze świata”. Moim zdaniem także to, o czym nie mówili.

Karl Dedecius w liście z 2 listopada 1974 prosił Różewicza o szczegóły do jego portretu biograficznego. Różewicz na to zaproponował, żeby Dedecius „wymalował” portret z tego, co „widział i czuł”, gdy tłumaczył jego utwory: „z naszych spotkań i wystąpień na wieczorach autorskich i z naszych rozmów, podróży (…). Jak Ty mnie widzisz – nie jak ja siebie widzę”. Wcześniej, w połowie 1973 roku, podrzucił mu tylko szczegóły o rodzinie ze strony ojca:

Dziadek był rolnikiem, Ojciec był jednym z ośmiorga dzieci, ostatni brat Ojca Antoni był z zawodu cieślą-stolarzem… Ojciec mój żyje jeszcze w Częstochowie – ma 88 lat. Byłem u niego przed dwoma dniami, była też siostra Ojca – ma 90 lat – spędzałem u niej przez wiele lat wakacje (…), u ciotki i u kuzynów, którzy jeszcze tam gospodarują na wieluńskich piaskach – w dolinie rzeki Warty.

O matce tylko że „zmarła w roku 1957 i jest pochowana na cmentarzu w Gliwicach”. Ani słowa o jej rodzinie, choć normalnie dziecko lepiej zna rodzinę swej matki niż ojca. W liście pisanym w Nowy Rok 1975 dodał, że jego starszy brat „był w Łodzi oficerem AK, pracował w konspiracji” i że był „aresztowany przez Gestapo w lipcu 1944”, po czym został „rozstrzelany z grupą towarzyszy broni w listopadzie 44” (patrz „Odra” 2016, nr 6). Także Tadeuszowi Drewnowskiemu powiedział, „żeby więcej pisał o [jego] pracy niż o osobie” (s. 191). Owszem, „obdarza sobą” protagonistów swoich sztuk i opowiadań, ale plącze, „myli tropy”, co więcej, stosuje „zabiegi uniwersalizowania i polonizowania ofiar Zagłady” (s. 231). Wiele z tych rzeczy nie włączy do swoich Utworów zebranych (s. 194).

Bardzo się naraził Moczarowi i jego „partyzantom” antyheroicznymi utworami o zawszonej partyzantce „śmierdzącej onucą”. Na wiadomość o ogólnokrajowym sukcesie partyzanckiej śpiewogry Dziś do ciebie przyjść nie mogę… spytał: „A wszy wybijali? – Nie. – A wie pan, od tego zaczynał się dzień” (s. 220). Byłem w lesie, nie w partyzantce, tylko żydowskiej ziemiance, ale dobrze pamiętam te wszy. My nie mieliśmy tego luksusu, żeby je wybijać w dzień, bo cały dzień leżeliśmy pod ziemią. Wybijaliśmy je tylko w nocy nad ogniem, mniej skutecznie (patrz Żydowska wojna). Widziałem spektakl w warszawskim Teatrze Klasycznym na bardzo dobrym poziomie, ale znałem przedtem bardziej podziemną wersję tego tematu: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę, czeka na mnie nocna brać, nie wyglądaj za mną oknem [brzydko, brzydko – H.G.] kurwa mać”. Słyszałem ją od podrostków z prowincji, gdzie bohaterska wersja nie zawsze robiła pożądane wrażenie. Pisał również o cienkiej linii pomiędzy (każdą zresztą) partyzantką a bandytyzmem. Dramat Do piachu uznano za paszkwil, „rozpętała się burza” i po nagonce i anonimach („wynoś się mośku do Izraela”) musiał wycofać go z repertuaru (s. 220, 262). Co gorsza, miał w ewidencji, że służył pod dowództwem „Warszyca”, który po wojnie pozostał w partyzantce, by walczyć z „czerwonym hitleryzmem”, a Sąd Specjalny tego Konspiracyjnego Wojska Polskiego w 1946 roku skazał Moczara – ówczesnego szefa łódzkiego UB – na śmierć „za zbrodniczy terror i wysługiwanie się Sowietom” (s. 223).

Przekonany, że go szkalują, że „robią mu koło nogi” (s. 36), Różewicz wybrał Gliwice, a potem Wrocław – żeby jak najdalej. Mnie Kazimierz Brandys radził, żebym też się trzymał z daleka. Domyślałem się, że chodzi o intrygi, prowokacje, donosy, bo miałem doświadczenie z ZMP (patrz Życie ideologiczne). Nie przyjmowałem salonowych zaproszeń. Z Domu Pracy Twórczej skorzystałem tylko raz – w Ustce, ostatniego lata przed ucieczką – lecz nigdy mi nie przyszło do głowy, że środowisko literackie to „wychodek”, „łajno gazeciarskie”, „wszy literackie”, „mendy”, „papierowa padlina”. Był „obrażony i obrażający” i „strasznie znerwicowany”, ale dostał w 1948 roku stypendium imienia – nomen omen – Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, ufundowane przez matkę poety, która też nie chciała, by wiedziano o żydowskim pochodzeniu jej syna. Wyjeżdżał „na Wschód i Zachód w ramach międzypaństwowej wymiany kulturalnej” – co też może świadczyć, że środowisko nie było aż tak wredne – ale nie był zadowolony: „Wyjazdy za granicę nie sprawiają mi żadnej radości; czuję się obco, często czuję wstręt, jestem wściekły…” – pisał do Mayewskiego. Domyślam się, że czuł się niezręcznie zwłaszcza na Zachodzie, gdzie nie rozumiano, czemu ocalały z Zagłady poeta unika rozmów o swym pochodzeniu.

W polskiej sali wystawowej na lipskich Targach Książki (marzec 1996) podszedłem do Hanny Krall, która stała z siwym starszym panem niepozornego wzrostu. Przedstawiła mnie, ale jego nazwiska nie wymieniła. „Przepraszam, a z kim mam przyjemność?”, spytałem. „Jak to, nie wiesz?”, skarciła mnie. A skąd miałem wiedzieć? Jego twarz widziałem tylko raz na czołówce warszawskiej „Kultury”, gdy był o połowę młodszy i miał całkiem inną czuprynę. Zaraz kupiłem jego dwujęzyczne Poezje wybrane – Selected Poems i prosząc o dedykację, nieostrożnie powiedziałem, że niektórzy widzą pewne pokrewieństwo między nami… Obruszył się i powiedział: „Trzeba się oderwać!”. To było nieporozumienie, bo ja – mimo zbliżonej tematyki – lgnąłem raczej do klasycystów, zarówno w poezji, jak i w prozie. Byłem pod wrażeniem jego po-holokaustowych poezji, ale awangardowość – zwłaszcza w tym temacie – wcale mnie nie pociągała. Na nasze „pokrewieństwo” zwrócił uwagę Ryszard Matuszewski po moim pierwszym tomie: „Niektóre wiersze przypominają peregrynacje pół outsidera, pół moralisty, znane nam z poematów Różewicza. Większość z nich jednak posiada indywidualny charakter” (O debiutach poetyckich,  „Kierunki” 1963, nr 36). Ktoś inny mógł zauważyć mój wiersz Kropla krwi – „ja zajmuję się iskrą nasieniem / nietrwałością gasnącym płomieniem / i przychodzę w prywatnej sprawie” z kodą: „nie galaktyki nie galaktyki bolą / małostkowego z natury poetą / lecz przebity bagnetem promień / zachłyśnięty kroplą krwi / mały liść” (Antynostalgia, Londyn 1971) – i zestawić z jego „I wytoczył światu i zaświatom / sprawę / o kroplę krwi” (s. 211) oraz z nowelą filmową pod tytułem Kropla krwi. Mnie takie pożyczki w dobrej wierze nie przeszkadzają, przeciwnie, jestem z nich dumny. Natomiast nie godzę się na „rozmywanie Zagłady przez wpisywanie jej w zbrodnie wobec narodu polskiego” (s. 287), na które Bożena Keff natrafiła w jego oświęcimskim wierszu Warkoczyk, który „nie kojarzy się z żydowską dziewczynką”, twierdząc, że oświęcimskie dzieci w jego wierszach „występują w maskach polskich dzieci”. Ale i bez tego źle by się ze mną czuł, jak kilka innych postaci z polsko-żydowskim kompleksem, od którego ja umiałem się wyzwolić.

Linia Różewiczów „krzewi się w utworach i listach pisarza jak życiodajne drzewo” – niczym kamuflaż – natomiast „linia Gelbardów rozmywa się jak we mgle” (s. 63). Udostępnił wspomnienia swego ojca do książki o swojej kreacji poetyckiej i był rozczarowany, że autor ich nie wykorzystał (s. 86). Matka odchodzi „to jego najdalsza wypowiedź”. Pod koniec życia powiedział do syna: „Do cholery, do czego ja mam się przyznawać? (…) Myśmy nie zrobili niczego, czego mielibyśmy się wstydzić”. To prawda. Nigdy nie należał do partii, a jego lewicowość „polegała na tym, że był zawsze po stronie słabszego i pokrzywdzonego” (s. 123). W „późnym roku 1995” powiedział nagle do Marii Dębicz: „Moja matka, Mario, była Żydówką”. Co było prawdą tylko w Polsce i paru podobnych kulturach, gdzie dominują kryteria rasowe, bo matką została długo po tym, jak z własnej i nieprzymuszonej woli przestała być Żydówką – i nigdy nie zamierzała zawrócić. Nie podjął nauki angielskiego na stypendium amerykańskiego uniwersytetu. A szkoda, bo dowiedziałby się, że w tym języku jego matka nie była Żydówką.

*

W jego zapiskach „uderza nieobecność polityki, brak reakcji na tętno historii. Milczy kalendarzyk w stanie wojennym”, wskazuje autorka (s. 54). Nie zabrakło jednak takiego „tętna” w jego utworach. „W Hiszpanii w Grecji / w domach prostych ludzi / mieszka milczenie… / mieszka śmierć / Odszedł od nich śmiech… / słychać piosenkę więźnia… (…) Dawniej / kiedy wielką elektrownię w Banhidzie / mieli w kieszeni Anglicy (…) Widziałem rysunek / siedmioletniej dziewczynki / (…) W takim domu będę mieszkała / jak się skończy pięciolatka / (…) Czas który idzie jest piękniejszy / (…) komunizm ludzi podniesie / obmyje z czasów pogardy // Teraz jest wojna / Zimna mówią / (…) Generałowie i szpiedzy / z umarłymi twarzami / przebijają mapy / (…) Szaleńcy i przemysłowcy / karmią faszyzm… // Ale są żołnierze / którzy karabin przyciskają do serca / po to aby zabić wojnę / I jest człowiek / O nim pisze poeta: / «W trzech komnatach Kremla Starego / mieszka człowiek który zwie się Józef Stalin» (…) // Tutaj – przez Dunaj szli żołnierze / Był grudzień rok czterdziesty czwarty / W Dunaju płynie mężnych krew / Węgierska chłopka pacierz mówi / kiedy przechodzi obok drogą”. To wypisy z propagandowego tomiku Czas, który idzie (Czytelnik, Warszawa 1951). Za konieczne uważam tylko sprostowanie, że w grudniu roku czterdziestego czwartego w Dunaju płynęła głównie krew Żydów. Stawiano ich na brzegu ze związanymi rękoma i strzelano. Pewno niektórzy byli mężni, a inni nie, ale dobrze, że „węgierska chłopka pacierz mówi”, bo to Węgrzy strzelali, o czym autor w 1951 roku miał prawo nie wiedzieć. W ogóle nie mam do niego pretensji, bo w owych latach też byłem lojalistą (patrz Życie ideologiczne, Uchodźcy, Pamiętnik), choć do tego rodzaju „współpracy” – jawnej i dobrowolnej, nawet jeśli nie ochoczej – nie zmuszano. Polegała ona głównie na uprzedzaniu życzeń władzy. Przytaczam ten klasyk tylko dlatego że autor był wybitnym poetą i warto się zastanowić, jak to świadczy o poezji (por. Pamiętnik 4, 24 III 2017).

Zatem „reagował bardzo żywo na aktualne zamówienia polityczne” (s. 326). Stąd również poemat o generale Karolu Świerczewskim (Gwiazda proletariatu) i dramat o komunistycznym bohaterze Marianie Buczku. Mógł to robić ze strachu (jak kilku innych byłych AK-owców) lub w imię nowej wiary, do której się przyznawał: „Ja też uważałem i nadal uważam, że socjalizm to jest dobry pomysł na sprawiedliwość społeczną” (s. 359). Z pewnością zasłużył na nagrodę państwową i Złoty Krzyż Zasługi w 1955 roku, a w 1957 na (dewizowy) miesięczny pobyt w Paryżu. Miał prawo powiedzieć: „Ja akurat z nich wszystkich najmniej klaskałem” (s. 380), lecz i Giedroyć miał rację, że ten świetny poeta „politycznie zachowuje się strasznie” (s. 400). I może nie należy się dziwić, że sparzony poprzednim zaangażowaniem nie poparł politycznie Solidarności.

Po wojnie miał poczucie, że „człowiek i kultura zdradzili samych siebie” (s. 322). Ja dorosłem do tego później, ale mam to poczucie i dziś. Widział, jak „język, słowa, kultura służyły złu” (s. 281), i do jakiego stopnia słowo „może być narzędziem zbrodni (s. 369). Jak dziś. Przyłączył się do tych, co próbowali „stworzyć poezję po Oświęcimiu”, i należy mu się za to wdzięczność. Strzegł „dostępu do zakamarków swego życia”, „uciekał przed pytaniami”. W latach siedemdziesiątych pojawił się w telewizji argentyński minister gospodarki, który urodził się w Radomsku i nazywał Jose Ber Gelbard – nie dociekali ewentualnych związków rodzinnych. Nie chciał, „żebyśmy ujawniali się z tym, że mamy krew żydowską, bo nie wiadomo, co się może zdarzyć”, wyznał jego syn (s. 208). Dziś wiemy, że miał rację. I prawo, bo Żydem nie był i cierpiał bardziej niesprawiedliwie niż Żyd. Słuszne oburzył się, że Sandauer umieścił go w książce O sytuacji polskiego pisarza żydowskiego pochodzenia w XX wieku. Natomiast pominął mnie, choć miałem już pięć tomów prozy, trzy zbiory poezji i cztery laury (Borowskiego, Kościelskich, paryskiej „Kultury” i londyńskich „Wiadomości”), a moja sytuacja była klasyczna.

Po wojnie miał poczucie, że „człowiek i kultura zdradzili samych siebie”

Urodził się katolikiem w katolickiej rodzinie, chodził do kościoła, walczył z bronią w ręku o Polskę, „rozczytywał się w Ewangeliach” (s. 76). Nic nie pomogło, bo był polskim poetą, do tego wybitnym, wywierającym wpływ na polskie dzieci, polską kulturę, polskiego ducha. Nie miało znaczenia, że był tylko półkrwi żydowskiej, do tego przechrzczonej. Dlatego jego brat, obiecujący poeta z wydanej tuż przed wojną antologii dwudziestolecia 1918–1938, zginął z donosu. A Baczyński od „zabłąkanej” kuli. Żył w defensywie, „żeby nie dać się wykluczyć z polskiej wspólnoty narodowej czy kategorii Polaka”, bo wciąż „pojawiają się sytuacje polityczne, które go wykluczają” (s. 215). W jego twórczości nie ma judaizmu. Jest „protestantyzm Dietricha Bonhoeffera i arianizm”, twierdzi jego wnuk. „To, że kazał się pochować na cmentarzu ewangelickim, nie na kirkucie, najlepiej świadczy o tym, co mu było bliskie”. Albo o tym, że zepchnięty do mniejszości wolał – z wyżej wskazanych względów – znaleźć się wśród bardziej akceptowanej. Podkreślał, że „twórca musi krążyć dokoła swego środka, jeśli go ma”. On miał go aż nadto. Od zapobiegliwej matki, która w spisywanych przed śmiercią wspomnieniach „pozaciera swe związki z Gelbardami” i „umrze jako gorliwa katoliczka” (s. 69).

PS. Grochowska przypomniała „małą Ryfkę” z jego prozy (s. 123). Nie wiedział zatem, że nie jest to szorstkie zdrobnienie typu „Janka” czy „Franka”, ale pełne imię biblijnej matriarchini, która w hebrajskim oryginale i modlitewnikach pisana jest jako Riwka (rejsz, jud, wejt, kuf, hej), a w innych językach „Reweka”, „Rebeka” – lecz nigdy „Ryfka”.



Henryk Grynberg (ur. 1936) – prozaik, poeta, eseista, laureat m.in. Nagrody Kościelskich, czterokrotnie nominowany do Nagrody Nike. Autor m.in. zbioru opowiadań Drohobycz, Drohobycz, powieści Memorbuch i Dziedzictwo oraz wielotomowego Pamiętnika.