Rozpoczynając spotkanie ze zbiorem esejów o Galicji, celowo umieszczam dokonania Ksawerego Pruszyńskiego, Józefa Wittlina, Andrzeja Kuśniewicza czy Włodzimierza Odojewskiego na marginesie, by skupić się na mniej oddalonej czasowo prozie potransformacyjnej i jej oddziaływaniu na tę najnowszą. Być może dopiero stasiukowy model pisania o geografii kulturowej Galicji i szczerkowy wzorzec esejów podróżniczych składają się bowiem współcześnie na imaginarium, które oddziałuje tak silnie, że niemal uniemożliwia czytanie tekstów o tematyce okołogalicyjskiej bez określonych uprzedzeń i założeń wstępnych. Dzieje się tak ze szkodą dla Galicyjskich żywotów Dawida Szkoły; bo nawet jeśli miejscami książka ta w porównaniu do tekstów przywołanych autorów wypada lepiej – jako narracja pozbawiona maczystowskiej perspektywy (Stasiuk) czy silenia się na efektowny humor (Szczerek) – to nie sposób widzieć jej inaczej niż jako kontynuacji, glosy lub zaginionego rozdziału znanej już skądinąd opowieści o tak zwanych „Kresach” i okolicach. Czytając eseje Szkoły, skupiałem się – częściej niż na ich treści – na pytaniu, czy po prawie dwóch dekadach XXI wieku jest jeszcze (już?) możliwa transgresja ku nowym odczytaniom mitu galicyjskiego. Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi; Galicyjskie żywoty utwierdzają w przekonaniu, że już samo poszukiwanie nowatorskich interpretacji nie jest bezwartościowe.

Zawarte w książce eseje organizują się w zbiory stylistyczno-tematyczne, które najprościej można by skategoryzować jako: historyczne rekonstrukcje, rozważania geograficzno-kulturowe, eseje biograficzne i prozę podróżniczą/reportaż. Poszczególne zbiory nie są zamknięte, łączą się ze sobą i przeplatają, a tym, co przydaje całemu tomowi spójności, są lejtmotywy: przemijanie i zapominanie, małość jednostki w obliczu historii, przypadek oraz (emanująca z każdego rozdziału) Nicość. W metodycznym powracaniu do wanitatywnych uwarunkowań rządzących ludzkim losem i wyborami manifestuje się nie tylko przekonanie Szkoły o nieuchronnej zmienności materii i historii, prowadzącej ostatecznie do śmierci, lecz również o istnieniu fatum wobec woli, która wciąż wierzy, że może przerwać krąg śmierci. Lacanowska trauma wiecznego „zbyt-prędko” – mimo że powinna wydawać się rozpoznana wraz z dotychczasowym doświadczeniem historii jako niepowodzenia – za każdym razem rozsadza logiczny ciąg egzystencji i nie pozwala ani przewidzieć autodestrukcji, ani zapanować nad instynktem niszczenia starego w imię postępu cywilizacji.

Szkoła w najciekawszym, otwierającym książkę, eseju przygląda się zagładzie zgotowanej państwu Azteków przez konkwistadorów zHernánem Cortésem na czele:

Diego de Ordaz, jeden z konkwistadorów, podczas pierwszego marszu na Tenochtitlán wszedł na wulkan Popocatepetl […]. Z wysokości ponad pięciu tysięcy metrów po raz pierwszy ujrzał aztecką stolicę. I był to ostatni moment, w którym piękno tego miasta mogło powstrzymać zagładę […]. Jednak czy trzęsienia ziemi, powodzie lub wszechogarniająca nicość mogą być zatrzymane przez jedno słowo, jeden czyn? Zniszczenie musiało się dokonać […]. Zło bowiem nie żywi szacunku do stworzenia, pragnie jedynie niszczyć. (s. 18)

Kompozycyjna klamra pozwala w dalszej części książki dotrzeć do wartościowej poznawczo analogii – dostrzec powrót mentalności konkwistadorskiej w polskiej polityce względem „Kresów”. Szkoła sporo miejsca poświęca nakreśleniu obrazu życia XIX- i XX-wiecznych ruskich chłopów w Galicji znajdujących się pod kuratelą polskich właścicieli ziemskich. Zadaje kłam obowiązującej do dziś opowieści o rzekomej idylli wieloetnicznego społeczeństwa. Arkadyjski mit w duecie z motywowanymi przez nacjonalizm roszczeniami do wyłącznej władzy nad ziemią kazały stosować wobec tych terenów optykę Diego de Ordaza – dostrzegającą piękno, ale niesięgającą na tyle daleko, żeby zrozumieć, że zawłaszczenie oznacza zniszczenie. Mentalność konkwistadorska byłaby wobec tego parodią mentalności faustycznej; zamiast „chwilo trwaj” zdaje się wybrzmiewać „chwilo zgiń, by trwało piękno”. Piękno utożsamiane wyłącznie z nacjonalistyczną wizją jednorodności, piękno bez obcych elementów.

Spojrzenie z metaforycznego wzgórza wyraża instynkt wyciszania mgnień człowieczeństwa, kiedy to podświadomość jeszcze sugeruje zatrzymanie machiny śmierci, lecz ręka już ciągnie za dźwignię. W Galicyjskich żywotach regularnie powracają takie chwile, w których Szkoła obserwuje swoich bohaterów tuż przed spełnieniem się owego fatum: Diego de Ordaza na szczycie wulkanu, Gavrilo Principa mierzącego do arcyksięcia Ferdynanda, Josepha Rotha tuż przed odkorkowaniem kolejnej butelki czy Josepha Conrada wchodzącego na pokład parowca „Roi des Belges”. W tym, co następuje po tych przebłyskach ostatniej szansy, zawiera się niezrozumiałe dążenie do bycia porwanym przez nurt śmierci bez udziału krytycznego rozumu. Giną Aztekowie, wybucha Wielka Wojna, nałóg wyniszcza organizm, rozpoczyna się wyprawa do jądra ciemności. Ale przynajmniej w krótkich momentach iluminacji opisywane postaci jawią się jako jedyni świadomi obserwatorzy nurtu historii, a ich gesty – jako rozpaczliwe próby zaistnienia przed popadnięciem w Nicość. Każdy z tych momentów wyzwala reakcję łańcuchową, w której do głosu dochodzi przypadkowość rządząca kolektywnym losem, zmierzającym od pozornie nieistotnego wydarzenia ku zagładzie.

Szkoła rekonstruuje ścieżki prowadzące do masowych mordów, zabójstw, samobójstw i światowych konfliktów, przyglądając się bohaterom zbiorowej świadomości – pisarzom. To oni byli wyrazicielami galicyjskich nastrojów i niekiedy jako jedyni dostrzegali niebezpieczeństwa śmiercionośnej ekspansji cywilizacji. Paradoksalny w tym kontekście jest fakt, że mimo wytężonej świadomości nie uniknęli własnego tragicznego losu. Na tym paradoksie zbudowana jest biograficzna część Galicyjskich żywotów. Autor w każdym rozdziale rozplata nić łączącą triadę Galicja-pisarz-dzieło, żeby zrozumieć logikę pisarskich projektów Rotha, Celana, Conrada i Stempowskiego. Zarówno ich życiorysy, jak i teksty składają się na obraz Galicji bliższej miejscu przeklętemu niż sielskiej krainie znanej z wielu fikcjonalnych opowieści.

Dygresyjny charakter narracji sprawia, że w  jednym rozdziale perspektywa ogniskuje się naprzemiennie na obu równorzędnych bohaterach: postaci i miejscu. Szkole daleko do postmodernistycznego modelu asocjacji opartego na mglistych skojarzeniach. Jego styl dąży do skrupulatności przy jednoczesnej prostocie frazy. Dzięki temu zmiany perspektywy następują bezkolizyjnie i w klarowny sposób unaoczniają tezę o braku przypadkowości pochodzenia w kontekście późniejszej biografii i twórczości pisarzy. Pewna ciągłość zachowana jest również w kolejności rozdziałów. Ich następstwo, motywowane geograficznie, przypomina układ z Drogi 816 Michała Książka, z tym że poruszamy się nie z południa na północ, lecz z zachodu na wschód (albo też z Zachodu na Wschód).

Opis dawnej przestrzeni miasteczek i wsi bliższy jest poetyce Stempowskiego (rzeczowość W dolinie Dniestru) niż Herberta (poetyckość Barbarzyńcy w ogrodzie). Nawet to wydaje się nieprzypadkowym zabiegiem – sprzyja bowiem zdemitologizowaniu kresowo-podolskiego regionu.

Można powiedzieć, że eseje Szkoły krążą wokół dwu nadrzędnych, obsesyjnie powracających tematów, zamykających się w zgrabnie brzmiącym tandemie: śmierć sensu oraz sens śmierci. Jeden wynika z drugiego, a rozpacz i bezsilność bohaterów tekstów wynikają z niedostrzegania konsekwencji tego chiazmu. Przyznanie, że nie istnieje żadna sensowność wszechrzeczy, byłoby stwierdzeniem dysfunkcji własnych żądz. Tymczasem żądza rozwoju i ciągłej zmienności to, jak mówi Szkoła, jedyne w ludzkich oczach uzasadnienie destrukcji i zadawanych sobie wzajem krzywd. To coś, co nabiera pozoru konieczności dopóty, dopóki wierzy się w jakąkolwiek legitymizującą instancję – niezależnie od tego, czy będzie to Bóg, czy prawo państwowe. W tym układzie sens śmierci nie istnieje sam w sobie, lecz wynika z progresywnego charakteru cywilizacji. Od takiego przekonania wiedzie prosta droga ku aprobacie własnej przemocowości, dla której śmierć słabszego jest koniecznym warunkiem trwania świata.

Galicja w ujęciu Szkoły jest miejscem ogniskującym tego rodzaju myślenie w pochodzie władców, żołnierzy i partyzantów metodycznie rzucających jej fragmenty na pożarcie historii oraz terenem, na którym pochód śmierci natrafiał wyłącznie na szerokie drogi. Taki los wydaje się niezgodny z jej prowincjonalnym usytuowaniem z dala od centrum wielkiej polityki, ale nabiera sensu, jeśli zgodzić się z tezą, że to również miejsce rządzone przypadkiem, gdzie pozornie nieistotne decyzje poślednich urzędników i drobne sąsiedzkie kłótnie mogły eskalować nieproporcjonalnie do ich rozmiarów.

Mamy więc Dawida Szkołę-geografa kulturowego, historyka, i Dawida Szkołę-biografa. Pozostaje jeszcze jeden – quasi-reportażysta i podróżnik. Tu powraca wyjściowy problem, najliczniejsze bowiem, zaraz po opowieściach biograficznych, rozdziały w Galicyjskich żywotach przejmują dykcję Ziemowita Szczerka, zabierając czytelników i czytelniczki w środek (albo raczej na ubocze) postkatastrofy, prowizorki, bylejakości, marszrutek i bud z piwem. Zgadza się nawet ciągłe popijanie alkoholu. Może po prostu tak wygląda współczesna Ukraina i nie sposób inaczej jej opisać, jeśli nie chce się wypaść z konwencji realizmu. A może to ja padłem ofiarą paradygmatu i tylko projektuję własne czytelnicze przyzwyczajenia na Bogu ducha winną prozę Szkoły. Na pewno wiem jednak tyle, że rozdział o Medyce widziałbym (chciałoby się rzec: na sto procent widziałem!) w Przyjdzie Mordor i nas zje, a fragmenty o Buczaczu czy Czerniowcach wydają się odmianą szczerkowszczyzny nieco tylko zbaczającą w stronę medytacji rodem z esejów Krzysztofa Środy.

O ile więc w opisach dawnej Galicji Szkoła ucieka od mitologizowania, o tyle w reporterskich fragmentach o współczesnej Ukrainie nie unika nowego, postszczerkowego sposobu orientalizacji. Tożsamość reportera gonzo u obu pisarzy ma chyba w zamierzeniach legitymizować powtarzalny schemat: przyjazd rozpadającą się marszrutką do kolejnego miasteczka, picie piwa w podejrzanym lokalu, nie do końca trzeźwa obserwacja zaniedbanej przestrzeni. Ten fakt mógłby stanowić rozwinięcie postawionego przeze mnie na wstępie pytania o współczesne modyfikacje sposobu konceptualizowania Galicji.

Tam jednak, gdzie nie ma wątpliwości co do czystości pisarskiego planu, autor wykazuje się precyzją językową pozwalającą stworzyć zbiór nasycony konkretem, w którym znajomość (historycznej) rzeczy zastępuje dywagacje, a brak przaśnego humoru pozwala nie zapomnieć o istocie sprawy – Szkoła wyraźnie daje do zrozumienia, że Ukraina „to też jest świat, w którym żyją ludzie” (s. 120), nawet jeśli obcy, to niezasługujący na orientalizację. Jego eseje to opowieść o buncie małych i biednych przeciwko uprzedmiotowieniu przez Historię. A tę piszą zwycięzcy, degradując pamięć o zwyciężonych. Jeśli więc Galicyjskie żywoty są tylko zaginionym rozdziałem starej opowieści, to dobrze, że ten rozdział się odnalazł.



Dawid SzkołaGalicyjskie żywoty,
wyd. Officyna, 2018, ss. 230.



Igor Kierkosz (ur. 1996) – ukończył studia na poznańskiej polonistyce licencjatem o idiolekcie Michała Witkowskiego. Obecnie studiuje w Warszawie, gdzie zajmuje się literackimi świadectwami stosunków polsko-ukraińskich. Miłośnik literatury współczesnej oraz entuzjasta filmu. W wolnym czasie pisze o tym, co go interesuje w kulturze i tworzy muzykę. Publikował w „artPapierze” oraz na portalu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, zamekczyta.pl.