„Jesteśmy jeszcze żywi” to najważniejsze zdanie w książce Dzień Liczby Pi Łukasza Jarosza, która chce być tomem dziennego, świetlistego porządku i następujących po sobie rytuałów: wspominania, obserwacji i uczestnictwa. Życie i jego wiotkie, kruche formy wypunktowywane są w poszczególnych wierszach cyklicznie, w formie enumeracji zjawisk i faktów, a także w powracających, ulubionych strukturach słownych. Silnie obecne „ja” wylicza w retrospektywnym porządku w kolejnych wierszach: „znalazłem”, „miałem”, „kochałem”, „nienawidziłem”, „rysowałem”, „pisałem”. Spod warstwy strof wychyla się zmęczone serce, które „cieknie” wbrew „stanom skostniałym” świata i ludzi i które – mało brakowało – byłoby zamarło.
Trzy różne kategorie gramatyczne zdania „Jesteśmy jeszcze żywi” wyznaczają trzy porządki, według których organizują się całe stratosfery zdarzeń najważniejszych i mniej znaczących w życiu tego, który urodził się w Dniu Liczby Pi, obchodzonym czternastego marca. Liczba pi, która patronuje temu tomowi, wyznacza ciekawą paralelę istnienia. Zarówno dlatego, że jej właściwości nie da się do końca określić, jak i dlatego, że pozostaje nieuchwytna, niewymierna i niemożliwa do zapisania w zwykłym ułamku, a jej kompletną wartość można próbować podać tylko w przybliżeniu.
Liczba pi, która patronuje temu tomowi, wyznacza ciekawą paralelę istnienia.
Trochę jak matematyczne równanie, tom Łukasza Jarosza może zmylić nas w pospiesznym abordażu swoją pozorną prostotą. Najpierw irytuje oczywistością dobieranych składników i pierwszymi rozwinięciami przemyśleń, banalnością stwierdzeń. Dziecięcy, choć nie naiwny, koloryt porównań: „na zewnątrz obłok pruje się jak fastryga” (Wyspy nonsensu), „krew wietrzeje przesypuje się jak ziarno” (Podróż), „na ziemi kruchej jak gips” (Ogród) – zawstydza. I nagle, w miarę czytania kolejnych wierszy, dostrzegamy spiętrzanie się znaczeń, bardzo zmysłowy, zwłaszcza osadzony na prewizualizacji, rozmach obrazowania, a także stałe, cielesne, namacalne podszycie tomu; dostrzegamy mniej oczywistą intrygę wierszy, związaną z upływem kolejnych lat, w wersach, w strofach, we fragmentach i od daty urodzenia wpisującą się w porządek ludzkiej biografii.
I. Jesteśmy
Właśnie czasownik „być”, wybrzmiewa w tym tomie najmocniej w bezpośredniej, ale i w metaforycznej formie. Często odmieniany jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej, w typowej introspekcji lirycznej. Oto czytamy rodzaj intymnego sprawozdania z bycia w codzienności, które – wyraźnie jednostkowe i osobne – przyzywa adresata, i ogląda uważnie, jak w żywym lustrze, możliwą lub niemożliwą wspólnotę „my” w rozmaitych układach czasu i miejscach „postoju”. Zachwyt i drżenie, a potem zapamiętywanie, stanowią tutaj stałe parametry obserwacji i weryfikatory zdarzeń.
Zachwyt łączy się nieodmiennie i powtarzalnie z miłością – w tomie jest ona wszechobecna, choć w różnych odsłonach i w różnych postaciach. Koryguje postawę podmiotu, umożliwia dostrzeganie piękna i jego egzystencjalne odczuwanie:
Oś
Gdy przyjeżdżam do domu w lesie,
Schodzą się koty. Przemykają pod siarczystym
niebem, czekają na jedzenie. Jeszcze żyję:
Twój zamszowy płatek ucha, pocałunek schnący
Na ustach. Potem długo nic, a na końcu serce –
Dziura w ziemi; na szczęście na dnie oceanu.
Dzięki miłości i empatii wobec świata pojawia się „my”. Strach utraty, unicestwienia, zniknięcia owocuje zapamiętywaniem i przypominaniem tego, co może okazać się ważne zarówno dla pary, jak i także dla piszącego oraz czytającego wiersze, dla ziemskiego i transcendentalnego. Doświadczenie minimalne, bo jednostkowe, nabiera sznytu uniwersalnego – dostępnego dla każdego, jak w kodzie wiersza Orle gniazda:
Orle gniazda
Jesteśmy jeszcze żywi,
gdy opuszczamy sen, a nasze ruchy
stają się szybsze jak po wyjściu
z wody, ciała są pełne powietrza
i cukru. Wołam do ciebie
przez drogę. Ponad światłem,
trzaskiem gałęzi i wiatrem,
szczekaniem psów i śmiercią.
Ciągle jeszcze możliwa percepcja otaczającego świata, jego obrazów, smaków i dźwięków, staje się dowodem na jego, świata, nieprzerwane istnienie. A żywioły wody, powietrza, ziemi i ognia, uobecniane w perspektywie mikrokosmosu, umniejszają apokaliptyczną grozę, ponieważ funkcjonują jako fragmenty pokruszonych widoków (kropli, obłoków, ziaren, płomieni) i w takiej formie stają się wszechświatem. Nieważna staje się jego (nie)doskonałość, zaczyna bardziej znaczyć odpowiedniość, uszycie na miarę (zwłaszcza w kilku lirykach o lekkim, ale pewnym, miłosnym i erotycznym zabarwieniu), i fakt, że „bycie w czasie” ma różne odmiany: „kruszy”, „cieknie”, „przesypuje” „świszczy”. W tomie Dzień Liczby Pi wszechobecne istnienie odmieniane jest w pokonywanych na różne sposoby odsłonach śmierci, w próbach jej oswajania, w doraźnych doświadczeniach różnorodnego umierania podmiotu, w mocnych i jednocześnie oszczędnych, przeważnie jednowyrazowych tytułach, takich jak: Skon, Punkty, Spika, Przemoc, Spoina.
II. Jeszcze
„Jeszcze” oznacza zarówno continuum trwania, jak i odnawialność doświadczenia. Kolejne części spektaklu życia budowane z „jeszcze” („jeszcze raz i od nowa”, „jeszcze żyję”, „jeszcze nie umarłem”, „jeszcze piszę”, „jeszcze pamiętam”) są może chwilami nachalne, ale cenne, bo w przestrzeni wiersza ustanawiają także te mniej oczywiste sensy po przekątnej i prowadzą do ważnych odczytań. Dzieje się tak na przykład w pierwszym wierszu Sad, gdzie aliteracyjnie: „ślimaczy się (…) śmierć”. Uważna lektura pozwoli też wyłowić powtarzalność słów-kluczy wyznaczających puls wierszowania, rytmicznych powrotów, poetyckich znaków wodnych i priorytetowych kategorii w tym tomie. Prześledzenie ich trajektorii pokazuje siłę wzajemnego przyciągania i odpychania, przynależności i sojusze, tworzące niekiedy prawdziwe łańcuchy słowne. Są to m. in.: „serce-słowo”, „słowo-ucho”, „ucho-usta”, „usta-ciało”, „ciało-niebo”, „niebo-słońce”, „słońce-złoto”, „złoto-woda”. Autor świadomie przedstawia procesualny charakter tworzenia takich związków i przynależności podmiotu do świata, jak w Tekście źródłowym, gdy czytamy: „(…) Teraz wolę patrzeć / w złote drzewo, na złotego lisa. W złote futro wody”. Nie boi się on ani twierdzeń jednoznacznych i widocznie kłujących: „Każdy wiersz winien być miłosny”, ani spowiedzi przed czytelnikiem: „Wczoraj płakałem, to wszystko” (Twierdza). Jednocześnie w całej tej niezwykłej zwyczajności toczy się podskórny dialog z wierszami innych poetów: z miłosną erotyką Leśmiana, z kulturowym ukorzeniem się Herberta, z konceptualnym wymiarem poezji Różewicza. Można by jeszcze odnaleźć inne przemykające cienie lektur, ale najważniejsza jest logiczna kontynuacja refleksji nad życiem, śmiercią i miłością, utrzymana w konsekwentnej kolorystyce bieli, czerni i czerwieni, która w pierwszych słowach Rzutu: „Gdybym był Bogiem, inaczej bym to urządził”, każe nam powrócić do wielkich, obrazoburczych, romantycznych monologów, by zweryfikować pewniki i niepewności oraz przyszpilić sedno w ostatnim dwuwersie tego utworu: „Gdyby On istniał, nie musielibyśmy oddychać / Gdybym był Bogiem, nie musielibyście kochać”.
Uważna lektura pozwoli też wyłowić powtarzalność słów-kluczy wyznaczających puls wierszowania, rytmicznych powrotów, poetyckich znaków wodnych i priorytetowych kategorii w tym tomie
III. Żywi
Epitet dopełniający dwa pierwsze słowa oznajmienia „Jesteśmy jeszcze” wyznacza konsekwentnie obsesję życia, żywotności, odżywania i przeżywania. Z często przywoływaną bielą (prześcieradło, śnieg, wapno, kości) kontrastowana jest czerwień krwi i cielesnych organów (serce, wątroba, płuca). Choroba jako stan, który w zawieszeniu pozwala doświadczać jeszcze życia, ale prowadzi nas w stronę nieuchronnej śmierci, przypomina o sobie na różne sposoby: „W końcu i moja dusza osłabnie i wsiąknie w ciało” (Droga wewnętrzna).
Prostota wyznań zamkniętych w tym tomie potrafi mocno wybrzmieć w rzewnych litotach, w rozsianych tu i tam pars pro toto, w zgrabnych urzeczowieniach. Niepodważalna wydaje się pojedynczość doświadczenia, wspólnego przecież dla homo sapiens, powtarzalnego zarówno w szeregu dni, jak i we śnie: „serce mocno uderza o materac”, „do ciebie mozoli się moje płuco”, „czekam aż natrętny, czujny mózg osłabnie / i upuści mnie w sen”. Oniryczność (tak jak nieistnienie) nie stanowi jednak tutaj o najważniejszym. Wygrywa konkret – pomidor i jabłko, patyk, telefon, ostatecznie własna, ta a nie inna, twarz, która godzi się na przyznanie do siebie i na wyznanie najprostsze i najmocniejsze: „Kocham cię. Nie dobiegnę bliżej” (Bezkrólewie).
Tom Łukasza Jarosza jest książką o cechach wtajemniczenia, w którym chce się, wraz z jego twórcą, po zdrapaniu pozłotki rzeczy, przekroczyć rzekę, spalić na popiół, przeniknąć burzową chmurę, dotknąć spełnienia i uchylić – choć na chwilę – drzwi niedookreślonego, niedopisanego końca, odgadnąć, co będzie dalej, kiedy skończy się najdłuższa z nocy.