Woda

Wszyscy pamiętali wojnę. Inaczej trudno było istnieć. Wspomnienia zastępowały nam kości, a częściowo i powietrze. Wszyscy jakąś pamiętali, a kiedy w rzadkim międzyczasie rodzili się ci, którzy nie zaznali żadnej, naprawiano to dość szybko. Zazwyczaj dokładnie wówczas, gdy kolejnym dzieciom wyrzynała się uważna i świadoma pamięć – choć niektórzy stwierdzą, że los nie podlega żadnym prawidłom! Wojnę pamiętali więc wszyscy.

Wokół było jeszcze wiele sierot.

Moi rodzice – jedyni, jakich miałam – nie byli moimi prawdziwymi rodzicami i wierzyli, że kiedy zostałem adoptowany, spotkało mnie wielkie szczęście. Nie pomyliłam rodzajów, mówiąc: „zostałem adoptowany”. Tak, zrobili mi coś gorszego, niż mogło wyrządzić osierocone dzieciństwo, głód, ludzka podłość, żebranie i spanie na trawie pod gołym niebem. Zawsze chcieli mieć syna. I nie mówiąc nikomu, że przyjęli pod swój dach dziewczynkę, wychowali mnie jak chłopca.

Niewiele pamiętam z wcześniejszego życia. Tylko ponury budynek z sufitami tak wysokimi, że trudno było je dostrzec. W tym domu panował chłód. Mieszkały tam sieroty – mrowie dzieci, które bały się siebie nawzajem i chowały po kątach, płacząc albo szczerząc niemal zwierzęce kły. Byłam jedną z tych sierot. Pamiętam, że wieczorami przytulałam ucho do ściany i słuchałam, jak korniki wgryzają się w drewno. Mogłam tak przesiedzieć cały długi wieczór. Niektóre dzieci znikały z budynku, ale ciągle pojawiali się nowi mieszkańcy. W półmroku błąkaliśmy się po pokojach. Ktoś ciągle popłakiwał. Niekiedy pojawiały się cienie wdów z miasta, namalowane gęstą czarną farbą na ścianach, i w milczeniu rozpraszały się po pokojach. Głaskały nas po głowach, rozdawały jedzenie, kąpały, cerowały ubrania – i znowu znikały. Któregoś dnia przyszli moi przybrani rodzice i ja też zniknęłam z mrocznego domu. Nikt nie pamiętał, skąd się tam wzięłam ani kim byłam. Sama nie bardzo wiedziałam, kim jestem, więc z łatwością naznaczyli mnie na swojego syna. Dali na imię Lale, co w żaden sposób nie ujawniało płci. Wszystkie dzieci nosiły imiona kwiatów. Roślinom nie odpowiadały miejscowe piaszczyste gleby i trujące mgły, które niemal codziennie spełzały z górskiego grzbietu. Dlatego dorośli zamiast roślin uprawiali nas, dzieci – nazywaliśmy się równie pięknie i przeważnie pokornie milczeliśmy.

Starych ludzi otaczało się u nas szczególnym szacunkiem, ponieważ starość przypadała w udziale nielicznym i niemal na pewno świadczyła o namaszczeniu tego, który ją otrzymywał. Ci starcy opowiadali, że kiedyś w naszych górach olbrzym walczył ze smokiem, a skała, na której żyjemy, to grzbiet skamieniałego smoka powalonego na ziemię. Z kolei kotlina, w której jak w gnieździe tuli się miasto, to smocza szyja, niegdyś ściskana przez potężne dłonie. Taką też nazwę nosi miasto – Smocza Szyja. Prowadziły do niej wszystkie pobliskie drogi, lecz strome jaszczurze boki pokryte skamieniałymi łuskami były przeszkodą nie do pokonania. Smok rozciągał się aż po horyzont, a wędrowcy mogli dostać się do doliny po drugiej stronie góry jedynie przez nasze miasto. Poganiacze wielbłądów płacili nam hojnie za prawo do przejścia wąską, stromą drogą przez Zachodnią Bramę, potem główną ulicą, wytartą przez stulecia wędrówek jak miedziany żyrandol, przez niezliczone podwórza i zejście w dół, przez Wschodnią Bramę, dróżką tak samo wąską i stromą ku jasnej, zacisznej dolinie, gdzie nigdy nie było trujących mgieł, deszcze karmiły żyzne ziemie i obfite ogrody, a podróże mijały bezpiecznie i radośnie. Zejście do doliny przy dobrej pogodzie trwało cały dzień. Wieczorem można było sprowadzić z miasta kolejnych wędrowców, a rankiem wbiec na zbocze i patrzeć, jak nadal schodzą, już mali i śmieszni. Mieszkańcy doliny również płacili Smoczej Szyi daninę za osłanianie przed wrogimi nawałami. Gdyby można było jeść i pić złoto, zapomnielibyśmy o głodzie i pragnieniu. Od wewnątrz nad Zachodnią Bramą, pozłoconą na koszt miasta, na linie grubości mojej ręki wisiały dwa olbrzymie jajka – niby smocze. Gdy byłam mała, lubiłam wybiegać karawanom na spotkanie, by potem wchodzić do miasta, plącząc się między objuczonymi końmi a wielbłądami i przypatrując się dziwnie ubranym cudzoziemskim okupantom. Złota brama pobłyskiwała mętnie, a w skorupce jajka, jeśli zadrzeć głowę i spojrzeć od dołu, widniała mała dziurka. Dotarcie do naszego miasta oznaczało ratunek. Jego mury były mocne i nieprzystępne – o te skały rozbiło się już wiele najazdów, a kolejne były jeszcze przed nami. I mnóstwo kolejnych sierot o kwiatowych imionach. O nasze miasto zawsze toczyły się walki. Było jednocześnie bramą i kluczem, potrzebowali go wszyscy, którzy prowadzili swoje wojska, aby zdobywać nowe ziemie. A my walczyliśmy od zawsze.

Mieliśmy lochy doskonałe. Wieść niosła, że więźniowie na krótko przed śmiercią zaczynali w nich rozmawiać ze swoimi przodkami. Kamienne worki ułożone przez naturę – kilkupoziomowe jaskinie, które zagłębiają się w wilgotne wnętrze ziemi, z kolubryniastymi ścianami i wąziutkimi korytarzami. Absolutnie głuche na jęki czy błagania. Gwarantowały też dobre pieniądze: kiedy pogłoski i poszukiwania sięgały wystarczająco daleko, po niektórych uwięzionych przybywały całe pielgrzymki, przywoziły okup z kosztowności i nie mniej kosztowne obietnice, błagały uniżenie. Czasami dało się dojść do porozumienia – skazańca uwalniano, ale ten zazwyczaj był już niespełna rozumu, zdziczały i nikogo nie poznawał. Z innymi, szczególnie z jeńcami, postępowano na odwrót: przywożono ich z doliny, oferowano wysokie stawki za trzymanie ich w naszych lochach i za to, żeby nawet echo niosące ich imiona nigdy więcej nie zabrzmiało. Najwięcej złota pochłaniało zapomnienie. 

Nie bywałam w dolinie. Droga była daleka, niebezpieczna i zbędna. Nie bywałam. Wyraźnie pamiętam dzień, w którym zaczęłam myśleć o sobie „była” zamiast normalnego „był”. Ja – ona. Ale najpierw trzeba wspomnieć wszystkie nieskończenie nieznośne dni bycia mężczyzną. Chociaż, jeżeli o tym pomyśleć, chłopięca skóra przyniosła mi nieco pożytku: pozwoliła uczyć się czytać i pisać, a później nawet rozwijać stare zwoje w miejskiej bibliotece. Tam próbowałam policzyć wszystkie najazdy i oblężenia, które przetrzymaliśmy, ale okazało się, że było ich znacznie więcej, niż zdołałaby pomieścić moja dziecięca główka. Nie pamiętałam żadnego z nich. Mój ojciec, kiedy się z nim o tym rozmawiało, zawsze twierdził, że ja, jego syn, przeżyłem przynajmniej jeden najazd, ale go nie pamiętam, bo było to zbyt przerażające. I niezmiennie wznosił wzrok ku niebu, w milczeniu dziękując bądź to za moje zbawienie, bądź za moją niepamięć i własne zbawienie, albo za wszystko razem. Był kowalem. Matka z kolei była świetną krawcową, i tylko ona szyła mi ubrania, nawet gdy zaczęła ślepnąć. Nikt inny nie zrobiłby tego bez zbędnych pytań. Mówiła do mnie „mój rumiany synku”, gładziła po przystrzyżonej głowie i chudych, smagłych policzkach, a za plecami mówiła ojcu, że boi się moich diabelskich zielonych oczu.

Wszyscy chłopcy musieli pracować od dziesiątego roku życia. W ten sposób opanowywali fach i zarabiali kilka miedziaków na utrzymanie rodzin. Dziewczęta uczono szyć i haftować, ale moja matka nigdy by mnie tego nie nauczyła. Rodzice mieli nadzieję, że zacznę pracować z ojcem w kuźni, ale okazałam się – okazałem się – za słaba. Na swojego pomocnika wziął mnie nasz sąsiad, nosiwoda. Był dobrym człowiekiem; uważał mnie za chuderlawego chłopca i nie obciążał zbytnio pracą. A ta, trzeba przyznać, była nawet zaszczytna: woda miała dla nas wielką wartość. Czasem padało, ale cała życiodajna woda natychmiast spływała strumieniami w dolinę. Tam – ku naszej zazdrości – rozkwitało życie. Kiedyś powiedziałam – powiedziałem – rodzicom, że dobrze byłoby zejść i żyć w dolinie, ale potem wybuchła kłótnia: mieszkaliśmy w dumnym mieście i za nic nie zamienilibyśmy położenia u niebiańskich bram na jakieś tam dwa urodzaje na rok. Odtąd, trzymając język za zębami, pracowałam – pracowałem – w milczeniu.

Mieliśmy tylko dwie studnie, święte i płytkie. Jak wyjaśnił mi stary nosiwoda, woda po deszczach gromadziła się między warstwami gleby i nawadniała je. Przewidując długą suszę, studnie zasalały się. Potem woda zalegała na dnie, a ludzie wyciągali wiadra do połowy napełnione piaskiem. I nawet w najlepszych czasach woda z tych dwu studni nie była tak czysta i smaczna jak z jeziora Kamienne Oko, położonego dwie godziny jazdy od Wschodniej Bramy. Jest przepastne, zawsze pełne krystalicznie czystej wody i wyżłobione w morenie, jakby odcisnął w niej palec olbrzym duszący smoka. Dla wody wybieraliśmy się w podróż trzy razy w tygodniu. Droga do studni była ciężka, nasza praca – godna szacunku, a woda – droga. Ludzie jednak chętnie za nią płacili, a oprócz tego wciskali mi w ręce domowe wypieki, czasem też zbędne grosze. Naszym głównym zadaniem było napełnić wodą beczkę wysokości człowieka, która zachowała się w tajnej jaskini – aby był zapas na wypadek kolejnego oblężenia. W tej samej jaskini znajdował się arsenał, a dzieci bez konkretnego zajęcia musiały pracować też tam: liczyć i składować w kątach kule armatnie wyciosane z kamienia, łatać kotły na smołę, ostrzyć groty strzał, wypełniając nimi skrzynie.

Starsze dzieci nie pracowały z nami – zamiast tego ćwiczyły się w używaniu broni. Chciały jak najszybciej dorosnąć, tak jak my.

Jeśli po pracy zostawało trochę czasu, pozwalano nam się bawić. Gier nie było jednak zbyt wiele. Często marzyłam – marzyłem – o krainach, w których jest dużo miejsca, by swobodnie biegać i gdzie rosną prawdziwe potężne drzewa, na które można się wspinać. Ci, którzy dorastali na naszym wzgórzu, ledwo wiązali koniec z końcem. Moi przyjaciele – większość z nich pracowała ze swoimi rodzicami na skromnych działkach żyznej ziemi, położonych na skalnych tarasach – byli wieczorem zbyt zmęczeni, by biegać wąskimi, ryzykownymi ścieżkami. Razem z chłopcami rzucaliśmy kolorowymi kamieniami w plac między świętymi studniami albo ćwiczyliśmy strzelanie z procy czy z łuków domowej roboty. Łuki nie były wcale niegroźne. Pewnego dnia mój przyjaciel przypadkowo zastrzelił kozę sąsiadów, a potem długo wspominaliśmy (z mieszanką wesołości i strachu), jak sąsiadka lamentowała i jak mu się dostało w domu. Zawsze czułam, że coś jest ze mną nie tak, dlatego trzymałam się na dystans, dzięki czemu udało mi się uniknąć zarówno przedwczesnej demaskacji, jak i nawiązania naprawdę bliskich przyjaźni. Miałam jednak własną zabawę, rzadką, a przez to cenną. W zaroślach pod wschodnim murem cmentarza znajdowała się kotlinka, która po silnej ulewie zamieniała się w niewielki staw. Kiedy mocno padało, biegłam na oślep – biegłem – czym dalej, aż mgła nad wilgotnymi klifami pochłonęła szlaki i wgryzła się w oczy; po zdjęciu ubrań kąpałam się tam, to znaczy kąpałem, dopóki nie zaczynały się skurcze mięśni. Po dniu lub dwóch staw znikał, jakby uciekł w dolinę, skąd płynęły karawany. Eskortowałam – eskortowałem – je spojrzeniem, aż zamieniały się w rozrzucone koraliki małych naszyjników. 

Zamarzyło mi się kiedyś, żeby pokazać swoje jezioro przyjaciołom i tego samego dnia „ja-on” zamienił się w „ja-ona”.



Kateryna Kałytko (ur. 1982) – ukraińska poetka, prozaiczka i tłumaczka literatury bośniackiej. Pochodzi z Winnicy. Wydała zbiory poetyckie: Posibnyk zi stworennia switu (1999), Sjohodnisznie zawtrasznie (2001), Portretuwannia asfaltu (2004), Diałohy z Odissejem (2005), Sezon sztormiw (2013), Katiwnia. Wynohradnyk. Dim (2014), Bunar (2018), Nichto nas tut ne znaje, i my – nikoho (2019) oraz prozatorskie: M.isterija (2007) i Zemla Zahublenych, abo Maleńki straszni kazky (2017). Laureatka licznych nagród literackich. W 2017 roku zdobyła nagrodę literacką im. Josepha Conrada oraz nagrodę Książka Roku BBC za zbiór prozy Zemla Zahublenych abo mali straszni kazky. W 2019 roku otrzymała Nagrodę Miasta Literatury UNESCO. W 2021 roku została nominowana do Nagrody Literackiej Europejski Poeta Wolności 2022. Należy do ukraińskiego PEN Clubu.

Iwona Boruszkowska (ur. 1982) – tłumaczka literatury ukraińskiej