Zawrzeć esencję czterystustronicowej powieści w minimalistycznej okładce – to ryzykowne wyzwanie. A zrobić to niemal bezwiednie, decydując się na prosty typograficzny projekt – kwestia albo przypadku, albo wyjątkowej intuicji. Jak inaczej nazwać gest projektanta, Przemka Dębowskiego, który pozwolił wybrzmieć trzem słowom: „Mikołaj Łoziński Stramer”, tym samym częściowo realizując założenia autora powieści, czyli przywrócenie tego, co nieodwracalnie zdegradowane, odzyskanie tożsamości dla tych, którym ona przysługuje? Jeśli zadziałać jeszcze skrupulatniej, wydestylować kwintesencję tej powieści w jednym słowie, to byłoby nim „prze-chowanie”. Wypowiedziane w całości zapowiada triumf pamięci, lecz rozłożone na czynniki pierwsze – ujawnia swój niepokojący rdzeń, w którym zawiera się odwieczna kondycja Żydów: nie ma przechowania bez chowania; przetrwanie nie jest możliwe bez ucieczki.

Dla tych, którzy śledzą dokumentalistyczną karierę rodziny Łozińskich i mają w pamięci chociażby nagrodzoną Paszportem „Polityki” poprzedniczkę Stramera – powieść Książka – oczywista będzie autobiograficzna inspiracja pisarza. W swoich intencjach wykracza on jednak daleko poza próbę zachowania pamięci o dawnym nazwisku dziadka. Opowieść o nieortodoksyjnej, wielodzietnej rodzinie polskich Żydów z Tarnowa rozpisuje na całe spektrum wątków i postaci naznaczonych piętnem kolejnych dekad XX wieku. W krańcowych punktach sięga nawet końcówki XIX wieku z jednej strony i wczesnego PRL-u z drugiej. Tak rozległa perspektywa czasowa już na wstępie sytuuje dzieło Łozińskiego na półce z oznaczeniem „saga rodzinna”. Z pożytkiem dla autora czy ze szkodą – okaże się nieco później.

Łoziński rozpisuje opowieść na całe spektrum wątków i postaci naznaczonych piętnem kolejnych dekad XX wieku.

Jedno można zauważyć już na wstępie – skierowanie opowieści na takie genologiczne tory musi być podyktowane wiarą, że bohaterowie będą naturalnym spoiwem całości, że mają coś istotnego do powiedzenia i ostatecznie – że czytelnikom po prostu będzie na nich zależeć. Łoziński wydaje się jednak nadmiernie ufać prawom, które zapewniają oglądalność wielosezonowym serialom. Co parę stron pojawia się cezura oddzielająca kolejne odcinki i jednocześnie zmieniająca perspektywę nadawczą: w jednej chwili śledzimy wydarzenia oczami dziecka, w następnej – ojca rodziny, zaraz później – matki czy najstarszej siostry. Gdyby nie każdorazowe przywołanie imion kolejnych Stramerów w nagłówkach, więź z takim tokiem narracji mogłaby szybko się rozluźnić. Serialowe poszatkowanie nastawione na efekt nie funkcjonuje najlepiej w literackim medium. W konsekwencji przywiązanie do postaci działa w Stramerze co najwyżej na zasadzie przyzwyczajenia, obycia ze schematem, nie zaś rzeczywistej fascynacji. (Niech „schemat” będzie moją strzelbą Czechowa, w tej recenzji wystrzeli jeszcze nie raz).

Wystarczy szybka przebieżka po tekście z tyłu okładki, aby zorientować się, że będziemy mieć do czynienia z realizacją gatunku tyleż skonwencjonalizowanego, co dającego szereg możliwości reinterpretacyjnych, otwierającego drzwi ku autorskiemu przeobrażeniu omszałych norm. Adam Zagajewski pisze w blurbie, że ta historia jest „skazana na nieuleczalny smutek i wiadome zakończenie”. Tym większa powinna być pokusa, żeby narzucającą się formę przearanżować, rozbić w proch i zatriumfować nowatorskim podejściem do gatunku sagi rodzinnej. O ile szlachetna intencja przechowania niknącej tożsamości jak najbardziej się spełnia, to nie można powiedzieć, że forma za nią nadąża.

W wielu miejscach długie (co szczerze aprobuję) godziny spędzone w archiwach przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. Tło, zarysowane zamaszyście, podparte dokumentami i rozmowami ze świadkami epoki, wcale nie wypada wyjątkowo oszałamiająco. Czytając takie fragmenty jak niżej cytowany, nie mam przed oczami Tarnowa lat trzydziestych, lecz autora powieści przysypanego stosami akt, głowiącego się, jak wpleść w narrację kolejne wydarzenia historyczne:

I porozmawiają o tym co zwykle, ale tak żeby nie zahaczyć o ich związek i się nie pokłócić. Jakiś bezpieczny temat. (…) Kryzys w kraju: aresztowania przedwyborcze, łamanie prawa przez rząd pułkowników i dyktatora Piłsudskiego. Pobicie i aresztowanie przywódcy tarnowskich socjalistów, Adama Ciołkosza.

Czy można by uznać to za przywilej autora podejmującego historyczny temat? Przecież historia jest równie ważnym bohaterem co sami Stramerowie; jak zatem inaczej niż grubymi nićmi zaszyć luki między wątkami? Niech za odpowiedź posłuży fragment prozy Macieja Zaremby Bielawskiego. W Domu z dwiema wieżami poddaje równie poważne tło dziejowe takiej kompresji, że cały jego ogrom jest w stanie zmieścić w jednym prostym przedmiocie:

ten, który był najgrzeczniejszy, prowadzi marsz – trzy okrążenia wokół stołu. Nagroda zwycięzcy to przywilej noszenia czapki taty podczas tej parady. Ten zaszczyt liczy się podwójnie, ponieważ czapka jest zakazana: to rogatywka, nad daszkiem ma orła w koronie. Polscy żołnierze mają teraz czapki bez rogów, orły bez korony. Czapki okrągłe jak patelnie, choć nie tak wielkie jak sowieckie.

U Zaremby Bielawskiego tło społeczno-polityczne tworzy organiczną symbiozę ze snutą opowieścią. Narracja Stramera wydaje się zaś niewolniczo spleciona z postępującym czasem akcji, marnując szansę, by stać się manifestem bohaterów emancypujących się z trybów Historii. Refleksja historiozoficzna autora ogranicza się bowiem do spekulacji w rodzaju: „A w jaką stronę poszłoby wszystko, gdyby nie urodzili się Hitler i Stalin, te dwa filary współczesnego świata?”.

Skoro Łoziński skupia swoją narracyjną soczewkę na jednej rodzinie, oczekiwałoby się konkretnej, odświeżającej metody w jej ukazaniu. Szkoda tylko, że ze wszystkich możliwych konceptów autor wybiera ten najprostszy, eksplorując schematyczne figury przyswojone przez literaturę lata temu. Rozpoznanie każdego członka familii oraz bohaterów satelitarnych wobec Stramerów jest proste, jeśli zna się odpowiadające im emblematy, a trudno ich nie znać, bo cyklicznie pojawiają się w tekstach kultury. Tak oto obok żydowskiej matki na scenę wstępuje idealizowany ojciec rodziny, a dorastające dzieci (koniecznie w duchu klasycznego coming of age, z obligatoryjnymi spojrzeniami w dekolty dojrzewających dziewcząt) są karcone przez polskiego nauczyciela (a jakże – bijącego uczniów po rękach) i wyśmiewane za swoją żydowskość przez rówieśników (nie muszę już chyba wspominać, że lubują się oni w obraźliwych rymowankach?).

Skoro Łoziński skupia swoją narracyjną soczewkę na jednej rodzinie, oczekiwałoby się konkretnej, odświeżającej metody w jej ukazaniu.

Próbuję zrzucić wszelkie uproszczenia na karb uniwersalnej wizji wielonarodowego społeczeństwa, którą Łoziński próbuje skonkretyzować, ale i taka argumentacja ma swój rewers, ponieważ ujednolicenie w Stramerowskim wydaniu nie może się obyć bez rażącej mitologizacji. Nie tylko wynosi się tu w dziedzinę heroizmu wspomniane figury ojca i matki, ale też powołuje do życia takich quasi-jurodiwych jak Mejer Niemowa – „król tarnowskich żebraków”, który automatycznie wchodzi w poczet Żydów-symboli, krocząc ręka w rękę z Jankielem, Mendlem Gdańskim czy Meirem Ezofowiczem. Atrakcyjność takich postaci, która działałaby w świadomym nagromadzeniu – jak w doprowadzającym przeróżne konwencje aż do ich granic Tangu śmierci Jurija Wynnyczuka – urasta co najwyżej do rangi (niepotrzebnego?) urozmaicenia w narracji dążącej do absolutnego realizmu.

W czym tkwi zatem przyczyna, wedle której Justyna Sobolewska orzeka w „Polityce”, że „Łozińskiemu udało się napisać powieść, której nie chcemy kończyć, chcemy być dalej w świecie Stramerów”, a Kamila Czaja na łamach „artPAPIERU” zwraca uwagę na „epicki rozmach, przejawiający się (…) w stylu pisania”? Odnoszę wrażenie, że Łoziński niezwykle sprawnie posługuje się poetyką tyleż efektowną, co bezpieczną – stylem, który niejednokrotnie przynosił wysokie laury polskim pisarkom i pisarzom, ale dziś już nieco przykurzonym. Czy za jego sprawą można dostąpić całkowitej immersji? Na pewno można. A utożsamić go z epickim rozmachem? Również to jestem w stanie sobie wyobrazić. Mowa o metodzie krótkich zdań puentujących przeżycia postaci bon motami w stylu późnego Wiesława Myśliwskiego; poetyce naiwności, zgodnie z którą „bohaterowie nie wiedzą, co ich czeka, my wiemy aż za dobrze” (to znów blurb Zagajewskiego); kompozycji operującej niewielkimi rozdziałami, akapitami i zdaniami, nie dającymi czasu na znudzenie; wreszcie o przyjmowaniu w niektórych miejscach perspektywy dziecka, pociągającej swoim skupieniem na małostkach, nie na wielkiej Historii. W takich momentach chciałoby się rozwinięcia historiozoficznej dekonstrukcji, negacji tradycyjnych narracji, nawet pójścia w potencjalnie odkrywczą przesadę. To szansa na przełamanie impasu zapisanej wielkimi zgłoskami moralnie zero-jedynkowej, narodowej opowieści. Ale Łoziński nie myśli zbaczać z kursu wyznaczonego przez przemożną potrzebę rozpisania fabuły na łatwo przyswajalne wątki. W pierwszym odruchu łatwo zachłysnąć się sprawnością w realizacji tego celu, ale wystarczy dłuższa obserwacja, żeby zorientować się, że frazę Łozińskiego (niech moja strzelba Czechowa wystrzeli po raz ostatni) fundują schematyczne mechanizmy dobrze naoliwionej potransformacyjnej prozy – wyzbytej słyszalnych zgrzytów i niemogącej wkręcić się w głębsze pokłady świadomości.

Przybierając na chwilę perspektywę meta, rozważyłbym jeszcze jeden aspekt towarzyszący mojej lekturze. Naszą relację krytyk-książka określiłbym najpewniej zwrotem: „to skomplikowane”. Mimo wszelkich uwag nie powiedziałbym bowiem, że powieśćpozostawiła mnie zupełnie obojętnym. Problem w tym, że moje zainteresowanie Stramerem rozkłada się chyba nie w takich proporcjach, jakich oczekiwałby autor. Choć pozbawiona idiosynkratycznego pierwiastka dykcja Łozińskiego nie jest w stanie rozedrgać moich czytelniczych emocji, to równolegle pobudza rejestr świadomości odpowiedzialny za zajmowanie się wszystkim wokół, tylko nie samym przedmiotem sprawy. W ten sposób moje myśli wędrowały od losów (mimo wszystko fikcyjnej) tarnowskiej rodziny, przez (mimo wszystko realną) aprobatę części krytyki oraz (jak najbardziej realne) kolejki po autografy i rozentuzjazmowane głosy tzw. „zwykłych” czytelników na spotkaniach autorskich – a więc moje myśli przebyły tę długą drogę, by w końcu zatrzymać się na pytaniach, jak sądzę, najbardziej w całej sprawie interesujących.

W pierwszej kolejności pytam mianowicie o status literatury środka. Pytam o kryteria, wedle których nowy Łoziński stawiany jest obok Macieja Zaremby Bielawskiego na zasadach braterstwa, nie różnicy. O to, czy nie byłoby od rzeczy – dla dobra samej recepcji – stawianie Stramera raczej w szeregu z tekstami Jakuba Małeckiego, Joanny Bator, Szczepana Twardocha (choć najtrafniej byłoby wyjść poza grunt narodowy i ramy czasowe ostatnich kilku lat, przywołując Gordanę Kuić i jej Zapach deszczu na Bałkanach). O rolę nagród literackich w przekraczaniu ram „środkowości”. W końcu: czy (i jak długo jeszcze) nazywanie rzeczy po imieniu (a imię jego Literatura Środka) będzie utożsamiane z wyrokiem, banicją, ostracyzmem?

W pierwszej kolejności pytam o status literatury środka.

Być może Łoziński obrywa właśnie rykoszetem za wieloletnie, nieprzystające do rzeczywistości rozstawianie akcentów w krytyce literackiej – pod powierzchnią aktualnych recenzji wciąż pobrzmiewa argument „to dobre dzieło, jak na polskie realia”, a jeśli już pojawia się negatywna ocena, to zbyt często bywa na siłę łagodzona banalnymi kontrargumentami. Przyjmując taką perspektywę aksjologiczną, nie tylko wypacza się kryteria oceny, ale i szkodzi samym autorkom i autorom. W ten sposób recenzje z „Polityki” czy „Przekroju” (czasopism obdarzonych przecież pewną dozą zaufania co do ich rzetelności, poczytnych i skierowanych do świadomych uczestników kultury) kształtują opinię rzeszy czytelników opartą na niewłaściwych przesłankach. Stramera należałoby oceniać – zgodnie z obraną przezeń estetyką czy przynależnością gatunkową – jako całkiem udanego przedstawiciela literatury środka. Tymczasem powieść Łozińskiego staje w szranki z rzeczami na dużo wyższym poziomie, a nawet zwycięża takie plebiscyty, jak podsumowanie roku czasopisma „Książki”.

Całokształt recepcji każe ujmować Stramera w ramy, do których sam autor może nie mieć ambicji równać. Nie jest przecież grzechem pisać dla nieelitarnych czytelników. Tymczasem, podczas gdy w centrum trwa dyskusja pod tytułem „wybitne czy arcydzielne”, na dalekich antypodach rozgrywa się to, co stanowi o istocie książki. Czy zamiast ogłaszać kolejne literackie objawienie, nie byłoby rozsądniej zwrócić się ku rzeczom przystającym do rzeczywistości? – oto intermedialna saga rodziny Stramerów-Łozińskich, zainicjowana filmografiami ojca – Marcela – oraz starszego brata Mikołaja – Pawła – zostaje uzupełniona o nowy, powieściowy dokument, a na tarnowskim spotkaniu promującym Stramera Marcel Łoziński mówi do syna: „dziękuję ci za tę książkę, przywróciłeś mi rodzinę”.


Mikołaj ŁozińskiStramer,
Wydawnictwo Literackie, 2019, ss. 440.



Igor Kierkosz (ur. 1996) – ukończył studia na poznańskiej polonistyce licencjatem o idiolekcie Michała Witkowskiego. Obecnie studiuje w Warszawie, gdzie zajmuje się literackimi świadectwami stosunków polsko-ukraińskich. Miłośnik literatury współczesnej oraz entuzjasta filmu. W wolnym czasie pisze o tym, co go interesuje w kulturze i tworzy muzykę. Publikował w „artPapierze” oraz na portalu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, zamekczyta.pl.