Informacja, że Ziemowit Szczerek wyda kryminał w Znaku, wzbudziła we mnie lekki niepokój. Była to bowiem zapowiedź podwójnej emigracji: z ugruntowanej pozycji podróżnika-eseisty oraz spod zaufanych skrzydeł wydawnictwa Czarne. Współczesna polska literatura zna co prawda udane próby twórczej wolty (Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, Inni ludzie Doroty Masłowskiej), ale droga poza gatunkową strefę komfortu częściej przecina się z drogą ku spektakularnej porażce (Wieloryby i ćmy Szczepana Twardocha, Krivoklat Jacka Dehnela). Szczerkowa transgresja w stronę popularnej formy zdaje się jednak głębiej umotywowana. Wystarczy przypomnieć sobie, że w 2013 roku pisarz opublikował eseizującą Rzeczpospolitą zwycięską. Alternatywną historię Polski, której Cham z kulą w głowie jest nieformalnym uzupełnieniem. Sam autor podczas promocji nowej książki powtarzał natomiast, że od dawna ciągnęło go do napisania kryminału w stylu noir. W jakim stopniu mamy do czynienia z faktyczną realizacją założeń gatunku?

Już szybka przebieżka po pierwszych zdaniach powieści pokazuje, że to nie do końca trafione pytanie. Jeżeli Szczerek pisze kryminał, to nie dlatego, żeby naśladować Marka Krajewskiego czy przywołać ducha Leopolda Tyrmanda (choć i to przy okazji się udaje). Cham z kulą w głowie jest raczej – i przede wszystkim – kolejnym etapem środkowoeuropejskiej odysei pisarza, który nawet nie próbuje udawać, że Polska nie jest jego wielką obsesją. O ile wątek detektywistyczny z tajemniczym Kubą Hieroglifem, mordującym dawnych politycznych prominentów, organizuje oś fabularną, to rzeczywista treść książki zawiera się w misternie i rzetelnie obmyślonym tle społeczno-politycznym. Mówiąc ściślej: w historii alternatywnej, wedle której druga wojna światowa skończyła się w 1939 roku wraz z przypadkową śmiercią Hitlera, a Polska nie dość, że nie doświadczyła komunizmu, to jeszcze dorobiła się karaibskiej kolonii. Skoro jednak Szczerek od razu zrzeka się zapowiedzi prostej rozrywki na rzecz odważnie kreślonego political fiction, to staje przed dużo ambitniejszym wyzwaniem prozatorskim, niż sugeruje okładka. Można by się spodziewać, że efekt będzie co najmniej spektakularny.

Cham z kulą” w głowie jest kolejnym etapem środkowoeuropejskiej odysei pisarza, który nawet nie próbuje udawać, że Polska nie jest jego wielką obsesją

Tymczasem zuchwałość Chama… to zuchwałość zawodowego akrobaty, który potrafiłby kroczyć na linie z zawiązanymi oczami, ale zdejmuje opaskę i korzysta z dodatkowej asekuracji. Być może jest jakaś metoda w kurczowym trzymaniu się projektu oswojonego już od zarania pisarskiej kariery, a później wyuczonego niemal na pamięć – nie tylko za sprawą Rzeczpospolitej zwycięskiej, ale i Międzymorza czy Siwego dymu. Sięgając po wielokrotnie przemyślane motywy, Szczerek legitymizuje swoją hipotetyczną wizję historii. Mówimy zresztą o pisarzu, który na facebookowym wallu dzieli się nie zdjęciami posiłków, tylko wygrzebanymi z sieci przedwojennymi mapami albo kolejnymi teoriami dotyczącymi historii Europy Środkowej. Geopolityczne dywagacje z reportaży i z fejsowych wpisów są na tyle zinternalizowane przez Szczerka-pisarza, że zaczynają naturalnie przechodzić w powieściową narrację. Kiedy więc czytam w Chamie… o kształcie autorytarno-konserwatywnego państwa, to wierzę, że mogłoby w istocie tak wyglądać, gdyby tylko spełniła się Szczerkowa alternatywa i Rydzowi-Śmigłemu przyszłyby na pomoc Anglia i Francja. Albo że w Małopolsce Wschodniej w najlepsze trwałby teraz konflikt z Ukraińcami.

Fascynacje i obsesje autora wywodzą się z palącej – choć wciąż w dyskursie publicznym zaniemówionej – potrzeby zrozumienia specyfiki polskiej myśli nacjonalistycznej i buzującej niepokojącym żarem roszczeniowości. W Chamie… podskórną obecność tych kwestii zaznacza się na każdym kroku, czasem dość dosłownie. Czy nie tym bowiem jest ukraińska kula w głowie głównego bohatera, Karego? Albo marzenie o ekspansji zermatyzmu – „państwowo uświęconej ideologii” (s. 28) czy też jej wynalazca, Stanisław Szukalski, nieustannie wplątywany w kolejne wątki powieści, a w rzeczywistości znany nie tylko z niezwykłej artystycznej wyobraźni, lecz także z antysemickich poglądów. Postać detektywa Karego jest konstruowany w taki sposób, żeby polskie kompleksy, pragnienia i lęki eksponować – zazwyczaj nie w męczących monologach, tylko poprzez relacje z innymi postaciami, poprzez komentarze do tła politycznego czy kreślone mimochodem opisy nastrojów społecznych.

Czytaj także:
Magdalena Heydel
o esejach W. G. Sebalda

Jako naczelnemu kontestatorowi Karemu przypada miano zdrajcy – figury arcypolskiej, bo fundamentalnej dla wspieranego też przez obecny rząd dyskursu historycznego. W tym sensie Szczerek jest politycznie doraźny. Cham… to przede wszystkim (w sposób oczywisty i niepróbujący się kamuflować) komentarz do długiego trwania nastrojów nacjonalistycznych – w powieściowym świecie tlących się nieustannym płomieniem, a w rzeczywistości niespełnionych przez XX-wieczną wojnę i okupację, powracających po latach z mocą resentymentu. Spod transparentnego woalu kryminalnej konwencji i daleko posuniętej fikcjonalności uderza widok znajomej twarzy tej, jak by nie było, antyutopijnej wizji. A wszystko to w kraju, którego jak najbardziej realny prezydent mówi otwarcie, że zadaniem historiografii jest ustalanie, kto jest bohaterem, a kto zdrajcą.

Szczerek tym różni się od reszty lewicowo zorientowanego środowiska literackiego, że eksploruje wizje przeciwnego obozu, zamiast z góry je wyśmiewać. Nie ogranicza się do prostego pastiszu spod znaku Rafała Ziemkiewicza – wyjątkowo popularnego na prawicy schematu political fiction, w którym Polska wychodzi obronną ręką z XX-wiecznej zawieruchy. W sposobie kreacji świata Chama… jest niecyniczny rodzaj powagi, nawet mimo gatunkowej letniości kryminału. Szczerek sprawdza, w którą stronę poszłaby nasza rzeczywistość, gdyby spełniła się przedwojenna endecka, mocarstwowa obietnica.

Szczerek tym różni się od reszty lewicowo zorientowanego środowiska literackiego, że eksploruje wizje przeciwnego obozu, zamiast z góry je wyśmiewać

Hipoteza alternatywnego świata postkolonialnej Polski jest posunięta na tyle daleko, że normą są takie towary w sklepie, jak „tradycyjny rum polski” z palmą na etykiecie czy „kawa nowopolska” (s. 341), „bo od kiedy Polska w końcu pozyskała tę wymarzoną i wyśnioną kolonię, prawie każdy byle sklep spożywczy nazywał się szumnie «kolonialny». Ale poza tym – to samo. Ci chłopi w nieśmiertelnych kapotach i Żydzi w równie nieśmiertelnych chałatach, te powykrzywiane buty stąpające po bruku, błocie i asfalcie” (s. 125). Jeśli coś ze snucia alternatywnej wizji Polski wynika, to na pewno to, że – jakkolwiek alternatywną by nie była i jakichkolwiek obietnic własnej wielkości by nie spełniła – wciąż pozostałaby tą samą przykurzoną rzeczywistością trawioną tymi samymi problemami.

Książka Szczerka jest bowiem opowieścią o miejscu w centrum Europy, w którym to nie konkretne koleje historii zaważyły na mentalności i przyszłości kraju. Nie one, lecz wiecznie trwałe nacjonalistyczne uprzedzenia i wyższościowe ambicje, przy jednoczesnym prowincjonalnym usytuowaniu względem Zachodu. Opowieścią o miejscu, w którym – gdy tylko powstają warunki do dokonania usprawiedliwionej zbrodni – pragmatycznie się je wykorzystuje, zgodnie z opacznie pojmowaną racją stanu albo w efekcie nieracjonalnych lęków. „Wszyscy się bali. (…) Co jakiś czas strach formował się w paranoiczne społeczne uprzedzenia” (s. 303). Antagonista Hieroglif jest tu figurą kozła ofiarnego, na którego mogą paść oskarżenia przy okazji każdej właściwie zbrodni. Na Hieroglifa, czyli równie dobrze na Żydów, na UPA, na lewaków, faszystów, Ruskich i Niemców, na sąsiada albo na przyjaciela. Efekt? Mimo że Hitler łamie sobie kark w 1939 roku, Żydzi wyjeżdżają z Polski tak samo, jak to robili po II wojnie światowej, a sami Polacy w Chamie… nie chcą za bardzo wnikać w przyczyny tych masowych emigracji.

Czytaj także:
Ziemowit Szczerek
o Pastach i skitach
Sławomira Shutego

Łatwo można się zorientować, że Szczerek – zamiast bazować na efektownym koncepcie kreacji doprowadzonej do granic absurdu – buduje po prostu bardziej wyrazisty wariant realnej historii. Nawet budząca konsternację wizja Polski jako kolonizatora ma umocowanie w rzeczywistości. Tyle tylko, że w powieści to karaibskie San Fernando zastępuje uciskaną pańskim butem XX-wieczną Ukrainę. Zasada pozostaje jednak ta sama. Chaty na skolonizowanej wyspie płoną tym samym ogniem, którym płonęły Kresy w następstwie buntów tamtejszej ludności przeciwko polskim właścicielom ziemskim, a „rum polski” zaczyna brzmieć dla bohaterów powieści równie swojsko co dla nas „ruskie pierogi”.

Jakkolwiek poważnie nie brzmiałyby moje dociekania o ideach napędzających Chama…, to najsilniej do głosu dochodzi jego humorystyczny charakter, utrzymujący w ryzach cały zestaw Szczerkowych przemyśleń, wizji i komentarzy. Nie jestem jednak pewien, czy ironia służy tej prozie. Począwszy od Karego, a na całej oprawie kończąc, stopniowo poznajemy świat ujęty w ogromny nawias konwencji: „masz – jak zwykle – kaca, jak to rasowy detektyw z powieści noir, i masz wszystko gdzieś” (s. 247), „jakiś wyjątkowo zimny ten wrzesień. Ciemny i deszczowy. W sam raz do opowieści noir” (s. 251), „Kary uchropawia sobie głos dla lepszego efektu (…) bo przecież tak właściwie powinien brzmieć rasowy detektyw z powieści noir” (s. 318). Szczerek przejmuje blazę swojego bohatera, jego dystans i ironię, a to zawsze odsuwa odpowiedzialność za tekst na dalszy plan i stanowi zresztą problem polskiej prozy. Przyjęcie zasady, że ironista nie musi stosować się do prawideł gatunku, jest wygodnym wyjściem usprawiedliwiającym nieporadność odgrywanych schematów znanych z klasycznej już prozy Leopolda Tyrmanda, ale też nowszych książek Szczepana Twardocha.

Główną atrakcją wcześniejszej twórczości Szczerka były z ducha eseistyczne rozważania hipotetycznych scenariuszy i rzeczywistych torów, po których krążyła i krąży polska wyobraźnia polityczna. W Chamie… tego typu hipotezy, z uwagi na obrany gatunek i wspomniany dystans, siłą rzeczy schodzą na dalszy plan, przez co nie wydają się spełnione. Wraz z wątkiem kryminalnym nawzajem nie pozwalają sobie rozkwitnąć. Przywiązanie do fantazmatycznych rozważań każe Szczerkowi w kolejnych retardacjach konsekwentnie zatrzymywać postęp fabuły. W takich fragmentach pojedynczy akapit potrafi bardzo dobitnie zaświadczyć o tym, że autor – owszem, bardzo drobiazgowo – rozpisał sobie społeczno-kulturowe tło i jeszcze przed wyłożeniem fabuły miał w głowie poustawiane polityczne pionki. Jednocześnie jednak ten sam krótki akapit stanowi niemałe wyzwanie dla czytelnika, który zmuszony jest nadążyć za potokiem postaci i alternatywnych wydarzeń: 

(…) nie wpadnijcie w ręce policji. A już, broń Boże, w ręce osowców. Oddziałów Obronno-Szturmowych, okrytych ponurą sławą OOS-ów, partyjno-rządowej armii, zlikwidowanej za krótkich rządów liberałów i chadeków i zdemonizowanej przez nich do diabelskiego poziomu. A później, po «restytucji władzy narodu», jak gdyby nigdy nic, wskrzeszonej przez Snardza. I oddanych pod zarząd Byczej Głowie. (s. 128)

Konia z rzędem temu, kto nadąży za chronologią przedakcji na tyle, żeby cieszyć się kryminalną osnową powieści. Zresztą nawet ci najbystrzejsi czytelnicy, dla których nie będzie to problemem, szybko zdadzą sobie sprawę, że – wbrew zasadom kryminału – wątek zbrodni niebezpiecznie osuwa się na dalszy plan, przeplatając się z faktycznym tłem – tym politycznym. W efekcie wciąż nie wiem, która z płaszczyzn powieści powinna mnie bardziej zajmować. Obie noszą na sobie piętno pretekstowości.

Z tego względu trudno jednoznacznie ocenić projekt politycznego kryminału od Ziemowita Szczerka. Wydanie Chama… to karkołomny gest przyjęcia gatunkowej konwencji i jednocześnie wyjścia poza sztampowość popularnych w Polsce kryminałów. Nie sposób pominąć z jednej strony światotwórczej sprawności, a z drugiej – towarzyszącej mu ironicznej blazy. Jednocześnie na wieść o tym, że powieść rozwinie się w pełnoprawną trylogię, czuję się bardziej zaintrygowany niż zrezygnowany. Co więcej, Szczerek wyraźnie lubi nie tylko swojego bohatera-zdrajcę, ale też tę nieidealną, przykurzoną Polskę – co daje nadzieję na ominięcie w kolejnych odsłonach trylogii zarówno grzechów powieści seryjnych, jak i światopoglądowego zacietrzewienia political fiction.



Igor Kierkosz (ur. 1996) – ukończył studia na poznańskiej polonistyce licencjatem o idiolekcie Michała Witkowskiego. Obecnie studiuje w Warszawie, gdzie zajmuje się literackimi świadectwami stosunków polsko-ukraińskich. Miłośnik literatury współczesnej oraz entuzjasta filmu. W wolnym czasie pisze o tym, co go interesuje w kulturze i tworzy muzykę. Publikował w „artPapierze” oraz na portalu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, zamekczyta.pl.