Przedstawiamy fragment autobiograficznej powieści Jerzego Kocha pod roboczym tytułem Reisefieber.

***

Dawniej nie zastanawiałem się, skąd moja babcia tak dobrze zna rosyjski. Mama nic a nic, ale babcia – świetnie. Do języków trzeba mieć słuch. Mama go nie miała, z kolei jej mama wprost przeciwnie. Co tu kryć, kiedy odrabiałem lekcje, korzystałem z tego rosyjskiego babci Zofii. Po prostu znała ten język. To była oczywistość mojego dzieciństwa. Trochę jak ze słońcem: jest, i już. 

Babcia lubiła słuchać płyt z rosyjskimi piosenkami. Na początku lat siedemdziesiątych rodzice kupili pod choinkę gramofon Bambino, a dokładnie – jak brzmiała jego pełna nazwa handlowa – „walizkowy gramofon elektryczny ze wzmacniaczem Bambino 2 Typ WG-262”, ale wszyscy i tak mówiliśmy „adapter”. Drewniana walizka pokryta niebieskoszarym skajem, a w środku popielate elementy plastikowe, w takim samym kolorze gumowa podkładka pod płyty, która kryła obrotowy talerz; dalej ramię o opływowym kształcie zakończone nasadką – kiedy się ją założyło na palec, przypominała kołpak średniowiecznego woja i faktycznie chroniła wkładkę z delikatną igłą, która odtwarzała muzykę z drobnych połyskujących rowków płyty. Pod łukowo wygiętym ramieniem suwak do zmiany prędkości obrotów talerza, kształtem dopasowany do kolistych linii metalowego krążka, wreszcie trzy zawadiacko sterczące żebrowane pokrętła: jednym włączało się urządzenie i ustawiało głośność, kolejne służyły do wysokich i osobno do niskich tonów – krok milowy w porównaniu z poprzednikiem, czyli WG-252, szczytem techniki czasów schyłkowego Gomułki i wczesnego Gierka, osiągnięciem, które Amerykanie w 1969 roku starali się przyćmić lądowaniem na księżycu. Wśród prezentów pod choinką Bambino było hitem, choć nie takim jak Mister Hit z czasów późnego Gierka, lekki gramofon następnej generacji o plastikowej obudowie, którego jednak nigdy nie mieliśmy, bo WG-262 był niezniszczalny i nawet dorównywał poniekąd małemu drewnianemu pociążkowi, który dostałem pod choinkę jako czterolatek. Pociążek przebojem zdobył moje serce, a ja zapałałem do niego wielką miłością, bo był miniaturowy, ale niezwykle kształtny, z lokomotywą pięknie barwioną na czerwono i granatowo, z różnokolorowymi wagonikami, czarnymi kółkami i podwoziem w kolorze naturalnego drewna. Zabawka odwzajemniła tę miłość i okazała się niezniszczalna. Po latach mama znalazła w domu wagonik-cysternę i przypomniała mi, jak długo i z jaką wyobraźnią potrafiłem się bawić – drewnianym pociążkiem wjeżdżałem w świat kolei żelaznej.

Kiedy odrabiałem lekcje, korzystałem z tego rosyjskiego babci Zofii. To była oczywistość mojego dzieciństwa.

Na święta 1971 roku (tak, chyba wtedy) byłem wprawdzie trochę starszy, ale i tak, gdy tylko otworzyliśmy z bratem największy prezent pod choinką, a tato podłączył adapter do prądu, urządzenie mnie zafascynowało. Oczarowała mnie możliwość grania muzyki na poczekaniu, ale moją wyobraźnią owładnęła świecąca intensywnym czerwonym światłem lampka – znak, że urządzenie jest włączone. Przy gramofonie mogłem leżeć i leżeć, patrzeć na niego i patrzeć, raz po raz przenosząc wzrok z lampki na obracający się talerz, z talerza na igłę w lśniących rowkach winylu, a stamtąd znów na czerwone światełko, i tak w kółko. To był magiczny blask, prawdziwie bożonarodzeniowy. W uroczystym lśnieniu dorównywał choinkowym lampkom, które rodzice gdzieś zdobyli, dzielnie pokonując gospodarkę stale niewydolnego systemu. Czerwona lampka przypominała światełko w starym radio zamieszkanym przez domowego skrzata Lurituri z książki o tym samym tytule – dostałem ją rok, może dwa lata wcześniej. Jak pisała Gunnel Linde, mediumiczne radio „nadawało się naprawdę na domek. W środku świeciło się i grało. A położywszy na nim rękę można było poczuć, że jest tam także ciepło. Bardzo przyjemne mieszkanie” (przeł. Zygmunt Łanowski). To, że w książce szwedzkiej pisarki oczko było zielone, a w naszym gramofonie czerwone, nie miało dla mnie większego znaczenia. Nie miało też znaczenia, że bohaterka książki była dziewczynką – w pełni utożsamiałem się z Terkotką, choć byłem chłopcem, na dodatek starszym od niej o dobre kilka lat. Ta dziecięca identyfikacja sprawiła, że ostry czerwony blask kontrolnej lampki adapteru zaczął mieć na mnie feeryczny wpływ. Po włączeniu lampowego gramofonu trzeba było chwilkę odczekać, zanim będzie w stanie odtwarzać płyty. Ustawialiśmy z bratem maksymalną głośność i stukaliśmy w ramię gramofonu; wiedzieliśmy już, że kiedy głośnik znajdujący się w pokrywie walizki zacznie nam odpukiwać, można wyjąć płytę z koperty, położyć na talerzu, a ramię zakończone igłą delikatnie postawić na brzeżku płyty. Czasem igła bezszelestnie wsuwała się w rowek i z głośnika od razu dobiegała muzyka, czasem poprzedzało ją krótkie syczenie – coś jak chrzęst, mały zgrzyt. Takie dźwięki zdarzały się czasem przy płytach, a prawie zawsze towarzyszyły pocztówkom dźwiękowym: wschodnioeuropejskim odpowiednikom zachodnich singli. Wytwarzała je tak zwana prywatna inicjatywa – drobni rzemieślnicy czy przedsiębiorcy, którzy byli w posiadaniu sprzętu do nagrywania i z jego pomocą naigrywali się z komunistycznych ograniczeń, zresztą na równi z kapitalistycznym wymysłem, jakim były prawa autorskie. Na wyginających się na wszystkie strony cienkich pocztówkach z różnobarwnego plastiku tłoczono zagraniczne utwory, ignorując dobry obyczaj branży muzycznej i konwencję berneńską. W ten sposób zagraniczna muzyka rozrywkowa stawała się dostępna szerokim masom, których nie było stać na płyty renomowanych wytwórni przywożone z zagranicy przez „indywidualnych turystów”. 

Czytaj także:
fragmenty książki
PIOTRA SADZIKA
Regiony pojedynczych herezji

Tych dźwiękowych pocztówek, wbrew nazwie, nikt nikomu nie wysyłał, choć na odwrocie miały wzór pocztówki wytłoczony w plastiku. Zdarzało się natomiast, że wręczano je jako prezent. U nas w domu były popularne wiosną. W maju babcia Zofia miała – hucznie obchodzone – imieniny; z bratem wyrośliśmy już z laurek, nawet tych podwójnych, z otwieranym okienkiem, w którym ukazywało się serduszko lub kwiatek, opatrywanych mottem i wierszykiem, tak że przypominały renesansowe emblematy, o czym wtedy oczywiście nie mieliśmy pojęcia. Zaczęliśmy się głowić nad odpowiednim prezentem dla babci i wtedy na kilka lat z kłopotu wybawiły nas pocztówki dźwiękowe. Jechaliśmy do Rynku, gdzie znajdował się niewielki punkt, w którym można było zamówić pocztówkę z przedwojennymi piosenkami Mieczysława Fogga czy współczesnym nagraniem Ireny Santor lub Jerzego Połomskiego. Miła dla ucha muzyka z ładnymi melancholijnymi tekstami i bardzo sprawnymi aranżacjami. Ważne, że pocztówka dźwiękowa była w zasięgu naszego kieszonkowego. Ale najważniejsze, że przed utworem można było powiedzieć do mikrofonu kilka słów i nagrać życzenia, rodzaj intro do piosenki. Wcześniej na kartce zapisywaliśmy kilka zdań. Ustalaliśmy, kto co powie: na początku ja to, potem ty tamto, zakończymy razem, bo na koniec wypowiadaliśmy swoje imiona podniosłym głosem, jakby to było zaklęcie, dzięki któremu spełnią się życzenia zdrowia i wszelkiej pomyślności. Nie sililiśmy się na oryginalność, byliśmy za słabi stylistycznie. Zresztą prywaciarz siedzący za konsolą nie dawał nam za dużo czasu, bo potem na pocztówce musiał zmieścić okolicznościowy utwór Santorki czy innej Kunickiej.

Pierwszym longplayem w naszym domu były oczywiście kolędy w nieśmiertelnym wykonaniu Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze”, co prawda wznawianym od 1964 roku, ale trudno dostępnym. Od puszczanej z tej płyty kolędy Bóg się rodzi, napisanej w podniosłym rytmie poloneza i epatującej zestawem oksymoronów, zaczynały się wigilie kilku pokoleń Polaków. Babcia mogła zarzucić amatorski sport: wertowanie gazet w poszukiwaniu radiowego programu i emitowanych w eterze nielicznych koncertów kolęd, jeśli akurat przewodniczący Komitetu do spraw Radia i Telewizji Włodzimierz Sokorski albo inny partyjny intelektualista raczył zezwolić na emisję kolęd, bądź co bądź pieśni religijnych. Czasem jeszcze w ciągu dnia zmieniano program, robiąc wrzutkę z kolędami, żeby odeprzeć krytykę, czasem późno dawano znać do codziennej prasy. Słuchanie kolęd w radiu urastało do patriotyczno-religijnego aktu sprzeciwu wobec komunistów. Zawsze towarzyszył mu komentarz obecnej osoby do otaczającej nas rzeczywistości i szarzyzny naszej małej stabilizacji. Na przykład sprzeciw pana Ludomira, sąsiada z parteru, polegał na kupowaniu „Słowa Polskiego”, które – inaczej niż „Gazeta Robotnicza” – nie miało zawołania, by łączyli się proletariusze całego świata, a poza tym było wrocławską kontynuacją lwowskiego przedwojennego „Słowa Polskiego”, o czym pan Ludomir, spotykając mnie na klatce schodowej, uroczyście mnie powiadamiał, choć byłem dzieckiem i niewiele z tego rozumiałem. To, że w latach siedemdziesiątych – w porównaniu z sześćdziesiątymi – nadawano kolędy znacznie częściej, tylko w nieznacznym stopniu i bardzo powoli wpływało na ton domowych komentarzy. Odkąd w naszym domu pojawiło się Bambino 2 Typ WG-262, babcia mogła do woli słuchać kolęd na adapterze, co pozbawiło ją gorzkiej satysfakcji, że „oni”, „tamci” jednak „dali kolędy”.

My z bratem nie dostaliśmy wtedy pod choinkę kolęd, tylko płytę Czerwonych Gitar, choć, jak się potem dowiedziałem, Czerwone Gitary kilka lat wcześniej również nagrały kolędy. Nasz album z przebojami Czerwonych Gitar był cały czerwony i był naprawdę albumem: rozkładał się, a w środku były fotografie zespołu i teksty piosenek. Podchodziliśmy do tej płyty z nabożeństwem podobnym do tego, z jakim starsze pokolenie traktowało kolędy Mazowsza. Ale jeszcze częściej grano w domu inną płytę, którą kazała mi nastawiać babcia. Na kolejne święta, może z racji majowych imienin Zofii, babcia dostała płytę Muslima Magomajewa, którą rodzice kupili w księgarni wydawnictw radzieckich na wrocławskim Rynku. Nikt się wtedy nie zastanawiał, dlaczego on jest Muslim, choć ten radziecki Sinatra nazywał się naprawdę Müslüm Maqomayev i, jak się później dowiedziałem, miał azerskie korzenie. Pamiętam melodyjne piosenki i piękny, głęboki głos. Wszystkie te rosyjskie piosenki były bardzo dobrze, wręcz świetnie zaaranżowane, choć czym jest aranżacja, zrozumiałem dopiero, kiedy kilka lat później sam zacząłem grać na skrzypcach w amatorskiej orkiestrze. Szczególnie podobały mi się piosenki na płycie Arkadija Ostrowskiego, choć jej historia nie jest akurat związana z podchoinkowymi prezentami.

Miałem pięć lat, kiedy Tamara Miansarowa wygrała festiwal w Sopocie piosenką Zawsze niech będzie słońce, a właściwie Солнечный круг, Słoneczny krąg. Potem przez lata puszczano ten melodyjny kawałek w radio i mam wrażenie, że w tle całego mojego dzieciństwa pobrzmiewa Zawsze niech będzie słońce. Nigdy nie wiedziałem, kto to śpiewa, jedna osoba czy dwie, bo refren Miansarowa ciągnęła wysokim, jakby dziecięcym głosikiem. Piosenka stała się propagandowym symbolem pokoju, choć podobno przed sopockim sukcesem radziecka delegacja odradzała piosenkarce ten akurat utwór, a ona sama po kilku latach od swojego światowego – w każdym razie na miarę demoludów – sukcesu popadła w niełaskę działaczy estradowej organizacji Moskoncert. Nie była to sprawa polityczna, więc aż do lat osiemdziesiątych Miansarowa mogła śpiewać, ale tylko po górniczych klubach okręgu donieckiego.

Dopiero jako dorosły człowiek, szukając informacji o Ostrowskim, zorientowałem się, że to on napisał muzykę do tej słynnej piosenki, choć powinienem był to skojarzyć, bo u nas w domu była płyta radzieckiej Melodii z jego utworami. Jako ostatni numer na drugiej stronie rozbrzmiewał właśnie Пусть всегда будет солнце. Płastinka miała dziwny format. Na wschodzie wszystko musi być jednak inne niż gdzie indziej na świecie. To było coś między singlem i longplayem. Chowała się wśród innych płyt, ale ponieważ kolekcja nie była wtedy zbyt duża, Ostrowskiego dało się zawsze dla babci wyłowić. Na płycie było dziesięć utworów, w sumie 32 minuty i 25 sekund. Bardzo lubiłem piosenkę o morzu, Ах, море, море. Zaczynała się od niemal klasycznie brzmiącego fortepianu, a potem już w refrenie nad męskim barytonem górowały dźwięki fletu. Fajny był też ostatni numer na tej stronie, z radosną wokalizą wyśpiewywaną męskim głosem. Chyba pierwszy raz usłyszałem wtedy taką piosenkę bez słów. Była zupełnie inna od Pieśni bez słów Czajkowskiego, którą niebawem miałem zacząć grać na skrzypcach, a pojęcia śpiewu instrumentalnego i scatu były mi obce, choć właśnie wtedy popularność zyskiwali Novi Singers, którzy tak właśnie śpiewali Chopina – nieco później i ta płyta z nowoczesną okładką wzbogaciła domową płytotekę. Moim faworytem z płastinki Ostrowskiego był jednak Аист, Bocian, jak się po wielu latach dowiedziałem, choć może już wtedy babcia mi mówiła, że to piosenka o bocianie, nie pamiętam. 

Płytę Ostrowskiego wydano w 1969 roku. Z turkusowej okładki spoglądał mężczyzna w średnim wieku ubrany w modny wówczas sweter – dziś powiedziano by „casualowy”. Nie uszło mojej uwadze, że Magomajew był pod krawatem, inni śpiewacy pod muchą, Czerwone Gitary w modnych garniturach i ozdobnych koszulach wykończonych koronkami, a ten tutaj – w swetrze. Imponował mi. Poza tym patrzył życzliwie i wyglądał naprawdę miło. Miał miękkie rysy, jakby nieco orientalne: wydatny nos, ciemna oprawa oczu i ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Naprawdę miał na imię nie Arkadij, lecz Awram; pochodził z rodziny żydowskiej z nadwołżańskiego Syzrania, ale wtedy, kiedy go słuchaliśmy, nie wiedzieliśmy o tym. Jako dziecko myślałem, że to on śpiewa piosenki na tej płycie, że przynajmniej męskie wykonania są jego, lecz potem okazało się, że to kompozytor. Tylko kompozytor? To był dysonans poznawczy. Płastinka Ostrowskiego przełamywała konwencję, według której na płycie Mazowsza było Mazowsze, na albumie Czerwonych Gitar prezentowały się Czerwone Gitary, a u Magomajewa był Magomajew. 

Czytaj także:
BARTOSZ PERGÓŁ
recenzuje powieść Dzieci
JACKA PAŚNIKA

Ostrowski w swetrze przyjechał do babci z Rosji. Dostała go od babuszki, z którą prowadziła korespondencję. Tak mówiliśmy: „Babciu, przyszedł list od babuszki”. Zresztą wprawnie naśladowaliśmy akcent na pierwszej sylabie, bo mówiliśmy „od bábuszki”. Kiedyś wiedziałem, kim była ta babuszka, ale nie pamiętam, czy to jakaś dalsza rodzina babci, czy tylko jej znajoma z syberyjskich lat, jeszcze sprzed I wojny światowej, a może ktoś z krewnych jej szwagierki, cioci Neli? Wszyscy Doboszyńscy zostali w Rosji – tylko Nela z mężem i dziećmi przyjechała po pokoju ryskim do odrodzonej Polski, chociaż dla nich był to obcy kraj. Ja albo mój brat podawaliśmy babci dziwną kopertę w innym formacie niż polska, i z obcymi znaczkami. Koperta sfruwała na dywan w przedpokoju, wrzucana przez listonosza do otworu w drzwiach z napisem na metalowej klapce: Briefe, jak to we Wrocławiu. Cyrylica adresu na lotniczej kopercie pośpiesznie, jakby unikając bezpośredniego kontaktu z klapką, prześlizgiwała się pod tym napisem łacinką, pozostawionym przez poprzednich lokatorów naszego mieszkania na Sępolnie, kiedy dzielnica nazywała się jeszcze Zimpeln. Ostentacyjnie wypukłe litery były sygnaturą niemieckiej – niegdysiejszej i niekłamanej – obecności. Wracając z podwórka, zazwyczaj nie pukałem do drzwi, tylko kołatałem metalową klapką, czasem bez opamiętania, powtarzając na głos odczytywane przez mnie na polską modłę „brjefe, brjefe, brjefe…”, szczególnie kiedy musiałem szybko do toalety. Klapka na listy miała tę zaletę, że gdy byłem w mieszkaniu i słyszałem, że ktoś chodzi po klatce schodowej, mogłem podbiec do drzwi, stanąć na palcach i, lekko unosząc od środka Briefe, podglądać przez szparę, kto tam. Kiedy byłem mniejszy, używałem do tego dwóch metalowych prętów – przymocowanych do wewnętrznej strony drzwi jeszcze przez Niemców, zapewne jako wzmocnienie. Jak rosyjska gimnastyczka łapałem się za górny pręt, podciągałem do góry i stanąwszy na dolnym, wyglądałem na zewnątrz. Patrzyłem przez szparę lub nieco wyżej, przez szybę wzmocnioną drucikami, nazywaną przez nas pancerną, choć „pancerny” mógł być tylko schron w piwnicy dwie klatki dalej, gdzie mieszkali Dąbkowscy; prowadziła do niego widoczna z daleka biała strzałka z napisem Luftschutz. Zazdrościliśmy Maćkowi i Wojtkowi, że mają przy wejściu do klatki taką strzałkę i napis, i schron z metalowymi drzwiami i zasuwami. U nas tylko w drzwiach do mieszkania była ta pancerna szybka poprzetykana drucikami wtopionymi w szkło, która – podobnie jak żelbetonowy schron w piwnicy u Dąbkowskich – nie uchroniła poprzednich mieszkańców Zimpeln przed najściem Rosjan i oddaniem nowoprzybyłym wszystkich swoich ruchomości i nieruchomości, a mnie teraz pozwalała śledzić przyjście listonosza. Listonosz najpierw przynosił rentę pani Florentynie z parteru, potem pani Róży z naprzeciwka, a dopiero potem, na końcu, kierował swoje kroki do pani Hładowskiej. Dobrze wymawiał „h” w jej nazwisku, widać przyjechał ze wschodu, pewnie zaraz po Rosjanach. Był niski, krępy, miał czarne kręcone włosy, drobny wąsik i drobną twarz; chyba był przystojny. Zawsze dźwigał olbrzymią pocztową torbę. Jeśli przychodził do babci z rentą, nie wrzucał listów przez Briefe, tylko pukał; wpuszczaliśmy go i wchodził do mieszkania. Zanim położył listy na biurku, wygłaszał sentencję: „Renta, pani Hładowska!”. Babcia zapraszała go do pokoju, a on zasiadał na krześle specjalnie dla niego podstawionym przy klapie wykładanej z biurka. Na kolanach opierał wielgachną skórzaną torbę, która rozdziawiała się przepastnie na wysokości mojej twarzy, ukazując poukładane w swojej paszczy przesyłki. Zbliżałem się do niego, bo pachniał listami, innymi mieszkaniami i papierosami, a u nas nikt nie palił. Listonosz odrywał odcinek babcinej renty i brał od niej podpis. Wszystkiemu bacznie się przyglądałem. Odliczał pieniądze, zaczynając od banknotów, a kończąc na monetach, które dobitnie kładł na blacie gestem szulera chcącego odwrócić uwagę kompanów od swoich machinacji, kierując ją na metaliczny dźwięk kolejno wykładanych monet. Listonosz zawsze osiągał cel swoich zabiegów i na koniec – z tych właśnie wykładanych dobitnie monet – inkasował dziesięciozłotówkę, którą „za fatygę” dawała mu babcia. Po jakimś czasie z dziesięciozłotówki zrobiło się chyba dwadzieścia papierowych złotych i, w odróżnieniu od zmieniających się rysunków na dziesięciozłotówkach, była na nich zawsze ta sama kobiecina w chuście. Niekiedy listonosz wypijał jeszcze kieliszeczek ratafii, ale tylko wtedy, kiedy nie dostał jej u Flory na parterze lub u Róży na piętrze, i dopiero wychodząc zostawiał na biurku babci listy, zabierając ze sobą kobiecinę na dwudziestozłotówce, o której mówiono „robotnica” i „Anielka”, ale to była podobno Helena, uczennica lwowskiej szkoły plastycznej.

Zbliżałem się do niego, bo pachniał listami, innymi mieszkaniami i papierosami, a u nas nikt nie palił.

Doręczyciel zakłócał mieszkaniowy mir, był intruzem w naszych spokojnych przedpołudniach, emisariuszem zewnętrznego świata. Mundurem pocztowca naruszał domowe zacisze, zanim z radia rozległ się sygnał czasu i hejnał z wieży mariackiej. Zarazem, z powodu junacko przekrzywionej czapki pocztowca, spod której wystawały kędziory włosów, a może świeżo dostarczanej korespondencji czy kieliszka ratafii wypijanej refleksyjnie nad rentą, był też elementem rozrywkowym, swojskim i stałym komponentem naszego życia – podobny do chłopa, który raz na tydzień przyjeżdżał rowerem z podmiejskiego gospodarstwa na naszą ulicę, żeby sprzedawać śmietanę, ser i jaja. Wchodząc do naszego mieszkania, ciągnął za sobą zapach świeżego powietrza z dworu okraszony nutą… nie, nie nutą – całym akordem smrodu, którym owiane było jego robocze ubranie, nieprane zapewne od niepamiętnych czasów. Bukiet ten mieszał się z odorem nieświeżego oddechu o wyczuwalnej niekiedy nucie przetrawionego albo i nawet jeszcze nieprzetrawionego alkoholu; niektóre gospodynie, chcąc zachęcić go, by sprzedał im więcej, przekupywały go wódką, więc czasem, kiedy już do nas dochodził, nie miał ani śmietany, ani sera, tylko jaja. Mama patrzyła wtedy na pustą szklankę, na próżno wystawioną na blacie kuchennego stołu, a teraz nadal czekającą na śmietanę i zerkającą na chłopa pustym otworem zawzięcie, ale i niedorzecznie, niczym pasażer na przystanku spóźniony na ostatni dzienny kurs tramwaju. Nieskrywane niezadowolenie na twarzy mamy walczyło o palmę pierwszeństwa z oczywistym rozczarowaniem, zawsze jednak przegrywało, bo chłopu trzeba było przecież zademonstrować to drugie z domieszką zawodu, dokładając do niego smutek, by chłopa pozyskać, odpowiednio go nastroić, wbić w poczucie winy, a budząc ludzką empatię zobowiązać moralnie do doniesienia na nasze piętro śmietany, oczywiście dopiero następnym razem, bo podczas tej wizyty uległ namowom innych gospodyń domowych i zostawił u nich dwie szklanki śmietany zamiast planowo zapowiadanej jednej. Chłop nasz, nawet jeśli śmierdział i był tylko ziarnkiem w trybach wielkiej maszyny, z pewnością stanowił zdrową część narodu polskiego dającego odpór komunizmowi: łamał przepisy drogowe, jadąc wieczorami rowerem bez przepisowego oświetlenia i na dodatek pod wpływem. Za nic miał zarządzenia Państwowego Zakładu Higieny. Wytwarzał żywność w poniemieckim gospodarstwie z czerwonej cegły w warunkach ewidentnie urągających zasadom produkcji w uspołecznionych zakładach przetwórstwa mleczarskiego. Brudnymi buciorami deptał prawo o handlu, sprzedając na czarno biały ser, białą śmietanę i jaja w białych skorupkach. Na domiar wszystkiego dostarczany przez niego biały ser naprawdę pachniał świeżością i nie był skwaśniały jak w PSS Społem Zachód, biała śmietana była gęsta i tłusta, nie o konsystencji kefiru jak w sklepie, a jaja w porównaniu z chłodniczymi wyśmienite, choć on sam pozostawiał po sobie odór i trzeba było wietrzyć mieszkanie. Tak, bez wątpienia, chłop był stałym elementem mojego dzieciństwa, tak jak listonosz przynoszący rentę i korespondencję. 

Listy od babuszki czasem przychodziły w kopertach lotniczych z cienkiego papieru, z czerwono-niebieskim szlaczkiem na brzegach i wydrukowanym już napisem „Par Avion”. Były miękkie w dotyku, jakby dopowietrzone lotem z daleka. Kiedy babcia otwierała kopertę, okazywało się, że nic nie ma w środku, bo sama rozłożona koperta stawała się listem, podłużną kartką cienkiego papieru zapisaną od wewnętrznej strony niebieskim atramentem i dziwnymi znaczkami, których nie mogliśmy z bratem odcyfrować. Odtąd cyrylica zawsze będzie mi się kojarzyć z odcyfrowywaniem. Babcia miała też trochę rosyjskich książek. Pamiętam grzbiety dwóch tomów poezji Nikołaja Niekrasowa, ale nie rozumiałem tytułów, więc się tym wtedy w ogóle nie interesowałem, nawet później, kiedy już potrafiłem łamać tajemniczy kod cyrylicy. Pewnego razu, już w liceum, chciałem dostać lepszy stopień z rosyjskiego. Przełożyłem na polski jeden z jego sonetów i chociaż nie poradziłem sobie z ostatnią zwrotką, ocenę poprawiłem awangardowym przekładem sonetu, pozbawiając go ostatniego wersu. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że południowoafrykański poeta C. Louis Leipoldt też tworzył sonety bez jednego wersu, a krytykom odpowiadał: „Tak? brakuje wersu? a to proszę sobie dopisać”. W szkole zacząłem mieć lekcje rosyjskiego już na początku lat siedemdziesiątych. Przychodziłem do babci z zadaniami i czytałem na głos, żeby poprawiała mi akcent.

Kiedy na początku bodaj szóstej klasy nauczycielka przyniosła adresy dziewcząt i chłopców ze Związku Radzieckiego, z którymi mogliśmy korespondować i mieliśmy się przyjaźnić, a ja dostałem, czy też wylosowałem Tanię, babcia pomagała mi pisać listy do tej nieznanej dziewczynki. W pierwszych słowach listu pytałem, co tam u niej, bo u mnie to i owo; takie tam i temu podobne pisywaliśmy do siebie, nieświadomie realizując in concreto dalekosiężny polityczny plan zbliżania się i zaprzyjaźniania narodów demokracji ludowej, w którym komunistyczni macherzy wykorzystywali zwykłą dziecięcą ciekawość świata i innych krajów. Tanię zapewne kontrolowano w jej szkole, a jej nauczycielka sprawdzała, co dziewczynka do mnie wypisuje i czy nie ujawnia państwowych tajemnic. Ja miałem tylko babcię i tylko od kontrolowania gramatyki i leksyki. Ani Tania, ani jej nauczycielka nie podejrzewały zapewne, że mój bezbłędny rosyjski ma carskie korzenie, że moja przedrewolucyjna babcia mieszkała w Szadrińsku, że potrafiła jak nikt upiec tort syberyjski, składający się z kilkudziesięciu placków przekładanych maślaną masą o kawowym smaku, i razbieruszkę, która przypominała pączki połączone na tortowej blasze w jeden ścisły krąg niczym góry Uralu, że brat babci Władek za caratu handlował drewnem i pracował w wódczanym imperium polskiej rodziny Koziełł-Poklewskich, wzniesionym w rosyjskim imperium Romanowych. Nic z tego nie przedostawało się do moich listów, choć przecież tkwiło w miękkim rosyjskim zaśpiewie babci Zofii, która na głos sprawdzała mój brudnopis, a poprawiwszy błędy, kazała przepisywać na czysto. Byłem jej wdzięczny za konsultacje. Potem biegłem z jej małego pokoiku do swojego biurka, by przepisać starannie cyrylicę: tajemne i pociągające znaki z innej planety. 

Czytaj także:
MARIA KARPIŃSKA
recenzuje powieść
SIGRID NUNEZ

Pewnego dnia Tania przysłała pakiecik. Był tam trójkąt z czerwonego nylonu; widać radzieccy pionierzy – budgatow, wsiegda gatow – zmodernizowali się już tekstylnie, ja jednak nie byłem nawet harcerzem i cała ta paramilitarna, skautingowa przebieranka nie była potrzebna mojej wyobraźni, by bawić się w Indian i kowbojów. W przesyłce była też gwiazda. Nieduża. Z czerwonego plastiku. W środku, niczym w romantycznym medalionie, umieszczono miniaturowe zdjęcie jakiegoś ślicznego dziecka z loczkiem, genderowo jeszcze nieokreślonego, niebinarnego, ale chyba raczej dziewczynki, na co wskazywałyby łagodne rysy twarzyczki. Zdziwiło mnie to, ale nie pytałem rodziców, którzy bez słowa komentarza obejrzeli prezent. Nikt mi nie wyjaśnił, że to dzieciątko Lenin. Nawet babcia, która rewolucję przeżyła na zachodniej Syberii. Ta pięcioramienna czerwona gwiazda, pod którą dzieciątko Lenin przyszło na świat, aby go finalnie zbawić, miała zresztą poważny defekt: jeden róg ułamał się podczas transportu. Poza tym moją uwagę przykuło dołączone do listu zdjęcie Tani. Czegoś takiego to jeszcze nie widziałem. Na tle płótna, które miało być białym ekranem, ale nawet na czarno-białym zdjęciu dawało tylko szare tło, na dodatek dramatycznie pomarszczone u dołu – czy to siłą grawitacji, czy partacką ręką fotografa objeżdżającego rosyjską prowincję – stała w mizernej sukience dziewczynka o poważnej, wręcz surowej twarzy, o ciele spiętym, w postawie niemal zasadniczej, z rękoma wzdłuż boków – ruki pa szwam – i naprężonymi nogami. We wszystkim była odmienna od radosnych i rumianych uczennic, ideałów radzieckich placówek oświatowych, młodych i swobodnych, wdzięcznie dziewczęcych ciał, choć wystrojonych w wykrochmalone szkolne fartuszki z falbankami junacko sterczącymi w górę, dziewcząt wizualizujących sukcesy radzieckiej rewolucji, ale z włosami przyozdobionymi wielkimi kokardami, starannie splecionymi w warkocze – jakby na przekór bałaganowi i bezhołowiu radzieckiej gospodarki, promiennych prymusek i frenetycznych aktywistek wyskakujących z zaraźliwą wesołością z kart naszych szkolnych podręczników i innych książek z księgarni wydawnictw radzieckich na wrocławskim Rynku. 

Zrobiło mi się jakoś strasznie żal tej Tani, ale nie mogłem nic na to poradzić – straciłem resztki zapału do korespondencji. Nie chodziło o zdjęcie, które z poruczenia nauczycielki kontrolującej korespondencję miało w najlepszej wschodniej tradycji tworzyć potiomkinowską fasadę, ale nie było w stanie ukryć pospolitości prowincji oddalonej o lata świetlne od Moskwy oraz zwykłej biedy Tani i jej kraju. Radzieckie ciało pedagogiczne nie dostrzegło na tej fotografii niczego niestosownego dla Kraju Rad, ale ja (niewprawnym okiem dziecka wychowanego w realnym socjalizmie, tylko w wersji soft, bo realizowanej nieco bardziej na zachód) dostrzegłem w tych drobiazgach rzeczywistość sowieckiego imperium. Nie chodziło też o pionierską chustę, elektryzującą się nieprzyjemnie przy każdym ruchu. Zresztą, gdzie miałbym w niej chodzić? Nie, tu chodziło o czerwoną gwiazdę, posłankę z gwiaździstej krainy pokoju, z fotografią dzieciątka Lenin i z ułamanym rogiem, który zadawał kłam perfekcyjnej promienistości marksistowsko-leninowskiego ideału – nie posiadał już ani mocy amuletu, ani atrakcyjności antycznej kamei. Ułomna gwiazda mogła teraz tylko stoczyć się z firmamentu i spaść. To defektowy egzemplarz symbolu komunizmu oddalił nas ostatecznie od siebie, Tanię i mnie, choć już wcześniej dzieliły nas lata świetlne: moją Polskę wypełzającą za wczesnego Gierka z socjalistycznej szarzyzny i jej niezwyciężony Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do babci nadal jednak przychodziłem z zadaniami z rosyjskiego i choć nie przepadałem za jego nauką, lubiłem poniekąd egzotyczne brzmienie tego języka. Byłem niczym Hans Castorp zaintrygowany Kławdią Chauchat. Mnie także język rosyjski przypominał ciało bez kości, choć byłem wtedy raczej zafascynowany miękkim brzmieniem piosenek na płycie Ostrowskiego i niemieckiego zacząłem się uczyć później, a tłumaczyć Manna jeszcze później. 

Pierwszym utworem na płastince była melancholijna Песня остаётся с человеком. O ile pamiętam, babcia nuciła za każdym razem, kiedy leciała ta melodia. Jakie wspomnienia w niej drgały? Jakie obrazy i dźwięki? Czy tylko niewyraźne niespełnienia? Władysław, starszy brat babci Zofii, handlował w Rosji drewnem. Jak jakiś drugi Wokulski pojechał w głąb imperium, które tak naprawdę było jednym krajem – zabór rosyjski, czyli Polska (a raczej Królestwo Polskie), i Rosja – ale tylko na wschodzie Polacy mogli robić karierę, robić pieniądze. Władek chyba jednak nigdy nie zbił większej fortuny, choć powodziło mu się dobrze, bo na starych zdjęciach jest zawsze elegancko ubrany. Znalazłem informacje, że pracował w Talicy, zauralskiej miejscowości położonej jakieś 220 kilometrów na wschód od Jekaterynburga. Był kierownikiem działu technicznego w zakładach gorzelniczych należących do Domu Handlowego „A.F. Poklewskiego-Koziełła Następcy”. To była część przemysłowo-handlowego konsorcjum zbudowanego przez Polaka, Alfonsa Fomicza Poklewskiego-Koziełła, którego dzieło kontynuowali jego synowie. Jeszcze jako urzędnik carski Poklewski kupił parostatek i uruchomił żeglugę na Obie i Irtyszu. Potem zarabiał na dostawach dla wojska, a odkupiwszy w 1869 roku podupadającą wytwórnię alkoholu w Talicy, zaczął budować wielkie wódczane imperium, w końcu Rosja jak stała, tak stoi – wódką. „Król gorzelniany Zaurala”, „питейный” czy „bодочный король Зауралья”, dywersyfikował jednak źródła swoich dochodów: miał huty szkła i wyszynki, posiadał i dzierżawił kopalnie złota i szmaragdów, produkował stal i drożdże, lubił nowinki techniczne i dobroczynność. Wszystko, czego się dotknął, zamieniał w sukces. Jego synowie zarządzali różnymi częściami tego wielkiego majątku zbudowanego na dalekiej Syberii i nadal, tak jak ich ojciec, zatrudniali wielu Polaków. Na początku XX wieku także mojego ciotecznego dziadka Władka, któremu powierzono kierowanie działem technicznym talickiej gorzelni-matki. Współpracował tam z Kazimierzem Doboszyńskim, który od 1910 roku zarządzał całym zakładem. Współpracował tak ściśle, że ożenił się z jego córką, Kornelią. Znałem ciocię Nelę, drobną kobietę o wschodnim zaśpiewie w głosie, niezwykle kulturalną, ubraną w koronki, która czasem grywała na pianinie, a nawet śpiewała, najczęściej „O Boże, daj męża, daj męża, bo miłość zwycięża”, kiedy babcia prosiła szwagierkę o zagranie Modlitwy Dziewicy, wielkiego szlagieru Tekli Bądarzewskiej-Baranowskiej. To wszystko było jak nie z tego świata, w każdym razie nie z mojego. Kiedy zauważyłem, że ciocia zamiast dłońmi wyrabia ciasto lub miesza składniki kopystką, zapytałem o to babcię Zofię, ale odpowiedziała, że Nela nigdy nie pracowała. Władka nie znałem, zmarł, zanim się urodziłem. Przed Wielką Wojną, jeszcze przed rewolucją, być może jakoś zaraz po ślubie z Nelą 3 lipca 1910 roku, wziął do siebie Zofię, swoją najmłodszą siostrę. I tak moja babcia zamieszkała w Szadrińsku w guberni permskiej. Dlatego nie miała problemów z „udareniem”, a ja tak dobrze radziłem sobie z rosyjskim. Do dziś zastanawiam się, o czym myślała i do czego tęskniła, kiedy słuchała rosyjskich piosenek.



Jerzy Koch – tłumacz, poeta, niderlandysta, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Uniwersytetu Stellenbosch w RPA, w latach 1985–2011 związany z Uniwersytetem Wrocławskim. Jest autorem m.in. monografii o recepcji literatury niderlandzkiej pt. Multatuli (1820-1887) w Polsce (2000), dwóch tomów Historii literatury południowoafrykańskiej (2004, 2012) oraz współredaktorem i autorem historii literatury niderlandzkiej „Widzę rzeki szerokie…” Z dziejów dawnej literatury niderlandzkiej (t. 1) oraz „Widzę rzeki szerokie…” Z dziejów literatury niderlandzkiej XIX i XX wieku (t. 2, 2018). Tłumaczył książki autorów i autorek holenderskich, flamandzkich oraz południowoafrykańskich, m.in. Hugona Clausa, Hermana de Conincka, J. Bernlefa, Miriam Van hee, Stefana Hertmansa, Gerrita Kouwenaara, Harrego Mulischa, Multatulego, Leonarda Nolensa, Felixa Timmermansa oraz z literatury afrikaans Ingrid Jonker, Etienne’a Leroux, Breytena Breytenbacha, Wilmy Stockenström i Antjie Krog. Za dorobek tłumaczeniowy otrzymał nagrodę im. Nijhoffa (1995), a za propagowanie kultury niderlandzkiej w Polsce ANV-Visser-Neerlandiaprijs (2008) oraz nagrodę Ministerstwa Spraw Zagranicznych Królestwa Niderlandów (2009) i belgijski Order Oficerski Leopolda I (2010). W 2022 roku nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia za tłumaczenie powieści Niepokój przychodzi o zmierzchu (2021) Marieke Lucasa Rijnevelda. Jest autorem dwóch tomów wierszy napisanych w języku afrikaans Pleks van plaas (Kapsztad 2020) oraz Polkadraai (Oudtshoorn 2022).