Imitacja życia Sorena Gaugera zaczyna się brawurowym szesnastolinijkowym zdaniem, w którym – oprócz ptasich wnętrzności i erotycznej wizji ze śpiącą żoną bohatera w roli głównej – pojawia się też aria z Balu maskowego Verdiego. Martin, bohater powieści, to Brytyjczyk na wakacjach w Jemenie, mężczyzna w życiowym kryzysie. Poznajemy go, gdy wjeżdża autem w kurnik, po czym trafia na komisariat i spóźnia się na samolot, co powoduje kaskadę nieprzyjemnych wydarzeń. Zgrzyt między operową muzyką i skrzeczącą rzeczywistością przypomina pierwszą scenę z filmu Funny Games Michaela Hanekego, w której stateczne małżeństwo słuchające muzyki operowej jedzie spędzić weekend nad jeziorem. Jak się okaże – swój ostatni. Muzyczną zapowiedzią brutalnego rollercoastera, jakim będą dalsze losy trzyosobowej rodziny, jest wrzask Johna Zorna, który przerywa operową muzykę i wyrywa nas z sielankowego nastroju.

Gauger nawiązuje do opery konsekwentniej niż Haneke, który posługuje się wyrafinowaną muzyką jako kliszą. W Imitacji życia motywy z Balu maskowego stanowią zaś kompozycyjną klamrę. Także niektóre wydarzenia i postaci inspirowane są operą – jak na przykład Madame Pia, która niczym Ulryka z opery Verdiego ostrzega jedną z postaci, że ta zostanie zamordowana przez następną osobę, której poda rękę. Poza tym w ostatniej scenie powieści na balu wieńczącym powieść grasować będzie nożownik, a jeden z rozdziałów nosi nawet tytuł Martwa Opera.

Oprócz Martina w hotelu w Jemenie uwięziony jest jeszcze jeden turysta, Günther. Obaj nie zdążyli na samolot, obaj mają problemy z kobietami, bo chyba się ich boją, obaj znajdują się też w dołku egzystencjalnym. Nie bardzo wiadomo, po co właściwie przyjechali do Jemenu – nie kryją uprzedzeń i poczucia wyższości względem Arabów. Tubylców nazywają najczęściej „biednymi kretynami” albo „upartymi mułami”, a Martin posuwa się nawet do tego, by spytać: „Czy ci ludzie są w ogóle ludźmi jako takimi?”. Gauger od początku dba, żeby bohaterowie zrobili na nas jak najgorsze wrażenie – czołowe zderzenie Martina z kurnikiem nawet na komisariacie budzi politowanie – a im dalej, tym gorzej. Nic dziwnego, że policjant, który odwozi Martina na lotnisko, wspomina incydent z turystą złapanym w burdelu i pyta retorycznie, dlaczego biali tak dziwnie się zachowują, po czym wypowiada znamienne słowa: „Zawsze jest to samo – życie zmienia się w smutny teatrzyk”.

Czytaj także:
IWONA KOMÓR
recenzuje Opowieść o duchach
LAURY FREUDENTHALER

Sceną dla tego niewesołego przedstawienia staje się hotel, jakoby luksusowy, choć zdaniem Martina to tylko „imitacja zachodniego luksusu”. Mężczyzna zamieszka w jednym pokoju ze swoim lustrzanym odbiciem, Güntherem, Austriakiem z Mürzzuschlag ubranym jak „flejtuchowaty bankier lub schludny sprzedawca Biblii”. Nazwa hotelu – Asfodel – ma z kolei konotacje mitologiczne, a nie biblijne. Asfodel symbolizuje bowiem śmierć, a według mitologii greckiej asfodelowe łąki porastają podziemną krainę zmarłych. Otoczenie hotelu z łąką ma jednak niewiele wspólnego; to właściwie pustynia. Gauger sugestywnie opisuje pulsujący, obezwładniający upał, który sprzyja tylko muchom plujkom i chrząszczom. Od wybijania ich za pomocą trującego gazu zacznie się pobyt Martina i Günthera w hotelu.

Złowieszcze znaki będą się mnożyć: masakra kur, eksterminacja chrząszczy, podsłuchana rozmowa telefoniczna o śpiących, którzy mają pętlę na szyi, plamy krwi na hotelowym korytarzu, okaleczony gołąb, odcięty palec na tarasie. Atmosfera zagęszcza się, a sytuacja w hotelu staje się coraz bardziej klaustrofobiczna. Duchota utrzymuje się mimo alkoholu, który tylko przyspiesza upadek bohaterów. Coraz częściej pojawiają się aluzje do zaświatów i śmierci: korowód gości przypomina „tłum przebudzonych golemów” poruszających się „jak lunatycy”, a na ulicach widać „szkielety luźno obciągnięte brunatną skórą”. Razem z bohaterami tracimy poczucie rzeczywistości, postacie zlewają się ze sobą i zamieniają rolami, a końcowy bal maskowy przybiera formę tańca śmierci, na którym goście podrygują „niczym żywe trupy”. Temu rozpadowi świata i narastającemu poczuciu obcości towarzyszy stopniowe zezwierzęcenie wszystkich postaci. Martin coraz częściej ma wrażenie, że ludzie wokół niego należą do innego gatunku. Przypominają mu „zwierzęta – bezmyślny rój krabów lub pająków”.

Gauger deklaruje w wywiadach, że nie ufa pisarstwu, które jest pozbawione poczucia humoru, dlatego w Imitacji życia rozpaczy towarzyszy śmiech. Czy to zderzenie Martina z zagrodą dla kur, czy to jego pełna obrzydzenia opieka nad Güntherem, czy to wreszcie żenująca i upokarzająca wizyta w piwnicznym burdelu – wszystko staje się drwiną z męskiej nieporadności i kompleksów, choć niepozbawioną współczucia. Humorem i wartkimi zwrotami akcji nie udaje się jednak zakryć otchłani, która zieje pod spodem. Tytuł powieści to w końcu Imitacja życia – i choć Martin używa tych słów, by opisać mieszkańców pustynnego miasta, to właściwie to samo myśli o swoim życiu. Ma poczucie, że „powiela aż nazbyt znajomy schemat”, „ucieka przed samym sobą”, czuje się marną kopią i żywi „obezwładniające poczucie, że zewsząd otaczają go rekwizyty”. Wspomina też matkę, która „po sześćdziesiątce powiedziała, że życie stało się tak nudne, że czuje się wyczerpana na samą myśl, iż mogłoby potrwać jeszcze następnych dwadzieścia lat”. W jednej ze scen dzieli się z czytelnikami refleksjami o starych mechanicznych zegarach z figurką Śmierci, a w innym miejscu rekonstruuje teorię nieistniejącego profesora Hendrika Rumboldta, który głosił, że wszechświat zwija się do środka. Teoria ta staje się kluczem do powieści, w której otoczenie bohatera zdaje się zanikać:

W historii zdarzają się okresy, kiedy serca ogarnia ciemność (…). Ludzie mają wówczas pod ręką wszelkie zasoby, dzięki którym można by stworzyć dostatnie i szczęśliwe życie, lecz odczuwają pociąg ku złośliwości, moralnemu obłędowi i krwawym rzeziom. W takich czasach kurczliwy ruch kosmosu daje się nieomal fizycznie wyczuć na powierzchni skóry i w głębi umysłu, i wzbudza on zwierzęcą reakcję.

Gauger, Kanadyjczyk, który od ponad dwudziestu lat mieszka w Krakowie, otwarcie pisze, że depresyjna wizja jest efektem sytuacji w Polsce – to próba znalezienia ujścia dla dojmującego poczucia, że przestrzeń wokół się kurczy, a rzeczywistość staje coraz bardziej klaustrofobiczna. Gaugera boli i uwiera Polska: umysłowa ciasnota, ksenofobia i nietolerancja. Jest jednak zbyt inteligentnym pisarzem, aby mówić o tym wprost; reaguje alergicznie na wszelkiego typu literaturę zaangażowaną i twórców, którzy biorą „gotowe problemy z gazety” – tak przynajmniej mówił w wywiadzie Adamowi Pluszce. Otaczającą go rzeczywistość przetwarza w mniej oczywisty sposób i nie stara się być antropologiem.

Antropologiem Gauger uczynił natomiast Colina, bohatera Rzeczy niewysłowionych (2021), czyli jego poprzedniej powieści, inspirowanej Smutkiem tropików Leviego-Straussa. Colin z międzynarodowym zespołem naukowców prowadzi badania terenowe w kraju niewymienionym z nazwy, rozczarowują go jednak zarówno tubylcy, ponieważ nie spełniają jego oczekiwań („przypadek społeczności dzikich ze wszystkimi przywarami i słabościami cywilizacji Zachodu, ale bez jakichkolwiek jej zalet”), jak i koledzy (ludzkie wraki, półobłąkane i półżywe). Colin (podobnie jak Martin z Imitacji życia)jest sfrustrowanym mężczyzną w kryzysie, a w egzotycznym otoczeniu – w „dziczy”, którą pogardza – poszukuje ostatniej szansy na odmianę losu. Zamiast tego coraz bardziej pogrąża się w rozpaczy i szaleństwie, niczym pułkownik Kurtz, i jak bohater Conrada dopuszcza się krwawej rzezi, o której mówił Rumboldt, po czym wraca na uniwersytet, spodziewając się jakiejś reakcji – bezskutecznie. Okazuje się, że jest wszystkim doskonale obojętny i nikt nie chce go wysłuchać, nawet żona. Jego doświadczenie pozostanie więc niewysłowione.

Colin, Martin i Günther w trudnych chwilach uciekają do miejsc, gdzie ich poczucie wyobcowania tylko się pogłębia i gdzie obnażają swoje przesądy i ignorancję. Tego typu bohaterzy – groteskowo odrażający i zagubieni – mogą mieć coś wspólnego z pisarstwem Eliota Weinbergera, który ukazywał dziwaczność uprzedzeń będących podstawą europejskiej cywilizacji (Gauger zresztą fascynuje się Weinbergerem od lat; jest współautorem przekładu jego Wodospadów , eseju o historii rasizmu). Zidiociali turyści i oszalały antropolog to postaci symbolizujące takie podejście do inności, które ulega dziś wyczerpaniu – przerażenie. To ono popycha Colina do rzezi, a w przypadku Martina kończy się samounicestwieniem. Samounicestwieniem, dodajmy, w „świecie całkowicie zaprojektowanym przez siebie, gdzie był panem i władcą”. Gnijąca cywilizacja panów i władców nie budzi jednak żadnej nostalgii: „Mrugamy dwa razy i już jej nie ma”.


Soren Gauger
Imitacja życia

Przełożył Krzysztof Umiński
Korporacja Ha!art, 2021, s. 136



Iwona Komór – prowadzi klub książki, mieszka i pracuje w Luksemburgu, tłumaczy dla UE, publikowała w „Dwutygodniku”.