Niektórzy wierzą, że wyruszając w podróż można odkryć siebie; inni, że otoczenie niewiele zmienia, bo siebie nosimy tylko we własnej głowie. Przyznaję, że bliższe było mi to drugie przeświadczenie, lecz po ponad dwóch latach życia w obcym kraju muszę się mu przyjrzeć na nowo. W czasach tanich lotów nie odczułabym pewnie tego doświadczenia tak dotkliwie, ale pandemia odcięła mnie od Polski na półtora roku w odludnym i nudnym mieście. 

Przed wyjazdem nie zastanawiałam się nad tym, jak bardzo oddziałuje na mnie otoczenie, nie umiałabym na przykład powiedzieć, że Kraków czy Warszawa to moje miejsca. Uwielbiałam je oczywiście, ale nie przyznałabym się do żadnej tożsamości. Nie czułam się przywiązana, nie czułam się zależna. Przywiązana do ludzi, do przyjaciół i znajomych, owszem, zawsze, lecz kiedy planowałam wyjazd, mogłam sobie tłumaczyć, że rozmawiać da się z dowolnej odległości, w końcu najważniejsza jest treść rozmów i ton głosu, a nasze trasy, pokoje, kawiarnie i imprezy mogą poczekać, aż wpadnę z wizytą do kraju. Przyjaźni na moim wygnaniu nie brakowało; przyjaźnie były, bo i od tego są, by przetrwać także kiepskie czasy; tyle tylko, że żadnego z moich przyjaciół nie widziałam. Dzwonimy do siebie, raz na jakiś czas. Nie widywałam też żadnych kolegów i koleżanek, znajomych ani rodziny, chyba że na Instagramie. Jeśli zdarzały mi się spotkania w realu – bo przecież podejmowałam jakieś wysiłki, by poznać kogoś na miejscu – okazywały się przelotne, może sympatyczne, ale nijakie. Nic z nich nie wynikało, więc może i lepiej, że dałoby się je zliczyć na palcach dwóch rąk. 

Byłam więc sama, choć na odludziu znalazłam się z miłości: tak się złożyło, związałam się z Holendrem. Nie mieszkamy jednak w prawdziwym mieście z życiem towarzyskim i kulturalnym jak Amsterdam czy Utrecht, tylko w nijakim Eindhoven, które w najlepszym razie może się reklamować jako miasto inżynierów. Jego mieszkańcy – zwłaszcza ta masa migrantów, bo Eindhoven jest mocno międzynarodowe – powiedzą wam, że jego główną zaletą jest tanie lotnisko, które pozwala zaspokajać wyższe potrzeby gdzie indziej. A że połączeń do Polski jest stamtąd mnóstwo, wyjeżdżałam z poczuciem, że nie będzie żadnego problemu: podstawa życia w Holandii, życie towarzyskie w Polsce, tu spokój, tam przygoda – co mogłoby pójść nie tak?

I wtedy zaczęła się pandemia. Wprawdzie mieszkałam zagranicą już rok, ale rok to za mało, żeby stworzyć sobie od nowa sieć znajomych, zwłaszcza po trzydziestce, na dodatek w Holandii, gdzie niełatwo się kolegować, o czym opowiem może przy innej okazji. Musiałam więc stanąć twarzą w twarz z faktem, że znalazłam się w zupełnie obcej przestrzeni, w otoczeniu, które nie przypominało niczego, co znałam, i w którym urwały się wszystkie więzi, jakie miałam do tej pory. Przepadły też wszystkie możliwości, by choć trochę tę obcość oswoić, nie dało się już iść ani na imprezę, ani do galerii. W realu została mi tylko jedna relacja: z moim chłopakiem, i nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego nie jest to najzdrowsza sytuacja w związku. A właściwie dwie, bo była też przy mnie wspaniała kotka, głaskałam ją godzinami. 

Czytaj także:
Piotr Mitzner
o Cukrach
Doroty Kotas

Oczywiście nie wylądowałam na pustyni ani na księżycu. Świat wokół wciąż przypominał przeciętne miasto: stały w nim domy i budynki, były też ulice, latarnie, supermarkety, wszystko zresztą bardziej pasujące do siebie niż w Polsce, zadbane, bogate, z ogródkami i ścieżkami rowerowymi jak okiem sięgnąć. I ludzie przypominali jeszcze ludzi, choć od razu było po nich widać, że od dawna nie musieli martwić się o podstawowe warunki egzystencji, takie jak mieszkanie czy ubezpieczenie zdrowotne, a jeśli nawet mają jakieś inne troski, to nigdy nie przyszłoby im do głowy, żeby je okazywać. Te uwagi oczywiście nie dotyczą migrantów, którzy ożywiają jednorodny krajobraz Eindhoven, lecz przyznacie sami, że rozglądanie się po ulicach za ludźmi nie przynosi ulgi w samotności, a w skrajnych przypadkach może jedynie spłoszyć oglądanego. 

Na początku pandemii wydawało mi się, że ta samotność jest przecież wymarzoną sytuacją twórczą. Dystans do świata zapewnia przestrzeń, by oczyścić się z szumu rzeczywistości i jeszcze bardziej być sobą, może nawet już tylko sobą, izolacja daje zaś czas na nicnierobienie, bo także niepróżnujące próżnowanie jest podstawą pracy twórczej. Tamtej wiosny mogłam mieć takie nadzieje, ponieważ wierzyłam w wielki mit literatury mówiący, że samotność najbardziej sprzyja twórczości – chętnie zawiesiłabym na ścianie portret Emily Dickinson. Poza tym niemal wszyscy wybitni polscy pisarze pisali na emigracji, sytuacja wydawała się obiecująca. Pieniądze akurat miałam, dostałam stypendium, nic tylko siadać i pisać. Na samym początku nie oczekiwałam zbyt wiele, stres nowej rzeczywistości w ogóle nie pozwalał odłączyć się od świata, przeciwnie, odosobnienie było fizyczne, ale moja psychika została przechwycona przez wirusa. Po jakimś czasie nadeszła jednak adaptacja, życie musiało toczyć się pośród lęków i niepewności. Mimo to nie czułam żadnej energii twórczej, pomysły nie przychodziły, brakowało pobudek i inspiracji. Poddawałam się biegowi dni, które mijały coraz szybciej i szybciej, bo także czas nie miał o co się zaczepić. Wciąż uważałam jednak, że oddalenie sprzyja pisaniu. Tylko czy moja samotność była tą twórczą samotnością? A może znalazłam się w próżni?  

Byłam w zawieszeniu, ale nie wiedziałam nawet, gdzie wiszę. Kiedy opuszczamy na jakiś czas codzienność, by skupić się odkrywaniu siebie bądź tworzeniu, napięcie między naszym wnętrzem a zewnętrzem daje się wciąż odczuć, granica staje się wręcz jeszcze wyraźniejsza, ale podstawy naszej rzeczywistości pozostają właściwie bez zmian. Być może jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że przestała nas ona dotyczyć, być może wpadamy na chwilę w błogostan pustki lub intensywnego poczucia samych siebie, jednak wszystko to rozgrywa się w odniesieniu do tego, co czeka za ścianą, co pozostaje w zasięgu ręki, gdy tylko ją wyciągniemy. Możemy zapomnieć na jakiś czas o rodzinie, przyjaciołach, znajomych z ulubionego baru i pani z najbliższego warzywniaka, możemy odwrócić uwagę od dźwięków, barw i zapachów, które wypełniają przestrzeń dokoła nas, możemy uznać, że środowisko naszej pracy nie ma na nas wpływu – ale to wszystko gdzieś tam jest, i właśnie ta obecność sprawia, że czas samotności jest tak odmienny i cenny, a dzięki temu, być może, także inspirujący. 

Na początku pandemii wydawało mi się, że ta samotność jest wymarzoną sytuacją twórczą

Migracja zmienia natomiast całą rzeczywistość, zwłaszcza ten jej aspekt, którego nie doceniamy: samo otoczenie i całe międzyludzkie środowisko, całe to dzianie się, w które jesteśmy zanurzeni, i które, jak się okazuje, stanowi ekosystem podtrzymujący także świat myśli i natchnień, w tym także tych, które negują wpływy zewnętrznego świata na najgłębsze poczucie siebie i możliwości twórcze. Na początku wydawało mi się więc, że długie przebywanie tylko ze sobą pozwoli mi odkryć siebie, poczuć siebie mocniej – wydawało mi się, że potrzebuję do tego tylko siebie i spokoju, i może jakichś książek. Ale książki nie wystarczały do rozmowy, a spokój stawał się coraz bardziej nieważki. Nie miał się o co zaczepić: brakowało mu szerokich warszawskich ulic i nawiedzonych krakowskich kamienic, gęstych tłumów anonimowych, lecz dobrze znanych ludzi, ciężaru starych, odrapanych budynków i niepokojących, otwartych bram, za którymi czekają kamienne studnie podwórek. Brakowało przestrzeni, w której poruszałam się codziennie i bezwiednie, nie poświęcając jej należytej uwagi.

Utrata przestrzeni to jednak dopiero pierwszy krok w stronę pustki i wyobrażam sobie, że jednak istnieją miasta, które byłyby w stanie wypełnić ten brak. Kolejne stopnie są bardziej dotkliwe: po co chodzić do kina, kiedy nie ma z kim potem iść na kawę, jak czytać książki, o których nie ma z kim porozmawiać, czy da się być pisarką wśród ludzi, którzy patrzą na twoje zajęcie jak na ciekawostkę, czy można być sobą, nie przebywając wśród osób, z którymi dzieli się to, co najważniejsze: pasję. Bo oczywiście, mogę mieć środowisko artystyczne w mediach społecznościowych, mogę dowiedzieć się, co w trawie piszczy, ale to zupełnie inny rodzaj doświadczenia niż swobodne spędzanie czasu razem. To w tym wspólnym czasie afirmujemy siebie i swoje pasje, a dzieląc je, praktykujemy nadawanie im sensu. Kiedy jest się w środku tego życia, nie trzeba o tej pasji myśleć, bo zawsze już jest, całkiem przejrzysta; nadaje życiu sens, którego nawet nie zauważaliśmy, on już tam po prostu był, budzony na nowo za każdym razem, kiedy nie podobała nam się premiera, ale i tak nie odmówilibyśmy sobie imprezy po niej, albo kiedy spotkaliśmy się przypadkiem na wernisażu kolegi, choć miałyśmy obie siedzieć w domu, albo kiedy popołudniowy spacer przedłużał się aż do wieczornego koncertu, albo kiedy poświęcaliśmy godziny na seminariach czytając książki, o których nigdy nie napiszą ważne gazety, i wreszcie kiedy narzekałyśmy na upadek ulubionego kulturalnego czasopisma, choć nigdy nie założyłybyśmy własnego. I oczywiście wtedy, kiedy chodziłyśmy na protesty w sprawach tak beznadziejnych i absurdalnych, że myśl o migracji stawała się coraz bardziej poważna.

Czytaj także:
rozmowa Bartłomieja Majzla
z Krzysztofem Czyżewskim

Podczas tych wszystkich spotkań zawsze mogłam znaleźć choć jedną osobę, która rozumiała moje poczucie humoru i z którą choć przez chwilę czułam porozumienie będące czymś więcej niż wymianą zdań – czułam rezonans. Na odludziu to się prawie nie zdarzało. Kiedy wyjeżdżałam, miałam jeszcze to całkiem prostoduszne przeświadczenie, że pozbawienie się tożsamości okaże się otwierającym doświadczeniem, a moje nowe znajomości nie będą uwikłane w interesy literackiego stadka. Niby wiedziałam, że stopień zero nie istnieje, a jednak nie wiedziałam. Pomijam już teraz, że wiele bolesnych razy byłam tu tylko nikim, to jest: kobietą z Polski, czyli podwójnym zaproszeniem do lekceważenia i przemocy (oczywiście nic jawnego, mieszczańska dyskryminacja nigdy się ze sobą nie obnosi). Lecz jeszcze bardziej frustrujące okazało się  odkrycie, że z ludźmi, którzy nie są z mojego stada, nigdy nie wyjdę poza ten paskudny small talk. Zbyt wiele nas dzieli, nie czytaliśmy tych samych książek, nie łączy nas ani temperament, ani wyobraźnia. Niby nie należy tak pisać, bo zaraz będzie, że to wyższościowe pojękiwania osoby, która uznaje tylko ludzi ze świata wysokiej kultury, ale przecież nie chodzi mi o szacunek, chodzi o przyjemność spędzania ze sobą czasu. O przepływ. Podtrzymywanie relacji, w której cały czas gryziesz się w język, by nie wybiec przed drugą osobą z jakimś niezrozumiałym żartem, z którego na pewno śmiałyby się twoje ziomki z polonistyki i filozofii, jest po prostu męczące. W końcu zaś takie relacje prowadzą donikąd, bo nieustannie tylko przypominasz sobie, że to nie jest twoje miejsce i że gdzieś, kiedyś, z kimś innym byłoby zupełnie inaczej. Zaczynasz też pielęgnować w sobie tę pamięć, żeby nie czuć się jak ostatni towarzyski przegryw. Sytuacja może okazać się jednak jeszcze gorsza, kiedy wyjedziesz i musisz pracować poza branżą intelektualną – wtedy kontakt z dawnym światem pomału zaciera się i znika, a pielęgnowanie dawnego „ja” zamienia się w walkę. Niestety, ale wielcy migranci mogli być wielcy dlatego, że choć zmienili otoczenie, odnaleźli w nowym miejscu podstawę, która pozwala im wieść życie intelektualisty lub artysty: środowisko, w którym mogli swobodnie wymieniać myśli, otoczenie, które doceniało sens ich wysiłków, a wreszcie pracę, które nie drenowała ich z życia intelektualnego. 

Niby wiedziałam, że stopień zero nie istnieje, a jednak nie wiedziałam

Wprawdzie w zeszłym roku także rozmowy przez telefon z przyjaciółmi rzadko łapały twórczy vibe: byliśmy dla siebie głównie oparciem i terapią, a chwile zabawy zdarzały się rzadko. Beztroska to bardzo specjalna czasoprzestrzeń, w której spotykamy się po nic, na próżno, dla siebie i dla zabawy właśnie. Bez niej tworzenie nie istnieje. I kiedy coś w końcu na samym końcu lockdownu napisałam – choć większy udział niż samotność miało w tym chyba nadejście wiosny –  mogło być tylko o tym, czego przy mnie nie ma, bo przejmowało mnie tylko to. A przecież nie przepadam za literaturą melancholijną. Ciekawa raczej jestem, co dopiszę do tego pisanego w próżni dzieła, kiedy w końcu dotrę do Warszawy, Krakowa i Szczecina. Ale muszę zapytać jeszcze tak: czy zdołałabym tej wiosny napisać cokolwiek, gdyby nie telefon? Gdyby nie to minimum kontaktu, które utrzymywało przy życiu moją przeszłość, mój język i moje pasje? Gdyby nie to, że potrafiłam także wyobrazić sobie sytuacje, w których czułam wzajemny przepływ, orzeźwiającą wymianę energii?

A może wręcz przeciwnie, może  należało puścić się bardziej i odłączyć wszystko? Może dopiero w takiej absolutnej pustce znalazłoby się miejsce na to wielkie olśnienie i prawdziwą przemianę? Sama nie wiem. Wiem jednak, że przez ponad dwa lata nieudanej integracji i nużącej izolacji straciłam poczucie humoru: rezonuję wprawdzie z dowcipem innych, ale zamilkł śmiech, który czasem budził się we mnie samej; to zaś uświadomiło mi, że właśnie ten śmiech jest mi potrzebny, by zacząć pisanie, bo pisanie jest zabawą, jest przygodą nawet wtedy, gdy samo w sobie jest jak najbardziej na serio. Ten śmiech to rodzaj dystansu, który uwalnia od rzeczywistości, ale nie ma sensu wtedy, kiedy rzeczywistość nie daje się pochwycić. Być może więc rzeczywistość jest odczuwalna wtedy, kiedy zjawia się wraz z drugim człowiekiem, a właściwie z każdą żywą istotą, która jest w stanie wejść z nami w dobrą relację. Inaczej staje się zbyt wielka lub zbyt żadna, tak że nic się od niej nie odbija; tymczasem uczucia potrzebują rezonansu, podobnie jak głos, którego nie da się usłyszeć w próżni.



Aldona Kopkiewicz – autorka książek poetyckich sierpień (Wrocławska Nagroda Poetycka Silesius 2016), Szczodra (Nagroda Fundacji im. Kościelskich 2019) i Na próbę (2020). Pisze także prozę, eseje i teksty dla teatru.