Jakub Pszoniak: Najciekawsze jest dla mnie nie to, co się w twoich wierszach dzieje, ale to, co się dzieje poprzez albo w poprzek twoich wierszy: jakieś powidoki wywołane literackimi bodźcami. Czy słusznie odnajduję w twojej książce obraz świata nadmiaru, świata wielu równoległych rzeczywistości, w których egzystuje się jednocześnie? Czy pytanie o to, o czym jest wiersz, jest w ogóle zasadne?
Patryk Kosenda: Starałem się zmotać na potrzeby książki różne przecinające się, fantastyczne uniwersa, które pozornie nie mają ze sobą wiele wspólnego. Może łączyć je jakiś przedmiot, postać, a przede wszystkim śmiech podlany lękiem. To też efekt moich kombinacji z poetyką przesytu, która uczepiła się mnie praktycznie od początku przygody z wierszami. Natomiast do wiersza jako jednostki dobierałem odpowiednią formę, więc są tu jakieś zwyklaki i prozy poetyckie, ale też na przykład kawałek w formie planu zajęć w obozie hymnów – w Kulsza pod pontonownię tytułowy bohater jest młodym, rączym hymnem, który uczony jest w koszarach nienawiści i cwaniactwa przez takich opiekunów jak Nordycka temperówka czy odnóża kuriera Karola.
Aleksander Trojanowski: Pozostańmy przy niejednoznaczności twoich wierszy. Chciałbym zapytać cię o awangardową ideę wiersza rozumianego jako przedmiot, czyli czegoś, co może się do czegoś przydać. Czy twoje wiersze są planowane jako takie przedmioty?
P.K.: Szczerze, to chyba nigdy nie myślałem w ten sposób o wierszu. W każdym razie bliżej moim kawałkom do artefejków niż artefaktów. Byłoby miło zobaczyć je w formie drapaczek do jaźni albo zapalników od chichotu.
J.P.: Twoje wiersze są jednocześnie bardzo swobodne, językowo anarchistyczne ale również, jak mi się wydaje, przemyślane. Zastanawiam się, jak wygląda twoja praca nad wierszem i książką – czy jest to bardziej Kandinsky, czy Pollock? Czy dajesz ponieść się językowi, ciekawy, dokąd cię doprowadzi, czy raczej kontrolujesz cały czas język i formujesz go na wzór wcześniejszych założeń?
P.K.: Pracuję jako kolekcjoner fraz i wymysłów. Czasem zaczyna się od sceny, na przykład kąpieli szczurów w kęskach komunii. A czasem właśnie od frazy, w stylu: „Billy Obwarzanek gubi maminy brelok”. Buduję wokół tego wiersz, pozwalam mu napęcznieć, dopisuję kolejne frazy z głowy, częściej z notatnika. Trochę taki byt poleży, pokwiczy. Potem dopiero zaczyna się obróbka, przycinanie, szukanie formy. Niezwykle rzadko zdarzają mi się strzały, że usiądę i napiszę wiersz w jednym posiedzeniu.
A.T.: Mówi się, że każdy piszący pisze dla wyobrażonego czytelnika. Jak ty wyobrażasz sobie czytelnika twoich wierszy – co taki czytelnik robi? Co z nich ma? Jak się zachowuje, gdy czyta?
P.K.: Pokłada się w wannie i odmacza kaca. Albo pali krzyżowego blanta i kiepuje za burtę. Albo całuje królika po nosie. Albo siedzi z samotną konewką na plaży nudystów. Albo przejebuje krowi grosz na automacie z pluszakami. Piszę dla wyobrażonego siebie. Ten wyobrażony „ja” ma z tych wierszy sporo frajdy i jeszcze więcej frustracji.
J.P.: W jednym ze swoich wierszy piszesz, że „wiersz jest brudem”. Oczywiście nie traktuję wszystkich padających w tomie stwierdzeń jako ścisłych deklaracji, ale ta akurat wydaje mi się istotna. Książka najeżona jest brudem, sprawnymi przetrąceniami, zwichrowanymi związkami frazeologicznymi. Są one jednocześnie bardzo zabawne i przerażające. Te same zdania są proroctwem jakiejś wielkiej katastrofy i żartem. „Nic nie jest prawdą, chyba że cię rozśmiesza?”. Czy śmiech może być strategią radzenia sobie z okrucieństwem, ze światem?
P.K.: Od paru lat cierpię na nawracające stany lękowe i depresję. Wydaje mi się, że powoli z tego wychodzę, ale śmiech był i jest moją strategią eskapistyczną. Może wyciągnąłem to z Harry’ego Pottera; mówię o kwestii bogina, o tym, że musisz te generatory lęków ośmieszyć, sprowadzić je do maksymalnego absurdu. Z drugiej strony to pełna furii ironia. Robodramy… są pełne poezji katastroficznej, bo czuję zagrożenia nadchodzące z wielu stron, które mogą dotknąć mnie i moich najbliższych. Podobnej strategii opracowywania lęków literacko uczyłem się na prozach Etgara Kereta, dużo mi one dały, lubię do nich wracać. Cóż, wiemy, że wiersz nie jest cudem, ale uznałem, że to za mało. Czuję, że trzeba się usyfić, żeby coś ważnego powiedzieć.
A.T.: Wiele twoich fraz sprawia wrażenie, jakby były zasłyszane i przetworzone przez ciebie. Lubisz podsłuchiwać? Traktujesz to, co podsłuchane, jako materiał poetycki?
P.K.: Lepię te wierszowe bałwany naprawdę ze wszystkiego. Ostatnio oglądałem jakiś film z generowanym tłumaczeniem na polski – potężna liczba wspaniałych fraz. Podsłuchuję bliskich, reklamy, seriale, poetów czasem też. Robię z tego potem takie wykręty, czasem kilkukrotne, że sam zapominam, jaki był pierwotny cytat. Chyba że zależy mi na czytelnym nawiązaniu.
J.P.: Na wskroś współczesny język twojej książki operuje niedzisiejszymi rekwizytami, cytatami wyciągniętymi z lat dziewięćdziesiątych: jest Gabriel Fleszar , Golec uOrkiestra, zespół Emigranci, Olisadebe, fruwają dyskietki. Bardzo mi się to podoba, pewnie dlatego, że potrafię rozkodować te fragmenciki, często poukrywane. Na ile są to rekwizyty, które pamiętasz z dzieciństwa, a na ile duchologia, pulpowa archeologia? Nie boisz się, że te sensy – szczególnie te funkcjonujące na prawach cytatu – będę za parę lat zupełnie nieczytelne?
P.K.: Któryś klasyk kina włoskiego, bodajże Antonioni, mówił kiedyś, że przeraża, jakoby jego filmy miały się nie starzeć. I pewnie sobie to zapamiętałem i przetrawiłem dla swojej wygody, ale podobnie mam z wierszami, w ogóle ze sztuką. Uniwersalność, ponadczasowość – od razu dopisałbym do tego miałkość, letniość, uproszczenie (upraszczam). Chciałem przede wszystkim, żeby książka była aktualna w momencie jej wydania, komentowała w wykrzywiony sposób głównie dzisiaj przy pomocy wczoraj i jutra (pozornego – bo są to wizje z klonami Michała Wiśniewskiego albo jarmarczne dystopie). Dlatego powyciągałem ze swoich przedszkolnych rajtuz wszystkie tuzy, o których wspominasz, dokładając kurioza i pięknostki z lat zerowych. Ja to wszystko pamiętam, a teraz oczywiście daję się porwać nostalgii. Ale wiesz: kruszę topki i rozrzucam po ścieżce, żeby czytelnik mógł mnie odnaleźć, odbić i dać klapsa bezrefleksyjnej nostalgii.
A.T.: Jest u ciebie greenhorn, czyli żółtodziób z Winnetou, jest Hagrid z Harry’ego Pottera. Co interesuje cię w literaturze młodzieżowej?
P.K.: Old Shatterhand, Śladami Stasia i Nel oraz cykl o Harrym Potterze to moje pierwsze lektury. Nie znałem jeszcze takiego zjawiska jak fanfiki, ale ostro pisałem je w głowie. To, co mnie głównie z tej literatury dzisiaj interesuje, to możliwość umieszczenia jej bohaterów w nowych, narkotycznych czy po prostu „dorosłych” kontekstach, zwłaszcza jeśli mówimy o Hogwarcie. Naspidowany hipogryf, świst lufy opalanej przez Rona przed egzaminem z zielarstwa, Malfoy z Crabbem i Goylem na Festiwalu Sunrise w Kołobrzegu. Takie kminy mieliśmy z ziomkami, jeszcze zanim w ogóle myślałem o jakimkolwiek pisaniu. Zostało mi to do dzisiaj. Chadzamy z Hagridem po drewno. Oprócz tego chciałbym kiedyś napisać weirdową, lewacką powieść young adult.
A.T.: Wyobrażasz sobie krytyczne wydanie swojej książki w Bibliotece Narodowej, z przypisami do wszystkich wymienionych wyżej postaci?
P.K.: Wyobrażam sobie. I dopisuję do listy marzeń obok prowadzenia przedszkola dla królików z autorskim programem zabaw (napisałem dużo piosenek dla uszaków).
J.P.: Kolejna istotna warstwa twojej książki to przechwycenia z języka religijnego. Doprowadzasz ten język do zupełnego absurdu. Domyślam się, że nie tylko jednak o sam język tu chodzi, ale i o treść…
P.K.: Ja jestem zasiedziały w tym języku od najmłodszych lat. Chodziłem do szkół katolickich, wpisuję się w stereotyp ucznia, który z takiej szkoły wychodzi ateistą. Nagapiłem się. Ale duchowość, operacje mistyczne, pociągają mnie artystycznie. Język liturgiczny jest przebogaty, konteksty biblijne wciąż powszechnie znane. Dodatkowo wtręty religijne pozwoliły mi podbić poziom groteski w tej książce, literacko rozegrać hucpy krajowe jak wspomnianego bogina. Póki co – bo wierzę, że u nas nie hula fanatyzm, tylko złowieszczy kolaż lęku, wstrętu i złości, który da się palimpsestować. Puści to za jakiś lewicowy czas. Wierzę.
A.T.: „Nowym opium dla ludu jest opium”. Ten cytat w swojej pierwotnej postaci dotyczy religii. Doskonale wiemy, co jest znaczeniem przenośnym, a co dosłownym. Ty używasz metafor w taki sposób, jakby wszelkie znaczenie było przenośne. Nigdy nie da złapać się mówiącego za rękę, bo zawsze mówi co innego, niż mówi. Czy zgadzasz się z takim odczytaniem i czy jest to twoja metoda poetycka, czy raczej szersze spojrzenie na rzeczywistość?
P.K.: Myślę, że daję w ten sposób odbiorcom więcej miejsca, mogą sobie rozegrać frazę na różne sposoby. Chyba to moje szersze spojrzenie na rzeczywistość, bo nie mogę zdzierżyć dogmatów, bon-motów, opisywania jej za pomocą frazesów. Jednocześnie mam zakodowaną ciągłą potrzebę ich używania. Z lenistwa. Dlatego często kombinuję, jak je przekształcić, powiedzieć przesunięciami coś nowego, wyskoczyć na czytelnika z poetyckim dżampskerem.
J.P.: Świetlicki – było nie było, najbardziej chyba znany niemartwy porta, zaczepił cię w złośliwym fejsbukowym quaziwierszyku, kiedy byłeś jeszcze niedebiutantem. Czujesz, że to odruch obronny w odbywającej się jakiejś poetyckiej rewolucji albo reakcja na zmianę warty w polskiej poezji?
P.K.: Siedzę z królikami na podusiach, za oknem przygrywają mi różne dziwy: jakieś idee, kwartety libkowe, całe formacje Marcinów i Jacków – zdredzone o świcie przez poetyckich gówniarzy, którzy nie potrafią oszukać głodu sprejowaniem fresków, tylko łaszą się do wynagrodzenia za pracę, jaką jest wiersz. Przywołam kapelę z Robodram, czyli Panic At The Zmiłowanie: „CICHO PALĄC ZNÓJ, ROZWALAM TOWARZYCHO”. Już dawno znaleźliśmy tych facecików chrapiących na warcie, skopciliśmy im szałasy i tuptamy na zgliszczach. Jak jeszcze tego nie widzą, to niech śpią słodko. Aniołki.
Patryk Kosenda, Robodramy w zieleniakach,
wyd. Korporacja Ha!art, 2019, ss. 54.