Hari Kunzru w powieści Białe łzy opowiada historię dwóch kumpli ze studiów, których połączyła fascynacja muzyką, a konkretnie możliwie najstarszymi nagraniami czarnej muzyki bluesowej. Carter i Seth w kolekcjonerskim zapamiętaniu wypowiadają prywatną wojnę producentom i słuchaczom „splamionym cyfrowym grzechem nowoczesności”. W epoce powszechnego manipulowania dźwiękiem w studiach nagraniowych liczą się „tylko zera i jedynki” – twierdzi Carter, przez co muzyka nie daje słuchaczowi „żadnego kontaktu z ludzkim ciałem”. Przyjaciele podążają więc do „źródeł”, do wykonań „historycznych”, czyli najwcześniejszych unikatowych płyt nagrywanych w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Tak bardzo chcą przywrócić przeszłość, że na podstawie przypadkowego nagrania ulicznego, przy użyciu nowoczesnego oprogramowania, tworzą – trochę dla zabawy – nagranie najbardziej „autentyczne”:

Odtworzyłem nagranie na malutkim głośniczku odzyskanym ze starego radia tranzystorowego, zarejestrowałem je jeszcze raz i zanurzyłem w trzaskach. Kiedy skończyłem, brzmiało jak zdarta siedemdziesiątkaósemka, nagranie z gatunku tych, które istnieją tylko w jednym egzemplarzu złej jakości, nić, na której trzymają się czas i pamięć.

Mając na początku tylko nagrany głos podśpiewującego przy szachach mężczyzny – dzięki tej samej technologii, którą potępiają – stworzyli przeszłość, jakiej nie było. Dźwięki bez ciała, osoby, historii, a jednak bardziej przekonujące i autentyczne niż te, które zachowały się na starych płytach. Wymyślają nawet fikcyjne nazwisko rzekomego wykonawcy – „Charlie Shaw” – i wpuszczają nagranie do sieci. Ich pasja jest idealistyczna i niewinna, a jednak w zamian dostają straszną lekcję „doświadczenia historycznego”. Tajemnicza siła zmusza ich, aby w poszukiwaniu źródeł muzyki nie zatrzymali się na najstarszych nagraniach, ale podążyli dalej, w stronę doświadczenia, które zrodziło czarną muzykę Południa: niewolniczej pracy, segregacji rasowej, bezprawia, bicia, widoku śmierci bliskich, pogardy i poniżenia. Argument Setha, że „jest niewinny”, bo nie było go wtedy na świecie, nie ma znaczenia. Dostaje to, czego pragnął, czyli dostęp do źródeł muzyki, której słucha i którą podziwia.

Na swoim gramofonie odtwarzałeś dźwięki transportu niewolników przez Atlantyk, najczarniejsze z dźwięków. Pragnąłeś cierpienia, którego nie zaznałeś, władzy, którą ono – jak sądziłeś – zapewni. Przerażało cię to, ale myślałeś o pewności siebie, jakiej nabiorą twoje kroki, o pełnych podziwu spojrzeniach przyjaciół. Potem, gdy prawdziwy mrok przeniknął przez ściany twojej sypialni – ściany obmyślone tak, byś był bezpieczny i mógł marzyć – nadeszła groza.

Kunzru dotyka wstydliwego miejsca w nowoczesnym człowieku kulturalnym, który często bezmyślnie fetyszyzuje historię, to znaczy wybiera z niej podniecające elementy niczym najbardziej smakowite kawałki potrawy. Zastępują mu i przesłaniają całość świata, gdzie powstała podziwiana i kolekcjonowana sztuka. Nawet poważna wiedza, która prowadzi do jej świadomego odbioru i dalej, do wzruszenia i współczucia – to tylko „białe łzy”.

Czy naprawdę wiemy, czego słuchamy? – pyta nas Kunzru. Ma prawo do sarkazmu. Ileż razy musiałem posłuchać Strange Fruit, aby wreszcie dotarło do mnie, że to powieszeni ludzie kołyszą się na gałęziach, a nie egzotyczne owoce wprawiane w ruch południową bryzą. Od chwili rozpoznania nie mogę już słuchać tej pieśni. Wszyscy zakochani w czarnej muzyce z przeszłości powinni dobrze się zastanowić, zanim westchną do „starych, dobrych czasów”; do „muzyki źródeł”. Paradoksalnie ten, kto najbardziej kocha i adoruje, staje się najbardziej winny. Kiedy podziwiamy (nagradzamy, celebrujemy i uświęcamy) muzykę folkową, estetyzujemy doświadczenie, które estetyce urąga i którego nawet sztuka nie może odkupić. Nie sposób wyjść z tej pułapki podziwu i zachwytu dla artystycznych efektów doświadczenia, o którym nie chce się wiedzieć, a tym bardziej – którego nie chce się podzielić. Przywrócona muzyce „całość”, czyli dawna rzeczywistość i jej doświadczenie, jakie zrodziły tę muzykę, byłyby dla odbiorcy nie do zniesienia.

Przypomniana tu lektura Białych łez stanowi prolog do krótkiej historii pewnego błędu – mojego błędu, który przeprowadził mnie od niewczesnej radości przez niepewność, rozczarowanie, zażenowanie i złość aż do zrozumienia i zgody. A zaczęło się to 13 października 2016 roku, kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Bob Dylan otrzymał Nagrodę Nobla. Uradował mnie ten werdykt, ale to, co działo się później, już mniej. Przyczyną dalszych rozważań jest tamto rozczarowanie, którego nikłe ślady jeszcze we mnie zostały, podczas gdy całość ustąpiła zgodzie i chyba zrozumieniu sensu nieobecności Boba Dylana na ceremonii wręczenia nagrody. A wcześniej jego wielotygodniowego milczenia i niepewności fanów, czy w ogóle nagrodę odbierze.

Należałem do tych, których decyzja komitetu wprawiła w zachwyt. Był to zarazem początek wielu sporów z kolegami literaturoznawcami o to, czy jego utwory do śpiewania są literaturą i czy pozbawione muzyki otrzymałyby najważniejszą nagrodę literacką świata. Daniel Wyszogrodzki w syntetycznym artykule Bob Dylan – droga do Nobla pokazał słupy milowe wbite przez twórczość Dylana w kulturę XX wieku i pierwsze dekady obecnego, ale jednak Dylan nie jako pisarz ten wpływ wywarł, choć przecież przed Noblem miał już Pulitzera i liczne doktoraty honoris causa. Milczenie laureata nie pomagało mi w tych utarczkach. Oczywiście, moje odczucia były bez znaczenia. Wracam do nich, ponieważ zrodziły pytania, co właściwie to milczenie znaczy, dlaczego Dylan to robi, co być może próbuje nam powiedzieć? Nie byłem w tych pytaniach osamotniony. Analiza tylko kilku tytułów prasy amerykańskiej, angielskiej i polskiej pokazuje, że chyba wszyscy czytelnicy zainteresowani życiem literackim zadawali te same pytania.

Chronologia milczenia

Wspomnianego październikowego dnia werdykt Akademii Szwedzkiej ogłosiła sekretarz nagrody Sara Danius: „Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za rok 2016 otrzymał Bob Dylan. Został nagrodzony za stworzenie nowej ekspresji poetyckiej w obrębie wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni”. Wcale nie zawsze nazwiska, a tym bardziej twórczość laureatów Nagrody Nobla są powszechnie znane czytającej publiczności, nie mówiąc już o tych mieszkańcach globu, którzy książek nie czytają. Tym razem było inaczej. Dylan jest żyjącą legendą nie tylko muzyki amerykańskiej, ale po prostu kultury światowej. I choć jego nazwisko pojawiało się na noblowskim stole już od lat dziewięćdziesiątych, to zaskoczenie było ogromne, a większa niż zazwyczaj rzesza odbiorców tej informacji błyskawicznie podzieliła się na walczące plemiona. Nie, jak zazwyczaj, na popierających i kwestionujących werdykt. Strony sporu koncentrowały się na pytaniu, czy piosenka jest literaturą, i to taką, która ogołocona ze śpiewu i muzyki (jako nagi tekst) może sprostać autonomicznej poezji. Czy pieśni Dylana mogą stać na tej samej półce, co Miłosz i Szymborska?

Jak zwykle najbardziej rozgorączkowane były media chcące usłyszeć i pokazać reakcję laureata. Okazało się, że tego październikowego dnia Dylan grał koncert w Las Vegas, ale nikomu nie udało się wydobyć z niego nawet słowa komentarza. Podobnie dzień później, podczas kolejnego koncertu, który odbywał się na festiwalu Desert Trip w Indio w Kalifornii. Rolling Stonesi, którzy weszli na scenę po nim, ustami Micka Jaggera złożyli mu gratulacje: „Nigdy wcześniej nie dzieliliśmy sceny z laureatem Nagrody Nobla, Bob jest dla nas niczym Walt Whitman”. Sam laureat nie powiedział nic. Mimo ostentacyjnego milczenia Dylana fani odnotowali znaczący drobiazg, oto w programie tych koncertów pojawiła się drobna zmiana. Dylan zagrał standard Cy Colemana i Josepha McCarthy’ego o całkowicie nieprzypadkowym tytule: Why Try to Change Me Now? (Po co mnie zmieniać?). Padają tam między innymi takie słowa:

So let people wonder
Let’em laugh
Let’em frown
[…]
Don’t you remember
I was always your clown
Why try to change me
Why try to change me now
Niech się ludzie dziwią
Niech się śmieją
Niech się krzywią
[…]
Nie pamiętasz?
Zawsze byłem twoim klaunem
Po co mnie zmieniać
Po co mnie zmieniać teraz

Ten wymowny szczegół pokazywał, że artysta prowadzi dyskretny dialog z publicznością i brak spodziewanej reakcji na werdykt był zamierzoną postawą, a nie manifestacją arogancji, jak sugerowali niechętni. […] Przypominało to trochę inną jego nieobecność. W lipcu 1966 roku Dylan miał wypadek motocyklowy i na dłuższy czas zniknął z oczu publiczności, aby się leczyć, ale w Kronikachwyznaje, że główny powód był inny: „Miałem wypadek motocyklowy i byłem mocno poturbowany, ale doszedłem do siebie. Tak naprawdę chciałem się wycofać z wyścigu szczurów”. To były jednak szczegóły zbyt subtelne, aby zostały powszechnie zauważone. Podobnie jak fakt, że wydawca tekstów i książek Dylana Simon & Schuster nie zwołał zwyczajowej w takich przypadkach konferencji prasowej, a ze strony internetowej wydawnictwa zniknęła informacja: „Winner of the Nobel Prize in Literature”, która krótko widniała obok okładki zbioru pieśni Dylana Liryki 1961–2012. Prawie do końca października 2016 sens i cel postawy Dylana pozostawały wciąż niejasne, a wysyłane przez niego dyskretne znaki były nieistotne w kontekście mnożących się spekulacji, czy w ogóle nagrodę odbierze. […]

[W paźdzerniku 2017] okazało się, że Nagroda Nobla w dziedzinie literatury nie zostanie przyznana w związku ze skandalem, w który uwikłana była członkini Akademii Katarina Frostenson, a przede wszystkim jej mąż Jean-Claude Arnault. Ten ostatni został oskarżony o molestowanie wielu kobiet, a 1 października 2018 skazany za gwałt. Prócz tego wiadomo, że przekazywał informacje o werdyktach noblowskich, zanim te były oficjalnie ogłoszone. Wszyscy dziennikarze kulturalni wiedzieli o jego seksualnych wyczynach i o plotkarstwie, a pewnie korzystali też chętnie z jego informacji. W dodatku Akademia Noblowska wspierała finansowo prowadzony przez Arnaulta klub literacki. Śledztwo wykazało co najmniej siedem przecieków, w tym także ten o nagrodzie dla Boba Dylana. Za obstawienie jego nazwiska w październiku 2016 roku bukmacherzy płacili szesnaście do jednego.

Andrew Brown śledzący na łamach „Guardiana” te perypetie napisał z wyraźnym triumfem, że Dylan swoim rockowym zachowaniem dał nauczkę literackim draniom, upokarzając i ośmieszając Akademię przez ostentacyjne lekceważenie przyznanej mu już nagrody. Też myślę, że dobrze im tak, bo czy ktoś, kto handluje wynikami, ukrywa lub toleruje przemoc pod pretekstem kulturalnej misji, zasługuje na coś lepszego? Mimo tej uciechy ważniejsze wydaje mi się rozumienie (teraz może nareszcie adekwatne) tego, co mówi Dylan jako wielki poeta, a nie tylko mądry błazen ośmieszający możnych tego świata. W filmie dokumentalnym Martina Scorsese No Direction Home poeta Allen Ginsberg wspomina, że rozpłakał się, słuchając po raz pierwszy A Hard Rain’s A-Gonna Fall. Jak mówi, zrozumiał wówczas, że bitnicy mają swojego następcę. „Zwaliła mnie z nóg jego elokwencja. Zwłaszcza fragment o tym, że musi dobrze poznać swoją pieśń, zanim zacznie ją śpiewać. To było jak proroctwo”. Chodzi o wers: „But I’ll know my song well before I start singin’” – ostatnie zdanie przed ostatnim refrenem i końcowa odpowiedź poety na pytanie tajemniczej postaci: „Co teraz poczniesz?”. Zadawaliśmy je na różne sposoby Bobowi Dylanowi przez wszystkie te miesiące. Głusi na odpowiedź, której nie przestawał nam udzielać, grając w ciągu tych gorących dwóch tygodni po ogłoszeniu werdyktu jedenaście koncertów w ośmiu stanach. Odpowiedź poetycka i sceniczna w niemal doskonały sposób wyjaśniają całe zamieszanie z nieodbieraniem nagrody przez Dylana. „Wracam, nim zacznie się deszcz” – odpowiada poeta. Czy to będzie deszcz zaszczytów albo jedna z apokaliptycznych katastrof lub medialne obrazy nieszczęść, które nikogo już nie obchodzą – artysta wycofuje się do znanych mu miejsc i ludzi, z którymi może mówić, myśleć i oddychać. Nie jest to unik czy wyraz artystycznego dystansu lub wewnętrzna emigracja, ale trwanie w bliskości z rzeczywistością, w której dzieje się i której dotyczy jego sztuka. A my, domagając się lub tylko oczekując jego obecności na ceremonii w Sztokholmie – czy zastanawiamy się, co w istocie chcą nagrodzić członkowie kapituły i dlaczego to robią?

Na końcu długiej drogi pojmowania sensu nieobecności i milczenia Dylana jaśnieje konkluzja zawstydzająca literaturoznawcę swoją prostotą: wszystko, czego szukamy, jest w tekście, który trzeba spróbować pojąć, zanim zacznie się o nim mówić. Nawet skandal w Komitecie Noblowskim został w pewnym sensie poetycko przewidziany. Jacek Kaczmarski w pastiszowym, niby-błaznującym Epitafium dla Boba Dylana, napisanym trzydzieści lat przed opowiadaną tu historią, proroczo zapowiedział sceny tej farsy.

[…]
Patrz jak piją i żrą
Twoją żywią się krwią
I żonglują słowami twych pieśni
Lecz nic nie śni im się
A najlepiej wiesz że
Nie istnieje wszak to co się nie śni
By przy śmierci twej być
Płakać śmiać się i drwić
To jedyny cel twojej eskorty
Oddaj komuś rząd dusz
I na własny szlak rusz
Tam gdzie żadne nie zdarzą się porty
Mówić będą żeś zbiegł
Ale wyjdą na brzeg
I zdradzieckie ci lampy zapalą
Ale ty patrząc w dal
Płynąć będziesz wśród fal
Aż sam wreszcie staniesz się falą

Ale czy zasłużył?

Jeśli literatura to coś napisanego na papierze, ocenianego przez krytyków, opisywanego przez literaturoznawców, przeznaczonego do bibliotek i szkół oraz do czytania w samotności – to nie zasłużył. Jeśli jednak widzimy literaturę wszędzie tam, gdzie rozkwitają narracja i metafora, a więc także, a może zwłaszcza, w ustnych formach wypowiedzi, to radość z Nobla dla Boba Dylana oznacza przekonanie, że literatura na przełomie XX i XXI wieku bynajmniej nie umiera, ale rozwija się nieprzerwanie dzięki coraz doskonalszej technologii rejestracji i dystrybucji dźwięku. Perłą w kulturze akustycznej XX wieku jest piosenka popularna – słuchana, śpiewana i zapamiętywana. Krążące w audiosferze słowa milionów piosenek są największą, najbardziej demokratyczną, globalną szkołą literatury. Dwudziestopierwszowieczne technologie elektronicznego zapisu dźwięku połączone z łatwością dostępu do akustycznej biblioteki świata otwarły bezkresną przyszłość epoki nowej literatury oralnej. Obserwujemy gwałtowny rozwój różnorodnych odmian narracji mówionej – rejestrowanych i umieszczanych w internecie. Bob Dylan jest jednym z wielkich odnowicieli słowa poetyckiego i dróg jego rozpowszechniania. Jednym z tych Wielkich Głosów, które w XX wieku wyprowadziły literaturę z ciszy pisma w rozśpiewany i głośnomówiący świat tekstów akustycznych.


Esej pochodzi z książki:

Ryszard KoziołekWiele tytułów,
wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 304.

Za możliwość przedruku
dziękujemy Wydawnictwu.



Ryszard Koziołek (ur. 1966) – literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy. Wydał również: Zdobyć historię. Problem przedstawienia w „Twarzy księżyca” Teodora Parnickiego (1999), Znakowanie trawy albo praktyki filologii (2011), opracował edycję powieści Tylko Beatrycze Teodora Parnickiego w serii Biblioteka Narodowa (2004). Członek jury Nagrody Literackiej Nike w latach 2012–2015. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. W 2016 jego książka Dobrze się myśli literaturą została uhonorowana Śląskim Wawrzynem Literackim. W 2017 roku otrzymał Nagrodę im. Kazimierza Wyki za wybitne osiągnięcia w dziedzinie eseistyki oraz krytyki literackiej i artystycznej.