Dom to popularna nazwa miejsca, w którym ludzie przebywają, gdy pada deszcz i gdy chcą zademonstrować, że mogą ze sobą wytrzymać, chociaż nie mogą ze sobą wytrzymać. Nazwa popularna i niezbyt precyzyjna” – mówi narratorka najnowszej powieści Zośki Papużanki. Dziewczynka, wraz z rodzicami i Trutniami, czyli młodszym rodzeństwem, co roku spędza wakacje na wsi pod jednym dachem z dziadkiem Antonim i babcią Marysią oraz z ciotką, wujkiem i małym kuzynem, Dziubaskiem. Najlepiej czuje się jednak w towarzystwie Bejatki, przyjaciółki mieszkającej nieopodal, ciągle zajętej, bo całe lato pracuje na polecenie swego ojca, okolicznego potentata warzywno-owocowego. Kąkol nazwać by można opowieścią o wilegiaturze na opak: jednej z wielu podobnych do siebie, które przebiegają według dobrze znanego schematu (chłodny dystans przechodzący niekiedy w jawnie okazywaną niechęć względem przybyłych, nerwowość przenikająca wzajemne relacje, nieustanne balansowanie na granicy otwartego konfliktu) – i nie przynoszą wytchnienia.

Dominująca w powieści dziecięca perspektywa – podobnie, jak stanowiące przedmiot opisu wiejskie wakacje – niewiele ma wspólnego z niewinnością i naiwnością. Przeciwnie, charakterystyczna dla młodego wieku uważność i wyczulenie na najdrobniejsze detale (mimikę, gesty, ton głosu) sprawiają, że zasłona pozorów, skrywająca frustracje, animozje i patologie świata dorosłych, raz za razem opada, ukazując je w pełnej krasie. Jest tak na przykład w momencie rytualnego powitania, które przebiega zgodnie z zasadami ustalonymi przez seniora rodu: „Dzień dobry, ciociu. Dzień dobry. Dzień dobry, wujku. Dzień dobry. Dzień dobry, teściu, mówiła moja mama. Dzień dobry, odpowiadał dziadek Antoni. Co u was słychać, pytała mama. Dziadek odwracał się plecami albo mijał ją w progu i wychodził”. Tego typu fragmenty są jak sygnały ostrzegawcze wysyłane przez Papużankę: uwaga, to nie będzie sielankowa opowieść.

Czytaj także:
Alina Świeściak recenzuje
nowy tom Kacpra Bartczaka

Wskazuje na to zresztą sam tytuł. „Nie można lubić kąkolu, toż to trucizna, mąka z kąkolem jest gorzka” – przekonuje protagonistkę jej krzepka krewniaczka. Dziewczynka tymczasem, jakby wbrew wszystkim, za nic ma ludowe mądrości, wiejskie przyśpiewki i biblijne przypowieści. Plecie z fioletowych kwiatów wianki, układa bukiety i, zanim zwiędną, próbuje się nimi nacieszyć; z dziecięcą przekorą dostrzega piękno tam, gdzie inni widzą wyłącznie zagrożenie. Życzliwym okiem spoglądać na chwasty: oto jedyna forma buntu, na jaką w tym wieku i w tych okolicznościach może sobie pozwolić.

W obliczu rozmaitych ograniczeń – wynikających chociażby z zajmowania pozycji dziecka – za nieoczekiwaną sojuszniczkę bohaterki uznać można małopolską wieś sprzed (kilkunastu) lat: barwny amalgamat wspomnień, klisz i wyobrażeń. Miejsce, w którym słyszy się, że „upały skaranieboskie, chwałabogu komarów ni ma”, albo że „całe życie gówno”, a ludzie wyrastają obok nagle, „jakby sami się zasiali i podlali”. A jednocześnie takie, w którym namiastkę upragnionej wolności daje kontakt z naturą. Co jednak ciekawe, owa nienazwana wieś od początku funkcjonujetu w trybie warunkowym. Narratorka podejrzewa, że istnieje wyłącznie w okresie wakacyjnym; sam dom nazywa „prowizorycznym”, a zamieszkującą go w lipcu i sierpniu rodzinę – „udawaną”. Iluzoryczność świata przedstawionego nie wyklucza jednak jego realnej opresyjności. Skoro dorosłym brakuje odwagi, by nazwać rzeczy po imieniu, i samozaparcia, by zachwiać fundamentami tej familijnej (a przy okazji niezdrowej) konstrukcji, co mają zrobić dzieci? Defetystyczna w swej wymowie odpowiedź brzmi – uciekać:

Od braku obowiązków i od przeciążenia obowiązkami. Od ojca, który zbyt często sobie coś przypominał, i od ojca, który może pamiętał, ale niewiele chciał powiedzieć. (…) Od naszych ładnych, steranych mam, które nauczyły nas uciekać, oddalać się, bo niewiele więcej miały czas nas nauczyć, już byłyśmy w drodze, już uciekałyśmy. Od dziadków budzących strach.

Iluzoryczność świata przedstawionego nie wyklucza
jego realnej opresyjności

Tyle tylko, że przed dziedzictwem patriarchatu, przed tysiącem jego wcieleń i codziennych realizacji, uciec nie sposób. Patriarchat ma twarz mamy, która co roku wraca na wieś „w swojej ładnej sukience, która nie zwracała niczyjej uwagi, i z tym swoim pysznym, pachnącym ciastem, które nikogo nie obchodziło”. Albo twarz babci przygotowującej obiad dla męża, który tradycyjnie nie reaguje na wołania, zjawia się dwadzieścia minut spóźniony i narzeka, że jedzenie wystygło. Albo taty, który – w rozumieniu córki – dopiero wymierzając cielesną karę, okazuje jej zainteresowanie. Twarz miejsko-wiejskich dzieci, które „w dom bawią się rzadko, od razu zaczynają się kłócić i chcą się rozwieść, ale nikt nie umie tego porządnie zrobić”. Wreszcie: twarz wszystkich, którzy w jednej z najbardziej wstrząsających powieściowych scen – nieoczekiwanej konfrontacji dziadka z najstarszą wnuczką – nie stają w obronie dziecka, choć na ich oczach pada ono ofiarą psychicznej przemocy. 

Kąkol to kolejna – po wznowionej niedawno Najadzie Zyty Oryszyn i debiutanckim Szaleju Moniki Drzazgowskiej – nadzwyczaj wymowna historia o międzypokoleniowym patriarchalnym kontinuum. Zapis nieustannie zapętlanego performansu męskiej władzy i kobiecej bezsilności. Błędne koło dysfunkcji i opresyjnych standardów uniemożliwia rozwinięcie zdrowych relacji opartych na wzajemnym szacunku, szarga samoocenę bohaterek i niweczy ich wiarę w siebie. Nawet jeżeli intuicyjnie wiadomo, że utarte wzorce nie sprawdzają się najlepiej – ba, że nie sprawdzają się w ogóle – nie ma skąd czerpać nowych. 

Najnowsza powieść Papużanki przypomina nieco jej debiutancką Szopkę: rodzinne dysfunkcje odmieniane są tu przez wszystkie przypadki, relacje damsko-męskie trwają pomimo swych niewydolności, a toksyczna atmosfera trwale zatruwa wzrastającą w niej latorośl. Kąkol przywodzi też na myśl Tango Zbigniewa Rybczyńskiego. Niczym w nagrodzonej Oscarem animacji postaci tłoczą się w zamkniętej przestrzeni – jej klaustrofobiczność w dużej mierze wynika z systemu, który ją funduje. Wszyscy mają do dyspozycji z góry określony zestaw ruchów; każde zaburzenie choreografii, choćby chwilowe, grozi katastrofą. Paradoksalnie jednak to właśnie wierność obowiązującym regułom i nieprzeciwstawianie się rodzinnej opresji jest dalece bardziej niebezpieczne niż ich (choćby nieudolne) kontestowanie, bo wzmaga w najmłodszych pokoleniach potrzebę buntu. Nieliczne momenty, w których pozornie najsłabsze ogniwo – dziecko – stawia czoła przemocy krewnych, wyrażając własne zdanie lub robiąc coś po swojemu, urastają do rangi podziwu godnych aktów odwagi. Z kolei przegrane pozycje tak naprawdę zajmują dorośli, biernością, rezygnacją lub strachem legitymizujący wieloletnią opresję. Im dłużej bohaterki i bohaterowie trwają w tym beznadziejnym transie, tym trzeźwiejszym okiem mamy ochotę spojrzeć na rzeczywistość – nie tylko literacką. Najwyższy czas na rewizytę krain naszego dzieciństwa i ich surową, głęboko feministyczną, rewizję.


Zośka Papużanka
Kąkol

Wydawnictwo Marginesy, 2021, s. 320


Aleksandra Kumala (ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze” (2019). Teksty poświęcone filmom i literaturze publikowała m.in. na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów”, „Popmoderny” czy „Przekroju”.