Iwan stał na tarasie, patrząc, jak zachodzi sierpniowe słońce – wielkie i purpurowe, niczym koło na japońskiej fladze – i zalewa horyzont czerwienią. Będzie wietrznie, pomyślał, choć w nieruchomym powietrzu trudno było w to uwierzyć, po czym wszedł do pokoju, żeby na wszelki wypadek wziąć pledy, którymi będzie można się okryć, jeśli wiatr jednak się zerwie.

Umówili się, że spotkają się nie później niż o dziesiątej, gdy tylko zajdzie słońce. Jednak wszyscy, którzy obiecali przyjść, zjawili się wcześniej, oprócz Jakowa, którego wciąż nie było, i teraz tłoczyli się tu i tam, czekając na początek. Andrij pochylił się nad odtwarzaczem.

– Spójrzcie, co przyniosłem – wyciągnął z torby zafoliowaną winylową płytę. Na okładce widniały cztery portrety, pod nimi napis „Demon Days”, a na górze „Gorillaz” – płyta była nowa. Anna i Maria pochyliły się, żeby ją obejrzeć.

Andrij zerwał folię, podniósł igłę adapteru Iwana i włożył pod nią czarny krążek: w przedwieczornym świetle rozległy się słowa „Are we the last living souls”.

– Świetne, lubię ten album. – Anna nalała wina sobie i Marii. – Moja ulubiona piosenka to Every Planet We Reach Is Dead – Andrij przytaknął.

– Tak, kiedyś będziemy słuchać takiej muzyki, chodząc po martwych planetach, na które przylecimy.

– I tańczyć do niej na tych martwych planetach, o tak – Anna skrzyżowała ręce i zaczęła przestępować z nogi na nogę, szukając rytmu.

– Są już? – zapytała Ewa, która siedziała z boku w miękkim fotelu przykrytym narzutą z jeleniami w gęstym lesie.

– Nie – odpowiedział Iwan, patrząc przez ramię w przestrzeń za tarasem.

Danyło stale gdzieś dzwonił i odbierał telefony. Krawat schował do kieszeni marynarki, z której wyglądał jego błękitny koniec. Wychodził na taras, za drzwi, skąd dobiegały cienie jego głosu: słów nie było słychać, ale można się było ich domyślać, tak samo jak niepokojącego nastroju rozmowy. Światło przygasało. Andrij tańczył z dziewczętami na dywanie do Feel Good Inc. Kiedy piosenka się skończyła, dziewczęta zaczęły wypytywać Danyła o jego plany na kilkudniową podróż do Singapuru, o której wcześniej mówił. Najpierw krótko opowiedział im o interesach, które będzie tam robił, a potem o swoim wielkim marzeniu, żeby zobaczyć zachód słońca nad Morzem Południowochińskim i niepowtarzalny pomarańczowy kolor horyzontu w wilgotnym zwrotnikowym powietrzu. Pawło i Petro grali na Nintendo. Pawło strzelał z AK seriami po trzy, ze słuchawek dolatywały dźwięki serii z automatu, Petro przysiadł za betonowym blokiem, ściskając w ręce glocka.

– Jaką macie misję? – zapytała Maria.

– Musimy powstrzymać ekstremistów, którzy mają uruchomić rakiety jądrowe – odpowiedział Pawło – gdzieś na Kołymie.

Rozległ się głośny dźwięk dzwonka, który informował, że na klatce schodowej ktoś czeka. Wszyscy go usłyszeli, ale jako pierwsza poderwała się Ewa.

– Otworzę – wybiegła do przedpokoju, skąd po chwili wróciła z Jakowem.

– Ja w porę? – zapytał.

– Tak.

– Pokazały się gwiazdy – powiedział Iwan, stając w progu drzwi, które prowadziły na taras. – Chodźmy, możesz nie wyłączać muzyki – zawołał do Andrija.

Iwan, który wyszedł pierwszy, rozejrzał się w mroku, zapraszając innych ruchem ręki. Jedno po drugim wychodzili, przestępując przez pledy zebrane tu na wypadek, gdyby zerwał się wiatr, co pod koniec sierpnia było bardzo prawdopodobne. Teraz wiało tylko wysoko w stratosferze, niewidzialne powietrzne prądy nosiły się tu i tam, a gwiazdy kołysały się coraz mocniej, gęsto rozsypane nad horyzontem; wszyscy podnieśli głowy, próbując zgadnąć, która z nich spadnie pierwsza, a które po niej. Dlatego zebrali się właśnie dziś – zobaczyć deszcz Perseid. Ci, co obiecali, przyszli i czekają: Andrij i Ewa, Danyło, Jakow, Anna i Maria, Pawło i Petro podnieśli oczy, kierując spojrzenia na południe od gwiazdozbioru Kasjopei.

Ledwie opuścili pokój, zerwał się wiatr. Gwałtowne podmuchy wynurzały się z ciemności i znikały w niej, żeby wkrótce powrócić. Wszyscy zaczęli narzucać na siebie pledy, chowali ciała pod gęstą tkaniną. Wiatr szarpał ich włosy, jakby próbował zerwać im skórę z głowy. Powietrze się oziębiało, Danyło i Jakow, dla których zabrakło pledów, zasunęli kurtki pod samą szyję, schowali podbródki w poliestrowy kokon, który mocno otulał gardło, i zastanawiali się, od czego jest im zimniej: od wiatru czy oglądania gwiazd – zimnych, dalekich, nieruchomych. Iwan patrzył na nie i myślał, że wszyscy zaraz poczują ten chłód.

Cisza gęstniała między nimi, dźwięki miasta dochodziły do nich zza granicy parapetu, ale wydawały się odległe, jakby było do nich nie dziewięć, a sto pięter, jakby wybili okna w penthousie pustynnego wieżowca i chwytali ostygły wiatr z pustyni. Miejskie oświetlenie, które rozrzedzało światło gwiazd, pozostało niżej, daleko od nich. Zdawało im się, że do gwiazd nie jest wcale tak daleko.

Ewa podniosła wzrok, ktoś za plecami podał jej termos, z którego unosiła się para. Gdy chwyciła termos, poczuła ciepło dłoni, która trzymała go wcześniej. Spodziewała się, że to ręka mężczyzny, odwróciła się i zobaczyła zarys postaci, którą chciała zobaczyć.

Petro wyciągnął z kieszeni papierosy, podał jeden Pawłowi; żar na końcu lucky strike’a przypominał dwie gwiazdy świecące przed ich ustami. Trzeba tylko zaciągnąć się głębiej, żeby złapać je, przełknąć i wypowiedzieć życzenie.

– Czasami – powiedziała Maria – kiedy wydaje się, że spada gwiazda, tak naprawdę spala się stary sputnik, który wszedł w górne warstwy atmosfery. Jeden z tych, które zapełniają orbitę. Ściąga je grawitacja i płoną wskutek tarcia.

– Czy można wypowiedzieć życzenie, kiedy spada sputnik? – zapytała Anna.

Najpierw rozmawiały głośno, ale potem przycichły, jak gdyby niebo i ciemność je zniewoliły; taras ogarnęła cisza, aż sakralna. Szeptały, wypowiadały słowa półgłosem; niewidzialna ręka w środku każdego gardła majstrowała przy regulatorze, żeby zmniejszyć głośność. 

 W tej ciemności ich głosy stały się głuche, nawet dźwięczny mezzosopran i wysokie tenory brzmiały słabo i nisko. Wszyscy posługiwali się nimi ostrożnie, jakby od tego zależał nie tylko nastrój, ale w ogóle ich obecność na tym tarasie, jakby podniesiony głos mógł skazać na wygnanie w głębiny pokoju z włączonym światłem, gdzie nie widać gwiazd, a już na pewno – nie można wypowiedzieć życzenia.

Iwan oparł się o poręcz i popatrzył w głębię za kraciastym ogrodzeniem – na latarnie, które ciągnęły się długą linią-gwiazdozbiorem wzdłuż ulicy – a potem odwrócił się w stronę obecnych: kto z nich zostanie do rana, żeby wypowiadać życzenia, aż znikną wszystkie gwiazdy? Czy starczy ich, żeby zażyczyć sobie wszystkiego, czego pragniesz? Zresztą, jutro sobota, można wrócić do domu o świcie i spać cały dzień, a obudziwszy się, czekać, aż spełni się każde z życzeń pomyślanych przy błyskach w ciemności.

„Która nich spadnie pierwsza – ta czy tamta?”, myślała Anna. „A może spadną jednocześnie albo nie spadnie żadna z nich?”. Zdawało się, że gwiazdy cumują ciemność do przestrzeni nad ziemią. Być może kiedy ich kwiat opadnie, mrok spadnie na ziemię, pokrywając wszystko jednolitą zasłoną, pod którą nie ma czym oddychać. „Czy utrzyma się czarna materia na tych gwiazdach, które pozostaną po tej nocy?”, myśli ktoś z nich, ale tak niewyraźnie i nieśmiało, że trudno odgadnąć kto.

W ciszy czas mijał wolniej, wydłużał się, robiło się go coraz więcej. Danyło zanurzył się głębiej w pled, jakby owijał się palankinem, zanurkował w pled, w którym było cieplej niż na zewnątrz, i pomyślał, że jest mu wyjątkowo przytulnie.

Gwiazdy rozciągały się od horyzontu do horyzontu, pokąd sięgał wzrok, jakbyś kręcił głową. Ulica ucichła, było słychać, jak wiatr rozwiewa włosy, jak zsuwają się końce pledów narzuconych na ramiona. Wiatr rozcinał powietrze, był potężny na tej wysokości. Rozmowy rozrzedzały się, zdania stawały się krótsze, słów ubywało, jakby wyczerpali cały zapas na dzisiaj i więcej nie mogli już mówić. Jutro będzie nowy dzień i nowe słowa, dzisiaj – cisza i milczenie. Stali, uważnie śledzili niebo, jak sportowcy na linii startu, którzy czekają na strzał z pistoletu: kto pierwszy zobaczy gwiazdę, która ruszyła z miejsca i przesunęła się po nocnym niebie, kto pierwszy zawoła, że oto ona… poleciała.

Gdyby ucichł wiatr, wówczas byłoby słychać oddechy, które pod naciskiem płuc wyrywają się ze środka, przez gardła – dziewięć różnych oddechów. 

„Tak dobrze jak dzisiaj nie będzie już nigdy”, pomyślał Iwan.

 Andrij podniósł rękę, wskazując kierunek.

– Spadają gwiazdy – powiedział niezbyt głośno, ale żeby usłyszeli wszyscy.

– Ile ich jest? – zapytała Ewa.

– Pięć – odpowiedział Andrij, przeliczając. – Tak, pięć. – Na jego nadgarstku świecił elektroniczny casio, który pokazywał za dwie minuty północ.

Pięć międzykontynentalnych rakiet balistycznych przeleciało stratosferę, obrysowując planetę łukiem i zostawiając za sobą kondensacyjne smugi, które w ciemności, pod czarnym topazowym niebem, przypominały ognistą kometę. Jądrowe rakiety ziemia–ziemia, podobne do spadających gwiazd, rozcięły nocne niebo. Gdzieś daleko, w sercu głębokich kopalń, uruchomiono program Perymetr i kolejne rakiety – z podziemi, z łodzi podwodnych i z okrętów – wzbiło się w powietrze. Przypominały gwiazdy, które lecą, przecinając przestrzeń jasnymi śladami, aż wreszcie spadną, dotykając ziemi swymi powłokami, by chwilę później wybuchnąć jasnym światłem.



Roman Małynowski (ur. 1985 w Iwano-Frankiwsku) – prozaik, eseista, tłumacz, wydawca. Skończył studia prawnicze na Podkarpackim Uniwersytecie Narodowym w Iwano-Frankiwsku (2007), zajmował się dziennikarstwem i marketingiem. Był współzałożycielem i redaktorem literackiego almanachu „Паперова зозуля” (Papierowa kukułka), kuratorem programu literackiego festiwalu „Pociąg do Jaremcza” (2008–2012). Od 2014 koordynator projektu „Rezydencja artystyczna”. Redaktor naczelny powstałego w 2014 wydawnictwa Biblioteka babilońska, przybliżającego ukraińskiemu czytelnikowi najważniejsze teksty z literatury światowej XX wieku, założyciel wydawnictwa Cywilizacja, skupiającego się na innowacyjnych projektach książkowych. Autor almanachu „MONO” poświęconego twórczości pisarzy nieukraińskojęzycznych, którzy mieszkali kiedyś na terenie dzisiejszej Ukrainy; pierwszy numer był poświęcony Hauptowi, Schulzowi i Vincenzowi. W 2021 wydawnictwo Meridian Czernowitz opublikowało tom jego opowiadań Słodkie życie.

Bohdan Zadura (ur. 1945 w Puławach) – poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Po studiach filozoficznych na UW (1969) pracował w muzeum w Kazimierzu Dolnym, był kierownikiem literackim Lubelskiego Teatru Wizji i Ruchu, członkiem zespołów redakcyjnych kwartalnika „Akcent" i miesięcznika „Twórczość" (w latach 2004–2020 redaktor naczelny tej drugiej). W ostatnim okresie wydał tomiki poezji Już otwartePo szkodzie, wybory wierszy Płyn Lugola oraz Sekcja zabójstw, a w jego tłumaczeniu ukazały się m.in. książki poetyckie Hałyny Kruk, Wasyla Łozynskiego, Wasyla Słapczuka, Julii Cimafiejewej. Siarhieja Pryłuckiego, Pétera Kántora, Petera Milčáka, Siemiona Chanina, powieści Tango śmierci Jurija Wynnyczuka i Sonia Kateriny Babkiny, opowiadania Andrija Lubki Pokój do smutku i powieść Twoje spojrzenie, Cio-Cio-San oraz opowiadania Ihora Sencowa Żywoty i Marketer. W drodze: zbiór wierszy Puste trybuny, powieści Andreja Adamowicza Pieśń o Cimurze i Wasyla Machny Kalendarz wieczności. W 2018 otrzymał nagrodę Silesiusa za całokształt twórczości, w 2019 nagrodę artystyczną miasta Lublin za rok 2018.