Po wielokrotnych lekturach Pojedynki, nowej książki poetyckiej Anny Matysiak, wróciłem – wiedziony ciekawością – do recenzji jej poprzednich tomów. Przypomniałem sobie choćby o recenzji wsobnych maszynek, w której Jakub Skurtys stwierdza: „Gdybym miał opisać jeden węzłowy problem dla tego tomu, byłaby nim jednak z pewnością perspektywa życia: opowieść o czymś (organizmie? świadomości? bycie? cyborgu?), co próbuje zaistnieć, narodzić się i wyjść z oceanu możliwości”. Rzeczywiście, poezja Matysiak wyrasta z kosmicznego wręcz przeczucia, że życie to proces nieustannego stawania się; przeczucia tak istotnego, jak świadomość tajemnicy czy nieodgadnionej treści tego życia. Przypominam sobie wiersz z Pojedynki: „Biblioteki delfinów / są dla nas niewidzialne. Zakodowane / w chmurze fal dźwiękowych, których nie odbieramy” (Możemy, s. 76). Twórczość Matysiak to próba odszukania „bibliotek delfinów”, Pojedynka jest zaś atlasem jej wyobraźni poetyckiej.
Pojedynka czy wielostka?
Pojedynka składa się z trzech głównych części: „Gwadalkiwiru kolibrów”, „Zbrojnej” i „Ruchów Browna”; tytuły te są metaforami, których sens można odnieść do relacji między podmiotowością a światem. Ale książka Matysiak nie ma jednego przedmiotu lub podmiotu – samo ich kreowanie to ważny temat tomu. Autorka ukazuje powiązania między nimi, różne terytorialności i linie ujścia, a nabudowane warstwy ulegają gwałtownym rozwarstwieniom. Z tego względu książka Matysiak jest układem, który odnosi się do mnogości. Sam tytuł wydaje mi się ironiczny. Może to wręcz dowód parodystycznego zacięcia – analogicznie do wsobnych maszynek, w których Matysiak przedrzeźniała retorykę wielkiej technologii obserwowanej w skali makro, proponując samozwrotność (mającą jednak mało wspólnego z ofensywną maszynerią awangardy).
Wiersze z Pojedynki wbrew tytułowi zbioru współtworzą kłącza i łańcuchy semiotyczne, odsyłając nie tylko do sztuki, lecz także do innych porządków znaczących: nauk przyrodniczych, historii, polityki, socjologii. W Tysiącu Plateau Gilles Deleuze i Félix Guattari określili „łańcuch semiotyczny” jako bulwę, która gromadzi w sobie akty „perceptywne, mimiczne, gestyczne lub myślowe”. Podkreślili, że trudno mówić o jakiejkolwiek uniwersalności języka, skoro tak naprawdę można wyróżnić jedynie „zbieraninę dialektów, gwar, żargonów, języków specjalistycznych”. Wiersze Matysiak są odbiciem rozmaitych dyskursów, rejestrów i kodów językowych, dzięki czemu poetka decentruje język i otwiera go na różne wymiary. A jeśli istnieją różne wymiary, to musi zaistnieć mnogość „ja” wypowiadających się w wierszach. Do tego chóru głosów dołącza na przykład świerzbowiec ludzki, który jest bohaterem dwóch sąsiadujących ze sobą wierszy.
W pierwszym tekście czytamy: „na granicy trzech biotopów siedziałem (powiedziałbym) / święcące przesuwały się (zobaczyłbym) / wszystko poplątałbym (gdybym wyszedł ze skóry)” (Sarcoptes Hominis [z rzędu Astigmata], s. 29). Matysiak wykorzystuje język religii („na granicy trzech biotopów siedziałem”), pisząc z perspektywy nieantropocentrycznej (ba, z perspektywy organizmu sytuującego się na antypodach kulturowej reprezentacji), nie traci przy tym poczucia humoru i operuje dwuznacznością („gdybym wyszedł ze skóry”). Zarazem otwiera się na „przeczucie możliwego” (nieprzypadkowo dominuje tutaj tryb przypuszczający), co łączy się z tezą o „przeczuciu życia” jako podstawowym wyznaczniku twórczości Matysiak. W Sarcoptes Hominis [z rzędu Astigmata] świerzbowiec zyskuje własny głos, a w Sarcoptes 2 jego istnienie jest ukazane z innej perspektywy: „Tam gdzie / [Sarcoptes Hominis mówi dobranoc. / Mówienie jest? / Gdzieś jest niebo, myśli Sarcoptes, / czerwone pulsujące niebo. / Myśli są?]” (Sarcoptes 2, s. 30). Poezja Matysiak opisuje nie tyle podmioty i przedmioty, co różne wielkości (mikro- i makro-), rozmaite determinanty i wymiary. Właśnie tak poznajemy historię świerzbowca: zarówno od strony „jego” trybu przypuszczającego, jak i ludzkiego trybu oznajmującego, w trzeciej osobie, a właściwie – w gramatyczno-biologicznym „trzecim istnieniu”. W toku tych operacji świerzbowiec nie zostaje zmetaforyzowany ani zleksykalizowany. Za pomocą zmiennej perspektywy Matysiak rozmywa „silną uniwersalność” ludzkiego doświadczenia i wprowadza egzystencjalny niepokój. „Gdzieś jest niebo, myśli Sarcoptes, / czerwone pulsujące niebo” – biologiczny rejestr zmienia się w idiom parareligijny, quasi-metafizyczne mysterium tremendum, a końcowe „Drapanie jest?” brzmi niemal jak pełen lęku głos dobiegający de profundis, tyle że z głębin i otchłani korytarzy wydrążonych w skórze.
Matysiak to poetka wielości. Wielość w tej poezji to ruch, często w stronę nieokreślonego. To ciągła komunikacja, bez początku i końca, niekiedy w postaci pasma nie-znaków:
nie chodzi już o dźwięki produkowane przez aparat mowy […]
mówię aspergillusowi
dwóm lactobacillusom
albo niewielkiej kolonii hyponatreum
w cichym szumie
w pojękiwaniu mitochondriów
nie mamy żadnych problemów z komunikacją.
(„zwierzam się”, s. 33)
Tylko na płaszczyźnie mnogości przeczuwanego życia można mówić o języku. To jednak zupełnie inny system, który wykracza poza uzus w swoim wielościowym rozgadaniu. „Komunikacja wielości” w wierszu zwierzam się nie dąży do reprezentacji zewnętrza, znakowego kontaktu między konkretnymi nadawcami i odbiorcami; „pojękiwanie mitochondriów” to asemantyczny szum. Jest systemem, który funkcjonuje poza strukturalistyczną opozycją znaczonego i znaczącego. Jedynym signifié może być sama próba komunikacji, sam akt „pojękiwania mitochondriów”.
Szczególnie istotny jest wers „albo niewielkiej kolonii hyponatreum” – albo, czyli alternatywa rozłączna. Odbiorcą komunikatu może więc być kolonia hyponatreum, choć wcale nie musi. Komunikat ten nie jest zarezerwowany wyłącznie dla jednego, pojedynczego istnienia. Odbiorca jest wymienny, zawsze może być „czymś innym”. Jedynym warunkiem zaistnienia bezproblemowej komunikacji byłaby więc świadomość otoczenia, z którego wylewa się mnogość życia. Zresztą, lactobacillus (Gram-dodatnia bakteria zaliczana do grupy bakterii kwasu mlekowego) – podobnie jak inne wspomniane w tomie byty, na przykład grzyby – jest częścią ludzkiego mikrobiomu. W tym ujęciu, na przekór antropocentrycznej retoryce, człowiek jest niczym więcej jak patchworkiem, hybrydą, międzygatunkową wspólnotą. Język mikrobiologiczny – chętnie wykorzystywany przez Matysiak – to narzędzie poznania nie tyle natury pojedynczego człowieka, ile raczej jego mikrobiomu i jego bliskiego otoczenia jako wspólnego, międzygatunkowego środowiska. Bakterie i grzyby w Pojedynce nie są metaforami wyobrażonego porządku społeczno-politycznego (sieciowego, niebinarnego, zróżnicowanego), lecz fenomenami „przeczuwanego życia”. Aby je odkryć, konieczna jest zmiana myślenia o języku, dlatego właśnie w wierszach z Pojedynki zainteresowanie Matysiak koncentruje się wokół bio-semiotyki.
Rozsada i wariacja
Rzeczywistość kłączowa pozwala na zaistnienie „symbiotycznego stawania się”. Tego „stawania się” jest w twórczości Matysiak wiele, choć nie zawsze jest to proces symbiotyczny, zatem – nie każde przekształcenie jest korzystne. To ważny wątek środkowej części tomu, w której Matysiak koncentruje się na intuicyjnie rozumianej aksjologii, zarazem unikając moralizatorstwa i jednoznacznych odpowiedzi na pytanie unde malum. Słowem, książka Matysiak to krucjata przeciwko stałości i niewzruszalności. W tych wierszach pojawiają się drobne szczeliny, przez które sączy się życie; raz wchodzi, raz wychodzi, pozostawia po sobie jedyny ślad, jakim jest samo wrażenie ruchu i zmienności: „Czytam zdania widzę / jak dobrze leżą odd / ychają / pasują […] / (wszystko wiedziałam) ale nie / powtarzam głośno głoś / niej / żeby mogły wyjść wejść” (O ustanawianiu dyskursu, s. 21). Dyskurs poetycki Matysiak jest ruchliwy, to pisanie nomadyczne, pozbawione kalek i protez myślowych – immanentna ciekawość życia. W tym sensie to poezja niepodporządkowana jednej materii, język poetycki byłby zatem narzędziem umożliwiającym badanie różnych stanów skupienia, morzem wyjść i wejść. Taka jest właśnie natura samej myśli – będąca odbiciem nieciągłości komórek, działania aksonów i synaps, odzwierciedleniem ruchu informacji w poprzek różnych szczelin mózgu.
Strategie pisania kłączem to przechwycenie i wariacja. Jak piszą Deleuze i Guattari, kłącze „[…] rozwija się poprzez wariację, ekspansję, podbój, przechwycenie, rozsadę”. Podmiot wierszy z Pojedynki porzuca osiadły tryb życia: jest wciąż formowany, zniekształcany, modyfikowany, potrącany przez sąsiadujące z nim byty, rozpraszany przez rozmaite intensywności. Rozumiem te pojęcia w porządku „przeczuwania możliwego”: „Boże zachowaj / puste miejsce na języku” (Na szczycie Llullaillaco, s. 41); „W Loudun, / chciały się mówić słowa, / które jeszcze nie miały głosek. / Lęgły się za tylną ścianą żołądka i pojedynczo / schodziły do brzucha” (Co się stało w Loudun [A.D. 1633], s. 39); „Podejrzewały, że mam na imię. Że muszę jakoś mieć. / Nawoływały na różnych częstotliwościach. Samiec po lewej / ułożył algorytm” (Orka, s. 36); „Ale śnisz mi się czasem zupełnie inna, / Z całkiem odmiennych zrobiona drobin, / dziwnie skręconych. To śpiewałem ja, / kapelmistrz z Alikwaaaarii, potajemnie / wierzący w kształt” (List z Alikwaarii, s. 50). Nowy kształt może nadejść o tyle, o ile zachowamy „puste miejsce na języku” – jeżeli pozostaniemy otwarci na to, co może przyjść z najodleglejszego krańca mapy.
Mnogość przebiega przez wyobraźnię, przekształcając ją. Podmiot nie może wpływać na ten proces i zatrzymywać wielości za pomocą symbolizacji. To dlatego świerzbowiec mówi o swojej naturze i o niczym więcej; podobnie kret nie chce być przedmiotem opisu: „Jak najbardziej realny jest kreci korytarz. / (Nie mówcie o mnie, mówi kret, a już na pewno / spieprzajcie z symbolami. / Jest niebo pode mną – gorące)” (W chowanego, s. 61). Zastygnięcie w pustym symbolu byłoby zresztą sprzeczne z (przeniesioną na grunt filozoficzny) koncepcją ruchów Browna; chodziłoby o taki rozrzut cząstek, który nie dawałby się utrwalić w totalizującym porządku symbolicznym. Owszem, należy przygotować „puste miejsce na języku”, ale nie można określać jego kształtu w toku uprzedniej symbolicznej i kulturowej konceptualizacji. Dlatego świerzbowiec jest po prostu świerzbowcem, a nie – na przykład – metaforą pasożytnictwa. To dlatego kret nie chce, by o nim mówiono. Woli jawić się jako kret, nie zaś symbol nieświadomości.
Jeszcze nie organizm
Wyobraźnia poetycka Matysiak „pracuje” na poziomie fizykochemicznym, organicznym i antropomorficznym. Stąd wrażenie, że przez pory wiersza przepływa dosłownie całe życie, składające się z różnorakich substancji i organizmów. Wydaje mi się, że Matysiak widzi świat jako wzajemne powiązanie ruchliwych warstw. Jedna może stać się podłożem nowej warstwy, na innych stadiach rozwojowych dochodzi do kolizji i prób przechwytu. Te procesy zyskują wielorakie wyjaśnienia, na przykład na gruncie dermopatologii, jak w wierszu Lichen nitidus:
Wstawiłam moje grudki w sen
Feliksa Pinkusa, a on wtedy
mnie odkrył. Przejawiam się lekkim
drażnieniem. Tylko czasem fałduję okolicę.
Tyle mojego
Lichen nitidus (liszaj lśniący) objawia się jako niewielkie guzki, nasze ciało jest fałdowane, przekształcane w sposób niezależny od nas, mimo że zmiana zachodzi w obrębie naszego ciała.
Myślenie warstwami jest typowe dla wielu wierszy z Pojedynki: „[…] Wszystkie lekcje naszych imion są błędne. / Dzielenie A na skórkę, miąższ oraz pojedyncze włókienka / uciekające w migdałowe nisze” (Ordalia, s. 46); „Plik / niesie nadzieję, niepokalany / jeszcze. / Chcę zobaczyć, co ma pod spodem, / wydłubać mu” (Perypetie, s. 60); „To jest podstawowa sprawa, a nawet to jest / płaszczyzna (choć nie wiedzieć, jak płaska), / że przedustawnie bezustannie ustawiam się, / i jakoś łatwiej zrobić biel i poziom / oraz pion albo przechył” (Zombie, s. 64). Właściwie każdy wiersz z Pojedynki wydaje się próbą ustalenia, co sprawia, że nagle pewien obiekt zostaje wypchnięty poza daną warstwę. Co decyduje o tym, że między „pojedynczymi włókienkami” zachodzi ruch? Dlaczego na ciele pojawiają się grudki, które „fałdują okolicę”? Matysiak nie zajmuje się tu pojedynczymi organizmami; ciekawi ją życie anorganiczne, jeszcze nieuformowane, życie o ogromnej intensywności.
Podwójność się
Podczas lektury uwagę zwraca podwójność, może wręcz chaotyczność „się”. W Pojedynce ten zaimek zwrotny wysuwa się na pierwszy plan, nie ma jednak wiele wspólnego z Się Edwarda Stachury, repetytorium Macieja Taranka czy myślą Martina Heideggera. Wtargnięcia „się” można zaobserwować w dwóch fragmentach sąsiadujących ze sobą tekstów: „Obtarłam sobie palce, / teraz idę się / myć. Sylaby płoszą się. / Się spływa” (Się odchodzi, s. 68); „posiadam / osobliwe wyczucie roślin we mnie oraz / jeszcze się nie odcięłam […] nie patrz / na te nic nie znaczące luzy w teoriach, nie wpuszczaj tam nic nie – / bo będzie się czujnie mrowić, chmarzyć. chcieć się stać” (się dziać, s. 69). Te wtargnięcia „się” można rozumieć na dwa sposoby: w pierwszym utworze „się” jest płochliwe, słabe, ucieka przed sylabami (tj. przed językiem jako zbiorem reguł i norm), natomiast w drugim wierszu „się” mnoży się w potencjalności, łączy się w rozmaitych aliansach. Interesujący jest zwłaszcza ten drugi aspekt – rozsadzanie zhierarchizowanych struktur porządku symbolicznego. Chodzi o mrowie i chmarę, a nie o wyabstrahowaną pojedynczość.
Matysiak opisuje kolejne fenomeny stawania się: procesu, który chroni warstwy przed usztywnieniem, utratą różnorodności i ruchliwości. Nagłe zwolnienie „się” z gramatycznego porządku, otwarcie się na chaos i przepływ, wreszcie – akceptacja mnogości w nas samych. Tak rozumiem zakończenie jednego z wierszy: „kiedy (w końcu) rozpuszczę się – / po drodze drżąc […] na kolejnych horyzontach punkty nieudania / hołubienia bąbli po pokrzywach, pokrzywki / na karku / wdrapywanie się pod skórę, do was” (rozległa strach, s. 70). Wewnętrzna mnogość może mieć jeszcze jedno oblicze: „W każdy dzień wnoszę / ruchomą szczelinę: po jednej stronie odeszło, / po drugiej nie przyszło […] temu pod skórą / pozwalam rosnąć” (Rytuał, s. 75). To, co odeszło, i to, co jeszcze nie przyszło – na tych właśnie biegunach rozpiera się „przeczucie życia”, dominanta Pojedynki. Chodzi o wytyczanie „pustych miejsc na języku” bez wcześniejszych symbolicznych prefiguracji. „Szukam słowom ich słabszych sióstr” (Atypical discorectness, s. 106) – te słabsze siostry to właśnie nieuzurpacyjna gramatyka, gotowa do pomyślenia wielokanałowego życia w jego wszelkich wymiarach, ciągłościach i prędkościach. Tak samo gotowe jest „puste miejsce na języku”, gotowe na to, co nadejdzie, choć jest dopiero przeczuwane. Na co? Być może na życie w nowej, innej wariacji.