Działo się to wiele lat temu podczas spotkania w Domu Literatury. Piotr Matywiecki skończył czytać wiersze i oto siedząca w pierwszym rzędzie piękna Ludmiła Mariańska spontanicznie zawołała: „Piotrze, ty jesteś prorokiem!”.
Wydaje mi się, że nie były to akurat wiersze biblijne, teologiczne czy religijne, a raczej, że tak powiem, „świeckie”. Bo właśnie to jest cechą poezji Matywieckiego, że i te niesakralne teksty często zakorzenione są w pytaniach o początek, o chwilę nawet nie porodu, a poczęcia świata i jego stworzeń. Najważniejsze dla niego są początki księgi Genesis. I już nie tak istotne jest zakończenie Księgi. Autor spokojnie konstatuje, że w określonym momencie po prostu świata już nie będzie.
Matywiecki nie jest jednak apokaliptykiem. Kiedy zorientowałem się, że Poematy biblijne w układzie swoim podążają za kolejnymi księgami, jako źle wychowany czytelnik zajrzałem na koniec. Ostatnie słowa są dopiskiem piszącego, jego post scriptum, które brzmi: „Litera / mówi”.
Matywiecki nie jest apokaliptykiem
To właśnie słowo, relacja z tym, co pozasłowne, jest jednym z najważniejszych wątków książki Matywieckiego. Mamy tu bowiem wiarę w słowo, satysfakcję człowieka piszącego, jak w wierszu o świętym Hieronimie, patronie tłumaczy, który – po odprawieniu ostatniej mszy – przez czterdzieści lat skupił się już tylko na przekładaniu Biblii.
Słowo bywa jednak też podważone, poeta kwestionuje jego omnipotencję, skoro w wierszu o Wieży Babel stwierdza, że Bóg i człowiek „rozumieją się / porozumiewają / samym istnieniem / słowa / nie przeszkadzają”. To zresztą jeden z niewielu tekstów w książce niezakończony kropką, ostentacyjnie otwarty.
Za utwór zamykający tom uznać trzeba raczej wiersz przedostatni, zwłaszcza że zatytułowany jest Amen. Nie dotyczy on jednak rozprawy Boga ze światem; poświęcony jest pragnieniom i spełnieniom, a ich splot, ten egzystencjalny i filozoficzny paradoks, zostaje sprowadzony do konkretu:
Skała, woda,
twój dom,
topola pełna ptaków,
ulica wielkiego miasta.
Amen.
Przewodnikiem po przeczuciach Matywieckiego próbuje być myśl, wikłająca się czasem w paradoksach i niejasnościach. Ale więcej zaufania mam do konkretów, obrazów. Są to obrazy wzięte lub wyprowadzone z samej Biblii. Ich sugestywność pozwala sądzić, że poeta był świadkiem stworzenia świata, na własne oczy widział Eden i widział Jezusa chodzącego po jeziorze („Po matowej wodzie / idą ławice Jego stóp”) i piszącego na piasku („rozsypywał cokolwiek, bez znaczenia”).
Trzeba przyznać, że pozwala sobie poeta na odrobinę apokryficzności, kiedy przekonuje nas o istnieniu piątej, najważniejszej ewangelii – według pasterzy, czyli tych, którzy byli najbliżej narodzin. Ta wizja też jest bardzo sugestywna.
Można by powiedzieć, że Matywiecki wspólnie ze starszymi kolegami – autorami Biblii – odtwarza obrazy, czasami coś dorysowuje, ale niewiele, pomija jednak świat sztuki. Nie znajdziemy tu więc odniesień do Giotta, Rembrandta i innych ilustratorów Pisma. Poeta nie zdaje się na pośredników, jest z Biblią sam na sam. Tym bardziej wyrazista staje się obecność jedynego malarza – van Gogha – i jednego kompozytora, czyli Jana Sebastiana Bacha.
Napisałem „sam na sam”, bo takie odnoszę wrażenie, mimo że Matywiecki nie używa pierwszej osoby liczby pojedynczej. Pisze najczęściej „my”, ale słychać w tym „ja”. I ani to „my” nie jest uzurpatorskie, ani podskórne „ja” nie jest egocentryczne. „My” potrzebne jest do wzmocnienia ciężaru doświadczenia pokoleń. Zabieg ten przypomina mi wydany blisko sto lat temu tom rosyjskojęzycznego poety żydowskiego Dowida Knuta, Moich tysiącleci, którego tytuł jest skrótem zawartego wewnątrz wersu: „błogosławiony ciężar moich tysiącleci”.
Kluczowy dla zrozumienia relacji między „my” a Bogiem okazuje się w Poematach biblijnych wiersz Dzieje, w którym z jednej strony powiedziane jest, że niefrasobliwie dzielimy wedle własnej miary niepodzielny czas Boga, ale z drugiej – to On „waha się naszymi uczuciami – / one piszą Biblię”. Można by dodać, że nie tylko uczuciami, lecz także naszymi pytaniami, które natarczywie rzucamy w górę, jak Heman Ezrachita w jednym z wierszy, a są to na ogół pytania o sens bólu, o istnienie „ja” i obecność Stwórcy. Na pytanie o to, czy coś jest, można odpowiedzieć, że albo jest, albo nie ma, ale u Matywieckiego mamy trzeci wariant: „Najstraszniejsze w Szeolu jest to, że go nie ma”, a pustynia jest wszędzie i nigdzie.
Szczególny status w Poematach biblijnych mają krótkie, jedno lub kilkuzdaniowe teksty (jest ich dziewięćdziesiąt dziewięć), które autor nazywa „wierszami”. Ma do tego prawo, choć można by je określić także jako aforyzmy (wtedy pojawia się inspiracja Lecem) lub przysłowia – te Salomonowe z Biblii lub te z dzieł Williama Blake’a z Zaślubin Nieba i Piekła. Sentencje Matywieckiego są często znakomitymi zagadkowymi wierszami – zagadkowymi również dlatego, że ich miejsce w książce jest zagadkowe.
Kiedyś w rozmowie z pewnym teologiem pozwoliłem sobie na ocenę polskich przekładów Biblii, za najpiękniejsze oczywiście uznając Biblię gdańską i Biblię Jakuba Wujka. Dodałem jeszcze, że Biblia Tysiąclecia ma tę zaletę, że wiele miejsc jest w niej jaśniejszych, bardziej zrozumiałych. „Ależ one nie są jasne także w oryginale” – parsknął teolog. Przypomniało mi się to zdanie w związku z tomem Piotra Matywieckiego. W wierszu Bez znaczenia przypomina on o kwestiach niejasnych w przypowieściach Jezusa, o niedopowiedzeniach, i sugeruje, że w upływie czasu jest coś głębszego niż samo znaczenie.
W Poematach biblijnych są miejsca, których nie rozumiem, są paradoksy, których nie umiem rozplątać. Nie wynika to jednak z „ciemności mowy” poety, nie oznacza to, że kwestie te dałoby się opowiedzieć prościej. Te niejasności tkwią w głębi samego tematu. No i w mojej nie-świadomości.
W „Poematach biblijnych” są miejsca, których nie rozumiem, są paradoksy, których nie umiem rozplątać
Trudno uznać, że jakaś książka wychodzi w porę, czy nie w porę i nie wiem, jak to będzie z Poematami biblijnymi w czasie tak burzliwym jak obecny. Nie myślę o kondycji Kościoła, ale o myśleniu Biblią i tradycją biblijną. Czy jest na nią czas i miejsce? Może jednak zadziała to, co nieoczekiwane. Zgadzam się bowiem z Piotrem Matywieckim, z paradoksem, o którym mówi mi w wierszu odważnie (bezczelnie?) zatytułowanym Wiara:
Nie ma takich tematów, których by Biblia nie miała.
Ale ona nie zajmuje się swoimi tematami.
Kto choćby raz ją czytał i szuka tematu dla siebie,
ten go nie znajdzie. W Biblii ma siebie i świat.
Skoro tak, to znaczy, że nie tylko Biblia, ale też Poematy biblijne są książką dla nas i na dziś, choć nie ma w niej żadnych znaków czasu teraźniejszego, a z historii XX wieku pozostał jedynie akt czytania Księgi w czasie Zagłady.
Na koniec jeszcze kilka słów o postawach, jakie pozwala nam zobaczyć Matywiecki. Z początku wydaje się, że jest to tylko judeochrześcijański stoicyzm. W zasadzie autor Poematów biblijnych nie jest gwałtownikiem, jakim przecież bywał Jahwe w Starym Testamencie. W tej książce pełnej komentarzy biblijnych jest jednak miejsce dla radykałów – i to miejsce szczególne. Pojawia się oto Simone Weil, która zawsze wprowadza duchowy niepokój, gorączkę myśli, podnosi poprzeczkę religijności powyżej wzrostu najsubtelniejszych mistyków. Jej pamięci dedykuje Piotr Matywiecki Traktat o Rechabitach i trzeba dodać, że nie wymyślił ich poeta. To „ludzie namiotów”, nomadowie, którym obca jest wszelka instytucjonalność religii, są sam na sam z jej istotą. „I gdzie są dzisiaj Rechabici?” – pyta autor. No właśnie, gdzie? Może to jest jednak aktualna, bardzo aktualna kwestia naszego świata.