W intymny i hermetyczny świat Ilse Aichinger wchodzimy z pewnym trudem już od pierwszego akapitu, doświadczając specyficznej agorafobii – stoimy samotnie wobec bezkresu, pozbawieni stałych punktów oparcia, rozbrojeni z języka i wyzbyci granic. To przestrzeń, która niespodziewanie otwiera się przed tym (a może w tym?), kto odważy się czytać Aichinger. Radykalizm tego pisarstwa sprawia jednak, że oferowana przez nie wolność jest jednocześnie wspaniała i przerażająca. Stawkę wskazuje zresztą sama pisarka w tekście poświęconym Franzowi Kafce – a właściwie jednemu tylko zdaniu z listu pisarza:

(…) zamknęłam książkę i przepełniło mnie silne, mroczne szczęście. W dniach, które nastąpiły po tym, przemieniło się ono w niepokój, awersję, w gniew, stałam się więźniem tego zdania, a jednocześnie kimś, kto wolny jest od wszystkiego, co do tej pory go trzymało, zrozpaczony w jakiejś niesłychanej wolności, która nie mogła być dozwolona, której nie wzywałam, której nikt nie miał prawa mi podarować. Szarpałam się z powietrzem, które mnie otaczało, lecz ono nie ustępowało.
(„Przymus oddychania. O Franzu Kafce”)

Przekrojowy tom Mój zielony osioł, który obejmuje utwory pisane od roku 1949 do lat dwutysięcznych, ułatwia prześledzenie tematów i obrazów kluczowych dla Aichinger. O tytułowym zwierzęciu właściwie nic nie wiadomo – bohaterka jednego z opowiadań widzi je tylko co jakiś czas, kiedy przechodzi ono po wiadukcie nad torami i znika. „To mój osioł”, stwierdza kobieta i słowa te, jak sama zauważa, mają niezwykłą wagę. Osioł to element intymnego świata bohaterki, a zarazem część zieleni, która pojawia się w książce wielokrotnie i w różnych konfiguracjach: zielonego nieba, morza, klatek schodowych, kopuł, czapki krasnoludka i drzew. Kolor ten stanowi w twórczości Aichinger odrębną przestrzeń, niezależną wobec form jednostkowych, jakie przybiera w świecie, wychodzi poza linie i rozmywa kontury. Jest barwą szaleństwa i potopu, zwiastuje burzę lub śmierć, ale i po prostu zjawia się na wieczornym niebie w dziwnej godzinie pierwszego mroku. „Zazieleń się!” – krzyczy do nieba dyrektor galerii, który chce, by świat stratowały białe byki o czerwonych oczach.

Utwory zebrane w Moim zielonym ośle mają charakter głęboko osobisty, ale nie jest to wyłącznie kwestia biograficzna. Doświadczenie wojny, którą Aichinger przeżyła w Wiedniu jako „mieszaniec pierwszego stopnia”, a przede wszystkim Zagłady, w której zginęła jej babcia i rodzeństwo matki, są dla niej ważne, choć w jej dziełach nie są wspominane obozy lub bombardowania. Wydaje się raczej, że osobista trauma stanowi wewnętrzny mechanizm jej pisarstwa, odwraca perspektywę, sprawia, że ostateczna wizja końca staje się paradoksalnym punktem wyjścia. Jak pisze:

Wszyscy, którzy w jakiejkolwiek formie doświadczyli bliskości śmierci, nie mogą zapomnieć o tym doświadczeniu, nie mogą, jeśli chcą być uczciwi, pogodnie pocieszać siebie i innych. Mogą jednak to swoje doświadczenie wziąć za punkt wyjścia, żeby na nowo odkryć życie dla siebie i innych.
(„Opowiadanie w obecnych czasach”)

Śmiercią przesiąknięte jest wszystko, co zebrane w tomie: wiersze, słuchowiska i melancholijne wspomnienia z dzieciństwa. Najmocniej uwidacznia się ona jednak w opowiadaniach, pisanych – jak wskazuje sama Aichinger – „od końca i z myślą o końcu”. Szczególne wrażenie wywołuje odwrócona (rozpoczęta od pogrzebu) historia śmierci młodej kobiety z Lustrzanej historii albo monolog skazańca w Mowie pod szubienicą. Pisarka samo opowiadanie określa zresztą jako mówienie pod szubienicą lub jako rwącą rzekę o stromych brzegach – jego forma ma rodzić się nie tyle z poczucia bezpieczeństwa, co raczej z bezpośredniej bliskości końca. Dopiero „gdy zaczniemy mówić pod szubienicą, będziemy mówić o samym życiu” (Opowiadanie w obecnych czasach).  Pisarstwo Aichinger jest więc obszarem życia, choć odmiennego od tego, które ramują ustawy, instytucje i dokumenty – życia podobnego kwiatom, wciskanym przez małą Ilse w szczeliny muru domu wariatów. Porównanie to jest znaczące, ponieważ rozciągłość przestrzeni pisarka uzyskuje dzięki głębokiemu spojrzeniu do własnego wnętrza.

Czytaj także:
ALEKSANDRA KUMALA
o Trylogii kopenhaskiej
TOVE DITLEVSEN

Dlatego nie może dziwić, że Mój zielony osioł rozpoczyna się od impresji z dzieciństwa. Synestezyjne opisy popołudniowych lekcji, babcinej kuchni czy podróżnego kuferka przeplatają się ze świadomością mroku, podobne są sugestywnemu obrazowi cienia w dzbanku jagód: „Czy nie był zabarwiony przeczuciem odległego bólu, przeczuciem, jakim, nie wiedząc o tym, żyją dzieci?” (Kleist, mech, bażanty). Czas dzieciństwa jest wspomnieniem, momentem zawieszenia chronologii, przemieszania tego, co było i co jest. Zapach jagód „ostał się wobec zamętu i grozy pewnej znacznie dłuższej nocy”, a Boże Narodzenie 1938 roku w niepojęty sposób łączy się z cierpieniami doznanymi podczas wojny. Ujawnia się tu – właściwe pisarce – poszukiwanie pewnego wyłomu w rzeczywistości, kruchego momentu zawieszenia jej reguł. Ulotność tę wzmacniają powracające obrazy śniegu i siana, materii fruwającej na wietrze i rozmazującej kontury:

Siano,
siano w szopach z dzieciństwa,
gdzie równie łatwo
można się spalić
jak zgubić na zawsze.
(…)
Pewność, że nie ma pociechy,
ale jest radość,
siano, śnieg i koniec.
(„Siano”)

Baśniowość zapośredniczona przez subiektywne spojrzenie na miejsce (a w szczególności na miasto) upodabnia Aichinger do Itala Calvina. Aichinger nie podróżuje jednak po miastach wyobrażonych, a jej wyprawy do Smeraldiny, Herdoksji czy Zirmy rozpoczynają się w wiedeńskich kawiarniach. To tam autorka tworzy własne „niewiarygodne podróże” – reportaże z wewnętrznych wypraw publikowane w wiedeńskim „Der Standard” (w Polsce wydane także w osobnym zbiorze Niewiarygodne podróże). Punktem wyjścia staje się detal, wspomnienie, refleksja lub słowo, które uruchamia ciąg skojarzeń i urwanych obrazów. Ten urywkowy, fragmentaryczny styl pisania, przywodzący na myśl kartkę wyrwaną z notatnika, jest dla Aichinger bardzo charakterystyczny. Sama podróż, podobnie jak u Calvina, przebiega głównie w opowieści, ta z kolei zakotwiczona jest w ciele opowiadającego – jego zmysłowych urzeczeniach i jego relacji z językiem.

Stosunek Aichinger do literatury jest głęboko emocjonalny. Licznie przywoływani przez nią twórcy stają się obiektami miłości: jej własnej („moja miłość do Trakla to miłość do człowieka, który wyrusza w drogę, żeby nauczyć się bać”) lub innych, na przykład jej syna. Pojedyncze słowa mogą być nośnikami afektów; aby tak się stało, konieczne jest jednak rozbrojenie z języka. W metaliterackiej refleksji nad pisarstwem Aichinger zwraca uwagę na znaczące odwrócenie. Wyraźnie podkreśla nieprzystawalność mowy do rzeczywistości, zwracając uwagę nie tyle na niemotę słów, ile na ich zbytnią dokładność i bliskość, która sprawia, że stanowią „lepsze określenie czystej prawdy niż sama czysta prawda”. Autorka opowiada się za nietrafnością, niedokładnością wątpliwych określeń, prymatem tego, co drugo- czy też trzeciorzędne i niewystarczająco dobre:

Przyglądam się. Przyglądam się, jak wszystko i wszyscy otrzymują naprędce sklecone, nietrafne nazwy, od niedawna nawet sama biorę w tym udział. Różnica polega tylko na tym, że ja wiem, co robię. Wiem, że świat jest gorszy niż jego nazwa i że dlatego jego nazwa też jest zła.
(„Złe słowa”)

Niedokładność uwalnia nie tylko słowa, lecz także nas samych ze świata uwięzionego w języku, rzeczywistości osadzonej w formie norm, obrazów i komunikacji. Rozbrajanie z języka odbywa się przy tym w samym języku, do czego autorka wykorzystuje także strukturę słów, co oczywiście słabiej wyczuwalne jest w tłumaczeniu niż w oryginale. Na „surową i precyzyjną logikę pól semantycznych” zwraca uwagę w posłowiu krytyk i przyjaciel autorki, Richard Reichensperger – dwuznaczność pewnych słów ma nadawać opowiadaniu podwójny charakter, wytwarzając paralelną opowieść „w języku”.

Aichinger podkreśla nieprzystawalność języka do rzeczywistości

W tych grach ze słowami najważniejsze jest milczenie, które stanowi ich granicę: „To, co oznaczają, rozpada się w pył, jeśli nie oznaczają tego bezgłośnie, to, o czym powiadamiają, staje się kłamstwem, jeśli nie skrywa tego bezgłośność” („Patrzeć tylko, bezgłośnie”. Joseph Conrad). Mowa powinna więc zawierać w sobie przede wszystkim radykalną formę milczenia – bezgłośność. Postulat bezgłośnego patrzenia i słuchania jest rodzajem wycofania się z siebie, co brzmi nieco paradoksalnie, bo przecież w ślad za autorką już się w siebie intymnie zagłębiliśmy. Zawieszenie, a może wewnętrzne pustoszenie, jest ostatecznym i najbardziej chyba przerażającym krokiem we wspomnianych poszukiwaniach przestrzennych. To tak często przywoływany przez Aichinger potop, tafla otwartego morza i zieleni wieczornego nieba, wobec której pozostajemy bezradnie otwarci:

Tak da się żyć i tak da się umierać, a ten, dla kogo to jest niewystarczająco niedokładne, może spokojnie dalej próbować iść w tym kierunku. Nic go nie ogranicza.
(„Złe słowa”)


Ilse Aichinger
Mój zielony osioł. Opowiadania, wiersze, słuchowiska

red. i oprac. Jacek St. Buras
przeł. Adam Białecki i inni
Biuro Literackie, 2013, s. 495


Recenzja powstała w ramach warsztatów krytycznoliterackich prowadzonych w Austriackim Forum Kultury przez Adama Lipszyca
i Paulinę Małochleb


Ewa Niedziałek (ur. 1988) - absolwentka kulturoznawstwa i doktorantka literaturoznawstwa na wydziale "Artes Liberales" Uniwersytetu Warszawskiego. Uczestniczka warsztatów krytycznoliterackich Austriackiego Forum Kultury w Warszawie.

Marta Jóźwiak (ur. 1995) – magister grafiki artystycznej oraz absolwentka Animacji Kultury na międzywydziałowym instytucie nauk o sztuce na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Obecnie zajmuje się freelancem jako graficzka komputerowa i ilustratorka.